65

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spopieloną Ziemią była taka, jaką ją sobie Andrew wyobrażał z opowieści kaznodzieji sprzed osiemnastu lat, gdy żywo interesował się historią i spędzał każdą wolną chwilę na myszkowaniu po zakamarkach przeszłości.

Jałowe połacie terenu, wprost czarne od popiołów, potu, krwi i łez poległych tu wojaków podczas Wojny Centralnej. Za Starych Czasów to miejsce było gruntem neutralnym, azylem. Nie pozostało nim długo. A przed Starymi Czasami, w Epoce Lyrhe, gdy po ziemi chodziły krasnoludy, elfy i inne tego typu stworzenia, orkowie i gobliny, dla przykładu, to właśnie tu znajdowało się królestwo krasnoludów, Rielat, z ogromnym wulkanem w środku miasta. To tam zorganizowano najlepszą kuźnię na Kontynencie.

To tu kuto królewskie miecze, najpiękniejszą biżuterię dla dworskich dam i wiele wiele innych pięknych i drogich rzeczy… Ale to było dawno temu. Bardzo dawno. Niemal wszystkie ślady się zatarły, miasta zatonęły pod ziemią, rozwiane przez wiatr… A Kuźnię spotkał podobny los. Do połowy zasypana, uśpiona, naszpikowana krasnoludzkimi pułapkami stała się mitem, jak większość dawnych cywilizacji. Ale bywają ludzie, którzy mity obalają.

- Daleko jeszcze? Zimno tu… i tak pusto - mruknął Shone.

- W sumie… to nie wiem. Powinniśmy zobaczyć górę, szczyt wulkanu. Tamtędy wejdziemy, gdyż innego wejścia nie jestem w stanie ci podać. Wulkan ma jedną dziurę, to pewne. Jakie, ile i gdzie umieścili dziury ludzie czy krasnoludy… Tego nie mam pojęcia. I może to i lepiej.

Nagle z rozpadliny wypadło kilku garbusów, odziani byli w szmaty, brudni i śmierdzący.

- Tak! Toż to Naczynie! Niezbyt trwałe, prawda, prawda… Ale oto jesteś! Naszych modlitw wysłuchałeś! Chwała ci za to, Waullorcie! Nareszcie! Po latach wątpliwości… Udało się! - zakrzyknął jeden z garbusów, łysy i bezzębny. - Zwę się Metbe. My twoi wyznawcy. Rozkazuj.

- Co… a… no to… chcemy się dostać do Kuźni. Znacie jakieś bezpieczne wejście? - spytał Shone z powątpiewaniem kładąc dłoń na rękojeści miecza wziętego z wojennego garnizonu kilka dni wcześniej.

- Och tak! Tak… znamy… i pomożemy. Za nami, a szybko, bo i my szybcy…

TYMCZASEM

- Więc… tak oto kończy się wojenka… można ją w ogóle tak nazwać? Bójka może… no ale się skończyło. I dobrze -mruczał Reynuald Rauhaster. - Wracam w moje strony, do domu. Ale nie myślcie, że wam nie pomogę. Dam wam konie, ruszajcie za tymi niegodziwcami. I wymierzcie sprawiedliwość. Z końmi macie żywność wielce, przydatna w niegościnnych krainach. Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, wiecie gdzie mnie znaleźć.

Gdy rycerz wraz ze swoją świtą odjechał, uwagę Carla skupił mężczyzna w zielonej kamizelce. Na sztalugach przeglądał kilkanaście odbitek zdjęć zrobionych sporym aparatem stojącym opodal.

- Skąd masz te zdjęcia? Gdzie je zrobiono? - zapytał fotografa.

- Te? Jeździłem po kraju, przeprowadzałem wywiady z wojakami, do książki. A zdjęcia są z różnych pułków, kompanii, drużyn… A co? Chcesz zdjęcie?

- Nie… Ale to? Gdzie zostało wykonane? - dopytywał Carl wskazując konkretną pocztówkę.

- Na wschód stąd, kilkanaście mil. Podobno krwawą tam masakrę urządzono. Ta dwójka cudaków na pewno zwiała, kto by ich chciał na wojnie…

- Też zwiałeś - zauważył z ironią Yorkish.

- Ale ja piszę historię. A oni? Podobno chcą ją zmienić. Mówili o odłączeniu się na południe. Ale czego tam szukać? Tylko pustkowia. Ni ducha, ni domu. Niczego.

Carl bez słowa wyrwał interesujący go fragment zdjęcia i wrócił do kompanii.

- Patrzcie - Wskazał na osoby na fotografii. - Nieco rozmazane, ale można ich rozróżnić.

- Cholera… Ten Shone nie wygląda za dobrze. Zmienił się, odkąd go widzieliśmy się w Pastillanie. Trzeba się pośpieszyć. Im szybciej, tym lepiej. Na południe mówisz? Zatem na południe - zakomenderował Filip, wskakując na wierzchowca.

TYMCZASEM

Gdy galera przybiła do brzegu Nery, spętano wszystkich więźniów i wyprowadzono na zewnątrz. W oczy uderzył ich blask słońca, kilku z nich po prostu oślepło.

- Koniec wojny! Przegraliście! I jesteście na naszym terenie! Na terenie Nowej Quinty! A waszym namiestnikiem jest Einmar Drynn! Uwolnijcie ich! - krzyknął człowiek w spiczastymi chełmie. Za nim stał tłum zbrojnych, Quintyńczyków i Wyspiarzy.

- Co jest? - charknął jeden z drabów z batem. - Marlin? Co ty robisz? To psy, cholerna Quinta! A ty z nimi trzymasz?

- Co powiedzieć. Czasy się zmieniły. Sojusze się zmieniły. Królestwa się zmieniają. W sumie dobrze się stało! Cywilizują naszą ojczyznę! - mówił Marlin, ten w hełmie.

- Nie! - ryknął brodacz z batem. - Panowie, kupą na nich! Ja zajmę się towarem! Nie poddamy Wysp tak łatwo!

Rozgorzała bitwa. Grubas z batem strzelił kilka razy więźniów po plecach, wydobył nóż i zaczął po kolei podrzynać gardła. Gdy doszedł do końca długiego sznura, został tylko Calhy. Jednak ten zdołał kopnąć grubasa w jądra. Ten stęknął, zamachał ostrzem, które przecięło więzy. Kolejny ruch wbił nóż aż po rękojeść w brzuch młodzieńca.

- Masz za swoje - wystękał grubas, nim grot lancy nie rozwalił mu głowy. Calhy Lires zachwiał się i runął ze skarpy do wody. W zawierusze nikt tego nie zauważył, dalej cięli, bili i wbijali, kogo i na co się tylko dało...

A ledwo przytomny Lires zniknął pochłonięty przez słoną toń Oceanu...

Ocknął się na pryczy przykryty kocem. Pokój był smutny, obity ciemnobrązową tapetą. Na ścianach wisiały pistolety i moecze wszelkiego rodzaju. Obok łóżka stał stolik że szklanką wody. Szybko ją złapał i zachłannie wypił.

- Jeszcze? - spytał mężczyzna z rozczochranymi krótkimi blond włosami. Oczy miał podkrążone, ręce mu drżały. - Nazywam się Gerg Kurt. Znalazłem cię nad brzegiem i tu cię przywiozłem. Do Fortu Stuarta. Jeszcze wody?

- Tak, dziękuję. Nie zabijesz mnie? - zapytał młodzieniec opierając się ostrożnie o ścianę.

- Ja nie. Ale wielu niezadowolonych Wyspiarzy chętnie by to zrobiło. Podobno kilku cię rozpoznało. Podsłuchałem z rozmów. Gdy byłeś na galerze, zabito Peterlina Rayda, żal mi go strasznie, dobry i szlachetny był to człowiek... Jednak nim umarł, wymordowano wiele osób  winnych czy też nie. To spotkało twoją siostrę i ojca… A ci co ich skrzywdzili, chcą cię dopaść. Są sfrustrowani. Chcą się wyżyć…

- Nic mi nie zostało… ni rodzina, ni honor… została mi tylko szermierka, ojciec mnie uczył… a teraz?

- Człowiek któremu nic nie zostało, nie może zostać zdradzony, oszukany. Ten człowiek decyduje o sobie, i tylko o sobie. Jest wolny i może zacząć od nowa. Z czystą kartą. Powinieneś umrzeć z wychłodzenia, ran i zmęczenia. Jednak przeżyłeś, uratowałem cię. Niech to będzie twój nowy początek. Sam przez to przeszedłem. I wykorzystałem dobrze tę szansę, Calhy.

- Jak? Jak mogę to zobić?

- Możesz zostać Łowcą. Nauczę cię, bedę ci przyjacielem i mentorem. Razem coś zmienimy. I nikt cię nie zabije, żaden człowiek o złych zamiarach. Wyspy są pod władzą Eimnara Drynna. Jako założyciel siedzib Łowców na Wyspach byłem nietykalny, póki działałem dla Rayda. Teraz mechanizm się powtarza. Praca dla dobra ludzi, potwory nie są figurami politycznymi, my zresztą też. Nie wtrącamy się w politykę. Polityka nas chroni. Nie słuchamy nikogo. A przynajmniej gdy nie zachodzi potrzeba działania dla wspólnego dobra. Działało za Rayda, zadziała za Drynna. I tak to będzie działało. Do końca. Przed nikim nie odpowiadamy, jedynie przed sobą nawzajem, Pierwszemu Łowcy jako autorytetowi i Atlurem jako nadziei że kiedyś potwory znikną z powierzchni Kontynentu…

- Za wszystkie dobre słowa dziękuję, ale na razie… jestem zmęczony. Muszę opłakać bliskich. Gdy wyzdrowieję, wtedy ci powiem co o tym myślę. Teraz proszę, zostaw mnie w spokoju - westchnął Calhy Lires zakopując się w pościeli.

- Dobrze. Gdybyś czegoś potrzebował, będę w pokoju obok - Gerg wyszedł, ale nim zamknął drzwi mruknął.

- I tak historia kołem się toczy, najpierw ja i Kalken... Teraz ten tutaj... Pytanie tylko czy szprychy tego koła wytrzymają i nie stoczymy się wszyscy do Krainy Cieni...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro