13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Nigdy nie lubiłem gór - sapnął Serguin de Voy pijąc łapczywie wodę z podanej przez Bertrama manierki. -Czyhają tam tylko niebezpieczeństwa.

- Prawda. Dla mnie przeprawa przez Pasmo Gór Stennisa też nie była najprzyjemniejsza - potwierdził Edrick przeczesując krótkie włosy, które w młodzieńczym wieku nad wyraz szybko rosną. Albo była to sprawka zmiany klimatu… albo coś jeszcze innego.

- Cholera, przestańcie gadać… od tego jazgotu boli mnie głowa bardziej, niż od uderzenia Pytona Zabijaki. A to bolało jak nie wiem co - warknął Bertram trąc opatrunek na głowie.

Tak zwany Pyton Zabijaka to odmiana Wielkich Węży, żyjąca w Górach Pork na zachód od Wichrowego Portu, prawdopodobnie ze względu na liczne wąwozy, rozpadliny i półki skalne, gdzie zwijają się w kłębek i przybierają kolor otoczenia, jak kameleon, ale kameleon nie wyskoczy zza pleców i nie grzmotnie cię w potylicę ogonem wielkości ramienia gladiatora z Wysp.

- Panowie, nie ma co mitrężyć, czas nas goni. Tam, w dole, jest Bevert, mój dom i moja władczyni… Auna Vurttister, wspaniała kobieta.

- Zaraz… Vurttister… siedem lat temu byłem w Doverstein i widziałem “Pokaz magii i cudów Rikarda Vurttistera”! Płótna, które przedstawiały piękne postacie, pejzaże… to wszystko żyło… to nie przypadek, że twoja pani nosi to samo nazwisko? - zapytał Bertram zaciekawiony.

- Nie, to nie przypadek. Auna jest, a raczej była, jego córką. Po jego śmierci przed pięcioma laty pochowała wszystkie płótna i niedokończone obrazy, a było tego sporo. Część nawet spaliła, czy to z braku miejsca w magazynach, czy też z żalu za niedocenianym talentem ojca. Ale spaliła tylko prototypy, pierwsze szkice. Oryginały, oraz cały Cykl Mertigusa, zamknęła w skarbcu, a klucz wyrzuciła. Wiedziała ile ta seria malunków znaczyła dla Rikarda. Nigdy nie została dokończona, tak samo jak historia Mertigusa.

- Szkoda… miałem nadzieję na autograf. Ale mimo wszystko, ciekawych masz zwierzchników, kulturalnych. Pamiętam, jakie wrażenie wywarły na mnie te ruchome obrazy, jakby miały własną osobowość… jakim cudem wprawiano je w ruch?

- Nikt tego nie wie - zmarkotniał Serguin.

- I nikt się raczej nie dowie. - mruknął Edrick rozkopując popiół i tlące się gałązki. - Ale może zainteresuje cię, że mój ojciec chciał je wykupić... Niestety nic z tego nie wyszło.

- Ech, narobił apetytu i zabrał miskę.
- warknął Bertram Surio rozpinając płaszcz i poprawiając kaburę przewieszoną przez ramię. - Trudno, może choć poznam córkę wielkiego wirtuoza pędzla, pannę Aunę. No, ruszajmy!

- Iście, dużo nam czasu zeszło na przechodzeniu gór, których tak nienawidzimy... Chodź, Edricku - Ponaglił rycerz w miedzianej zbroi. Załadowali dobytek na konia de Voy’a, brązowego ogiera. Cały koński rząd był z miedzi, ale nie dziwiło to przy właścicielu, całym ubranym w matową zbroję, z dziwacznym hełmem włącznie.

- Widocznie taka teraz moda… - mruknął Bertram. - Dla mnie skończyła się na srebrnych tunikach z cekinami…

- Coś mówiłeś, Biały Rycerzu? - zapytał Serguin obracając się.

- Nie… nic nie mówiłem. Ale może twoja pani będzie tak łaskawa, że da nam wierzchowce? Ciężko podróżować na piechotę…

- To nie moja rzecz, czy wam da… Ale będę nalegał. Bądźmy dobrej myśli, w końcu uratowaliście mi życie. Na pewno weźmie to pod uwagę. Na pewno też zjemy porządną kolację, a nie jakieś resztki z sakw czy pieczone chrząszcze.

Zeszli z góry w stronę pierwszych zabudowań. Było cicho… za cicho. O tej godzinie zamtuzy, zajazdy i wszelkiego rodzaju przybytki serwujące napoje alkoholowe tętniły życiem. Tak powinno być. Ale było odwrotnie. Nigdzie nie paliło się światło, nawet koni w stajniach nie było. Zupełnie jakby miasto było wymarłe.

- Coś jest nie tak - mruknął Serguin, a Edrick wydobył z pochwy mieczyk, długi i ostry jak brzytwa, dostał go jeszcze w Wichrowym Porcie. Bertram splunął, otrzepał nogawkę i spojrzał na lśniące plamy atramentu na rękawicy. Ślady tuszu ciągnęły się we wszystkie strony, a gdy podnieśli latarnię największą kałużę zobaczyli pod drzwiami burdelu. Spojrzeli po sobie, Serguin przywiązał konia do specjalnie wyznaczonego do tego palika i pchnął drzwi. Uchyliły się ze skrzypem odsłaniając makabryczny widok.

Na środku głównej sali, zawieszony o belkę wisiał mężczyzna, od pasa w dół zalany tuszem zmieszanym z krwią. Twarz miał wykrzywioną z bólu, ale mimo pętli na szyi… żył.

- Pan Serguin de Voy raczył się w końcu zjawić… przedstaw się Arregali z Lasu. Bardzo chce cię poznać - wycharczał, po czym z ust i nosa poleciały mu strugi białej farby, zalewając twarz i kapiąc z brody na podłogę, mieszając się z czarnym jak noc atramentem.

- Co to do cholery miało znaczyć… - zaczął Bertram, ale przerwał mu de Voy.

- Na ziemię! I zatkajcie uszy! - ryknął okuty w miedź rycerz i rzucił się za przewrócony stół. Z jednego z pokoi wyszła niska i pulchna kobieta w czerwonej sukni ściskająca w drżącej dłoni wielki wyszczerbiony miecz. Twarz zasłaniał jej czarny żałobny welon ociekający ciemną substancją.

- Całe miasteczko spłynie tuszem wymarłych marzeń! - wrzasnęła przeciągle i uderzyła mieczem o posadzkę. Tej czynności towarzyszył przeciągły pisk, tak ogłuszający, że gdy kilka sekund później Edrick wstał, nie był w stanie usłyszeć opętańczych krzyków wisielca zalanego białą farbą. Tymczasem Bertram wyciągnął pistolet, kanciasty Hertus model 2, najnowszą myśl rusznikarską, załadował długi magazynek i wystrzelił pięć razy. Za każdym razem kule przebiły kobietę, jednak na niej nie robiło to żadnego wrażenia. Dopiero gdy Edrick złapał pozłacany kandelabr i zdzielił ją w głowę, rozległ się syk i potwór rozpłynął się, dosłownie, zamienił się w krew, która popłynęła przez szpary w deskach. Ktoś wbiegł do pomieszczenia, wywarzając drzwi frontowe, które z niewiadomego powodu były zaryglowane. Człowiek trzymał skórzaną płachtę, którą położył na plamie krwi. Następnie wyciągnął zapałkę, zapalił ją i rzucił na płótno, które zajęło się niebieskim ogniem.

- Już dobrze, jesteście bezpieczni - rzekł obracając się do ocalałych. Był wysoki, twarz zasłaniał mu kaptur, buty z cholewami sięgały mu do kolan. Płaszcz, czy raczej peleryna, była srebrna, przetykana fosforyzującymi nićmi. Bertram wiedział skąd pochodzą te nici.

- Jednorożec. Że też w Akademii Norimbusa jeszcze je hodują - rzekł z uśmieszkiem. Pogardliwym uśmiechem.

- Nie wiem, czy to komplement, czy obelga, ale puszczę to w niepamięć, człowieku - mruknął mężczyzna głębokim głosem, aż Edrick zadygotał.

- Pewnie, nie jesteście pamiętliwi… no, może poza jedną kradzieżą - fuknął Surio podchodząc bliżej. - Tego nie zapomnisz, prawda, Skiliusie?

- He he… zawsze wygadany… Biały Rycerz, że też cię jeszcze ziemią nosi… za stary jesteś, by jeszcze dychać. Ktoś powinien cię dobić. Ale spory odstawmy na bok. Jestem tu z innego powodu. Miasto zalała fala demonów, uciekinierów wyobraźni starego Rikarda… jestem tu, by je wyzwolić. Takie zadanie dostałem, i je wykonam. Z waszą pomocą, lub bez niej. Bez obrazy, człowieku w miedzi. Bez obrazy, młodzieńcze. Ale patrząc na to, z kim podróżujecie… chcę by wszystko było jasne.

- Wy, Strażnicy Żyjących… jesteście tacy skromni - zaczął Bertram, ale Edrick mu przerwał.

- Dziękujemy, mości panie. Chętnie pomożemy, jeśli to będzie konieczne. Prawda, panie de Voy?

- Najprawdziwsza. Moja pani jest w niebezpieczeństwie - potwierdził Serguin.

- Do dworu Vurttisterów jest kawałek… Ale noc zalecam spędzić tu, w tym przybytku rozpusty - rzekł bez emocji Skilius. - Wyruszymy, gdy świt nastanie, a koszmary skryją się do wnętrza ziemi.

- Cholera, chyba nie mam nic do gadania w tej sprawie… - westchnął Bertram, siadając na krześle. - Niech tak będzie. Ale tym razem, Skilius, ja staję na czatach. Ostatnio skończyło się to podpaleniem gobelinu z czystego srebra. A chciałem go dla siebie.

- Nie wspominajmy dawnych czasów. Proszę. Nie czas i nie miejsce. Dobrze więc, stój na czatach. A my pogawędzimy. Niech ktoś rozpali w kominku, przed nami długa noc - mruknął mag.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro