66

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pustelnicy, czyli osoby niezbyt rozgarnięte, prowadziły Bertrama i Shone'a przez pustkowie. Aż dotarli pod wielką górę, dookoła której, nie wszędzie ale gdzieniegdzie spod ziemi, wyzierały końcówki płotów, wieżyczek i kolumn. Wśród pustkowia sprawiało to wrażenie metropolii, którą to miejsce niegdyś z pewnością było. Ale bardzo dawno temu…

Wszystko było ciemne i nijakie, niebo zasnuło się chmurami, które coś przeczuwały, jakby wiedziały co się w najbliższym czasie stanie. Coś co może zmienić bieg historii Kontynentu.

Stanęli u podnóża wielkich, ciosanych schodów, wspinających się gdzieś w górę, ku osławionej Kuźni.

Wtem rozległ się krzyk.

- Czterech konnych! Jeden w wystrzępionym kapeluszu, płaszcze, kobieta, mężczyzna z długimi czarnymi włosami. I jeszcze jeden, łysy w pelerynie Inkwozytora… Cholera. - pomyślał Bertram, po czym rzekł:

- Wyznawcy Waullorta! Jednoczcie się przeciw tym demonom! Nie są ludźmi, są potworami zagrażającymi powodzeniu naszej misji! Kto w Naczynie i Waullorta wierzy, niech ich bije, co sił!

Garbusy rzuciły się w kierunku nowo przybyłych, krzycząc i złorzecząc. Tymczasem Bertram popchnął Shone'a i pustelnika Metbe i ruszył po schodach.

- Nie tym razem, skurwysynu - sapnął Carl zeskakując z konia i wbijając miecz w pierś jednego z popleczników Shone'a. - Nie tym razem. Dopadnę was.

- Nie! Carl! Stój! Nie pozwól złości wygrać! Nie pozwól jej wygrać! - wrzasnął Albrecht strzelając kolejnemu z garbusów w potylicę.

Metbe stanął u szczytu schodów przed litą ścianą, zamruczał coś, zamachał rękoma. Ściana pękła na pół odsłaniając przejście w głąb góry. Gdy Carl dopadł wejścia, ktoś złapał go za połę płaszcza i zwalił z nóg.

- Nie pozwolę, by coś stało się memu Panu! - krzyczał Metbe, okładając Yorkisha po twarzy. Gdy pocisk rozerwał mu głowę, czerwona mgiełka spadła na twarz młodzieńca. Carl wstał, przeładował swój pistolet. Wchodząc do przedsionka potknął się i zaczął spadać zsypem w głąb Kuźni, w nieprzeniknioną od wieków ciemność.

Na niższych poziomach było już jaśniej, a wszystko przez zawieszone w powietrzu iskrzące się biało niebieskie kule.

- Magia, bez wątpienia, jakim cudem jeszcze jest tu moc? - mruknął Bertram, po czym pchnął wielkie drewniane wrota. Te rozwarły się że skrzypem ukazując wielką salę pełną kowadeł, miechów, kopców węgla, szczypiec, grud metalu i innych rupieci. Wszystko było w pajęczynach i kurzu.

- No to co z moją zapłatą? - zapytał Bertram.

- Już… Proszę. A co? Nie ufasz mi?

- Nie, nie to. Nie wiem, co się może stać. Z tobą i całym tym miejscem. Wolę ulotnić się w bezpieczne miejsce. To było zlecenie jak każde inne. I jak każde inne powinno się zakończyć. Dla jasności, dzięki za mieszek i dobre wspomnienia. Nawiasem mówiąc, nie chcę wiedzieć gdzie go trzymałeś przez cały ten czas... Ale polecam się na przyszłość. Żegnaj, Shone. Powodzenia w Nowym Świecie. Jaki by on nie był.

- Dziękuję. Żegnaj więc, Biały Rycerzu. Szerokiej drogi. - powiedział cicho Andrew, położył Oko Mosforu na powierzchni kowadła, chwycił spory młot wykonany w całości z diamentu, idealne narzędzie do otworzenia wrót piekielnych. Nie zdążył się zamachnąć. Strzał w kolano sprawił, że młot upadł z brzękiem na posadzkę.

- Wybacz, Shone. To nic osobistego. Ale lubię swój obecny świat. I nie chcę by poszedł z dymem - uśmiechnął się Bertram i strzelił mężczyźnie w czoło. Głowa odskoczyła, jednak ciało nie upadło. Przeciwnie. Wstało. I wyglądało na wkurzone.

- To nie było miłe… przebiję cię na wylot, zrobię… - Andrew zawahał się, splunął krwią i śluzem. Padł na kolana. -Nie powstrzymasz mnie!

Rzucił się do młota, złapał go i niezdarnie zmiażdżył Oko Mosforu. Buchnęła Mgła, jednak równie szybko wyparowała, zniknęła. Góra zatrzęsła się, do sali wpadł Carl Yorkish. Blizny jego i Andrew jaśniały, jakby były połączone. Znamię Yorkisha zanikało, za to twarz Andrew płonęła żywym ogniem. Wrzeszczał długo, z bólu i żalu. Aż umarł.

Carl zachwiał się, dotknął policzka. Nic. Nie ma nic… żadnych śladów. Ale w głowie coś usłyszał. Jakby nieśmiały szept, który przerodził się w ciąg informacji, nie do odróżnienia, stłoczonych tak, że słowa umykały.

- Słyszysz mnie? Wiem że tak, dlatego się przedstawię, nie jestem Waullortem, to jedno z moich wielu imion. Mam dla ciebie propozycję. Jesteś wspaniałym Naczyniem, Carl, czuję to! Możemy tyle zdziałać, musisz mnie tylko przyjąć do środka! By to zrobić, nie możesz się teraz zawachać! Zabij go! Pomścij ojca. I zapanuj nad moją wielką mocą!

Carl spojrzał na Bertrama leżącego pod ścianą. Siła uderzenia falą energii wyrzuciła go dwa metry dalej. Był bezbronny, pistolet wypadł mu gdzieś między stare krasnoludzkie narzędzia górnicze.

- Jesteś zły. Nie mogę pozwolić ci wygrać. Muszę cię pokonać - jęknął w głębi umysłu Carl

- Zabij go! - ryknął głos demona.

- Nie. Nie zabiję Bertrama, Białego Rycerza. Tego, który zabił mojego ojca. Jest jedno magiczne słowo. Przebaczenie. Przebaczam mu. I puszczam wolno, jako wolnego człowieka.

- Nie rozumiesz - Demon był coraz bardziej zdesperowany.

- Rozumiem. Chcesz mną manipulować. Ale ja się nie dam. Nie tym razem. Zniszczę cię wewnątrz umysłu. Tu i teraz!

Nadeszła wizja. Dwa krzesła w ciemnym pomieszczeniu. Na jednym siedział Filip, na drugim Bertram. Carl w dłoni trzymał pistolet. Z jedną kulą.

- Masz wybór! Zabij go, już! -krzyki demona stały się rozpaczliwe, wzrosły o oktawę.

Yorkish wycelował w Bertrama. Zadrżała mu ręka.

- Już!

- Jesteś we mnie. Muszę zabić swoją świadomość. I ciebie razem z nią - mężczyzna przyłożył lufę do skroni i wypalił.

Wizja się urwała. W głowie niósł się tylko pełen nienawiści odległy, niknący krzyk. Krzyk kogoś lub czegoś, co zostało strącone na dno ludzkiej pamięci, zagrzebane i zapomniane. Na zawsze.

Bertram wstał z trudem, oparł się o piec do wytapiania rudy. Otrzepał się z kurzu i spojrzał na Carla. Kiwnął głową z wdzięcznością.

- Wiesz czemu to zrobiłem? - spytał Yorkish.

- Dla dobra ogółu. Bo raczej nie dla mnie.

- Nie wiem. Może i to i to… Twoja śmierć ojcu życia nie zwróci. Minęło tyle czasu. Jeszcze dziesięć lat temu bym się nie wahał. Kulka w łeb. Ale dużo się od tego czasu zmieniło. Znalazłem powołanie. Rodzinę. Jestem… Chyba szczęśliwy. Zniszczyłem demona. Uratowałem świat. U boku ludzi, których mogę nazwać przyjaciółmi. A ty? Ty nie masz przyjaciół. Nie ma lojalności wśród złodziei. Wszędzie podstępy, knowania… nie masz komu ufać. I to jest dla ciebie dostateczną karą. Odejdź i nie wracaj. Bo to jednorazowa przysługa. Drugiej nie będzie.

- Rozumiem. I cholernie cieszę się z twojej decyzji. Ruszam na Południe. Nic mnie tu nie trzyma. Dziękuję, Yorkish. Po prostu. Dziękuję - Bertram wyciągnął rękę. Carl nie uścisnął jej.

- Znikaj. I pamiętaj, co powiedziałem.

- Zapamiętam twój wykład, Carlu Yorkish. Żegnaj na zawsze. Pozdrów swoich przyjaciół.

- Żegnaj i ty, Biały Rycerzu.

Bertram ruszył w głąb Kuźni ku tylnemu wyjściu. Wolał uniknąć spotkania z resztą kompanii.

Carl obrał tą samą drogę, skąd przyszedł. Ujrzał czerwoną od krwi ziemię u podnóża wielkich schodów i kilkanaście poskręcanych konwulsyjnie ciał.

- Długo nas zatrzymali… co się stało? - Zapytał Albrecht. - Słychać było grzmoty, wszystko się trzęsło… i co z Białym Rycerzem?

- Załatwione. A Bertram… Wybaczyłem. Zaszyje się gdzieś na Południu. I raczej nie wróci. To koniec. Wykonaliśmy zadanie. Możemy wrócić do miejsca, które można nazwać domem. Do Nowego Jurgam… - Uśmiechnął się Carl, chowając pistolet do kabury.

- Czyli to już koniec… Nareszcie… Nareszcie! Myślisz że już czas? - Zapytał Filip patrząc znacząco na Albrechata i Carla. Ci kiwnęli zachęcająco głowami. Mężczyzna obrócił się do Marii i ukląkł na jedno kolano, wyciągnął pierścionek.

- Ostatnie lata… Były dla mnie ciężkie. To życie męczy, nie jest dla każdego… Ale mimo to ciągle myślałem o tych wszystkich, którzy są osieroceni, którzy stracili dzieci albo bliskich, albo nawet własne życie przez potwory. Przez Plugastwo. I to mnie motywuje. Że robię coś dobrego. Czy… chciałbyś robić coś dobrego u mego boku, jako żona i Łowczyni? Uczynisz mi ten zaszczyt?

- Ja… ja też cię kocham, Filipie… Wtedy, w więzieniu… wiedziałam że nie na darmo cię uwalniam. Że coś zrobisz, ty złodziejaszku posądzony o morderstwo. Wykpiłeś się, ocaliłeś Mosfor i całą dolinę Lart… i zrobiłeś coś dobrego. Szukałam cię potem, wiesz? I znów spotkaliśmy się w celi w Mosforze. Tak. Odpowiedź brzmi tak.

- Brawo! - wykrzyknął uradowany Albrecht. - Macie szczęście, nawet z jedną ręką mogę użyczyć wam ślubu. Co prawda, w ponurej scenerii… Ale nie zawsze mamy możliwość wyboru. Decydują się państwo?

- Jak najbardziej - Uśmiechnęła się Maria Treg i uklękła obok ukochanego. Ceremonia przebiegła szybko. Tym bardziej, że zbliżała się noc. I każdy chciał znaleźć się jak najszybciej w ciepłym łóżku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro