7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pomarszczony człowieczek z długimi pazurami, którymi najwyraźniej kiedyś wydłubał sobie oczy, zawył przeciągle, gdy długi bagnet przebił mu klatkę piersiową. Następnie rozległ się huk wystrzału i krzyki ucichły.

Wysoki mężczyzna w czarnej kapocie otarł ostrze zatknięte na lufie z gęstej krwi. Był około dwudziestki, twarz skrywał pod długą maską z dziobem wypełnionym różnymi ziołami, a usta miał zawinięte filtrem z gazy nasączonej alkoholem.

Minął ledwo tydzień, odkąd uciekł z Hrauttengardu.
Wiele lat temu, gdy był jeszcze dzieckiem, został wyrwany siłą z Mosforu przez zamaskowanych oprychów. Przeszli tajemniczymi tunelami aż do Hrauttengardu. Niestety, do tuneli można było się dostać tylko z głównych pałacy, do których nie miał dostępu, dlatego szedł przez mgłę, oczywiście z odpowiednim, skradzionym zaopatrzeniem.

Nagle, przechodząc pomiędzy zgrzybiałymi ruinami jakiegoś domostwa, deski z trzaskiem zapadły się pod ciężarem mężczyzny, który spadł do piwnicy.

Tam, w cieniu beczek coś się poruszyło. Coś wielkiego. Był to włochaty pająk wielości konia. Chłopak czym prędzej wystrzelił kilka kul w stronę potwora, który jednak wciąż twardo trzymał się na swoich włochatych kończynach.

Dopiero szarża i wbicie zaostrzonego końca w oko monstrum przyniosło spodziewany efekt. Kosmaty stwór zakołysał się i z całą mocą naparł na ceglaną ścianę, która załamała się pod jego ciężarem. Utworzona wnęka okazała się zatęchłym przedsionkiem długiego korytarza.

- Tunel? - pomyślał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Tak... To naprawdę to...

TYMCZASEM

- To na pewno dobry pomysł?

- Spokojnie, znam się na tym. - odparł Filip, poprawiając torbę ze sprzętem.

- Dobra, sam raz czy dwa coś zawinąłem... Ale nie tak! - Nie poddawał się Yorkish. Siedzieli w kucki pod wielkim ogrodzeniem. Za płotem znajdowała się najbardziej strzeżona placówka w Mosforze - pałac Balbdura II.

- Dobra, mamy plan. Wbijasz na przypale z serią pocisków, idziesz do zachodniego skrzydła i szukasz Oka. Ja tymczasem przekradnę się do skrzydła środkowego, tam gdzie jest Wieża Świadków. Według moich agentów, tam jest klucz do windy, która zjeżdża do przedsionka. Tam jest wejście do tunelu. Spotkamy się tam i zaniesiemy Oko do Veredu. Jasne?

- No... Jasne. - westchnął zrezygnowany William. - Co może pójść nie tak... Włamujemy się do siedziby władcy, kradniemy mu kryształ i zwiewamy zapomniamymi przez wszystkich, znanych tylko nielicznym, tunelami pod całą krainą... Jasne, jestem spokojny.

Chwilę później rozległy się strzały i odgłos upadających ciał, krzyki strażników i tupot podkutych butów. Jakaś postać przeskoczyła parkan i znalazła się w rozległym ogrodzie.

Filip przekradł się wzdłuż ceglanej ściany, aż znalazł właściwe okno, które rozbił kamieniem. Następnie, znając na pamięć rozłożenie korytarzy, które studiował kilka godzin, wbiegł na schody. Wtem wpadł na jednego z trójki strażników, zaalarmowanych strzałami.

Nie zwlekając Treg wbił w brzuch człowieka, który stał najbliżej, ukradkiem wyjął pistolet. Tymczasem dwóch pozostałych ochroniarzy stało jak słupy soli, patrząc jak ich były już kolega po fachu spada w dół schodów.

Dopiero po śmierci drugiego z kolegów, ostatni mężczyzna w mundurze drżącymi rękoma odbezpieczył karabin, jednak nim zdążył go użyć, ostrze wbiło mu się w gardło. Wypuścił broń, która wystrzeliła z hukiem.

- Cholera... Zaraz będzie ich więcej... - pomyślał Filip, chowając zakrwawione ostrze do pochwy. - Muszę się spieszyć...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro