10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Filip ocknął się ze snu. Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale wystarczył rzut oka na okolicę, by wywnioskować, że minęły cztery dni potrzebne na przejście wąwozu w Paśmie Gór Stennisa.

Obrócił się w siodle do Mistiriana Obedo.

- Uśpiłeś mnie? Czemu?

- Środki bezpieczeństwa. Jeszcze byś wiedział, którędy uciekać.

- Mówisz, jakbyś miał nadzieję że ucieknę don Potom. Albo obawę.

- Jak mówiłem, dla bezpieczeństwa. Widzisz tamten punkt? Od którego odbija się łuna? To jezioro Karnal. A tam masz Biczy Las... A tam dalej... nasze miejsce docelowe. Będziemy za jakieś... dwa dni? Coś taki ponury?

- Może dlatego, że będę torturowany i zabity?

- To pierwsze na pewno... co do zabijania nie mam pewności. Myślę że oddadzą twoją duszę do Otchłani byś męczył się tam do końca świata... Ale wcześniej zaspokoją swoje chore zachcianki w materialnym świecie. Twoja dusza jest wiele warta w innych wymiarach, gdzie jedynym pieniądzem są ludzkie esencje...

- Dobrze wiedzieć, że jestem coś wart...

- Niektórzy woleliby nigdy nie poznać swojej wartości... - mruknął Mistirian rozmyślając nad swoim pierwszym spotkaniem z Cresvikiem don Pot. - Ja wolałbym swojej nigdy nie poznać. Taka wiedza może zniszczyć człowieka.

- Mi nic już nie zostało... będzie co ma być. Wystarczająco dużo zrobiłem dla tego świata, dla Berawen, dla Mosforu... dla bliskich. Czas odpocząć. Inni zajmą moje miejsce - Uśmiechnął się Filip poprawiając kapelusz.

- Zaklęcie stymuluje konia i poprowadzi go we właściwe miejsce. Będę w pobliżu. Zdrzemnij się, zjedz coś... niedługo pomarzysz o jedzeniu i śnie.

- A ty? Co będziesz robić przez ten czas?

- Wola pana Cresvika nie zna granic. Wszystko zależy od tego, w jakim stanie cię dowiozę.

- Może spadnę z siodła i złamię rękę? Ciekawe co na to zasrani don Potowie?

- Radzę ci tego nie próbować. I tak nie spadniesz z konia. Znam wiele zaklęć. Teraz... śpij - Na te słowa Treg poczuł senność i głowa opadła mu na piersi.

Tymczasem Carl zawinął szal wokół szyi. Śnieg padał niemiłosiernie.

- Cholerne góry! - zawył Henrik Putterd, poklepując konia. -Geografem nie jestem, ale to chyba zła drogą?!

- Zależy, dokąd chcesz dotrzeć! - odkrzyknął Carl. - Jeśli nad jezioro Karnal, wzgórze Yurty i Potok Opatrznych, czyli do paszczy lwa, to zła droga. Ale jeśli do sprzymierzeńców, to dobra droga. Nie ruszymy na kasztel we dwójkę, w sensie mam przeczucie, że skończy się to jeszcze gorzej. A tak... nasz nowy cel jest niedaleko, pod górami, nad urokliwą dolinką. Przekonasz się, to dobrzy ludzie...

- Ostatnio trafiają nam się tylko źli... ciężko o kogoś porządnego w tych parszywych czasach, jeszcze gdy mamy dwa księżyce, krwawe słońce i niebo tak kolorowe, jakby pijanemu budowlańcowi wylały się barwniki do rzeki... Ale zobaczymy. Obyś miał rację, nie to co z Amelią z Hrauttengardu... Ale mnie wtedy wpakowałeś...

- E tam, to było dawno, i w końcu wszystko dobrze się skończyło.

- A teraz jest teraz, i może się skończyć... tragicznie - zaśmiał się nerwowo Henrik.

- Dobra, nie marudź, poznałem tych ludzi, przynajmniej jednego, dobrzy są, wiszą Filipowi przysługę, pomogą nam...

- Oby.

Podczas gdy jeden Łowca szykował się na tortury, a dwaj pozostali szukali dla niego ratunku, czwarty członek organizacji zwalczającej potwory penetrował lochy klasztoru w mieścinie o nazwie Velotta.

Szukał długo, wiele dni, ukrywając się po zakamarkach i szczelinach, ale w końcu udało mu się znaleźć odpowiednią celę i więźnia. Podobieństwo klucza było bułką z masłem, Gerg miał wyprawę. Jeszcze za Czasów Mgły, kiedy okradał sklepy z Harrym Wirdenem... cela otworzyła się ze zgrzytem. Rezydent podniósł się ciężko i oparł o ścianę.

- Nie jesteś jednym z nich... więc co tu robisz? Kim jesteś?

- Pomagam losowi, Sagelu Rayd. Musimy stąd spieprzać, i to szybko...

- Co, Rayd? Ale ja nazywam się...

- Tak, jesteś jednym z bękartów, w sumie jedynym żyjącym, co robi z ciebie wyjątkowo ważną personę polityczną. Dlatego Einmar Drynn cię tu zamknął. Wyrolował też całą twoją rodzinę, tak dla bezpieczeństwa... Musimy iść...

- Oni... wszyscy... nie żyją?

- Tak, rusz się!

- Kim jesteś? - spytał skołowany rybak.

- Gerg Kurt.

- Słyszałem o tobie same dobre rzeczy, Łowco... ciągle nie mogę w to uwierzyć...

- Radzę ci to szybko zrobić, bo strażnicy wracają.

- Dobra. Wyrwijmy się stąd. Teraz, gdy wiem co nie co o prawdziwym ojcu... pomagałeś mu, pomagałeś ludziom, podczas gdy Quinta zagarnęła Wyspy... Teraz ja pomogę tobie, i tym ludziom. Na tyle na ile będę w stanie.

- Trzymaj. Wiesz jak z tego korzystać? - Kurt podał mu pistolet maszynowy.

- Nauczę się w praktyce - Uśmiechnął się blado Sagel i wyszedł z celi.

Po kilkunastu minutach, gdy ciał mnichów nie dałoby się zliczyć, mężczyźni wydostali się na dziedziniec z fontanną.

- Cholera, jest ich coraz więcej! - krzyknął Sagel.

-Wiem. Dlatego opracowałem plan. Cała skała byłaby za słaba, by utrzymać klasztor, dlatego budowlańcy stworzyli specjalne tytanowe stemple i rusztowania podtrzymujące skałę... znalazłem je i dodałem coś od siebie. Trzymaj się blisko i gdy krzyknę, biegnij do kolejki linowej.

- Ale...

- Już! - krzyknął Gerg i rzucił do studzienki kanalizacyjnej jakiś przedmiot, po czym sam rzucił się w stronę platform kursujących do Velotty. Wskoczyli na jedną z nich, podczas gdy strażnicy wybiegli na dziedziniec. Po dziesięciu sekundach rozległ się huk i całe wzgórze zatrzęsło się i niebezpiecznie zachwiało, po czym runęło w stronę miasteczka. Kolejka się zerwała i bezwładnie osunęła w kłęby dymu i kurzu. Gerg wymruczał zaklęcie i odsłonił Sagel ramieniem. Razem wystrzelili w powietrze i uderzyli w taflę morza, niedaleko brzegu z zabudowaną łodzią.

- Obyś był w stanie odzyskać Wyspy... bo drugi raz nie będę cię ratował - sapnął Kurt wypluwając wodę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro