14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mężczyzna wsłuchiwał się w dźwięki dochodzące z instrumentu. Wspominał jak jego kochanka, a później żona, grała na nim wieczorami… odgłosy syntezy pianina z duszą, ze strunami… z psychiką pianisty… sam nigdy nie nauczył się grać, ale wystarczało mu słuchanie. Uspokajało go. Ale ten pianista fałszował, był niezdarny, za bardzo się spieszył. A Harry był przez to niespokojny. Tym bardziej zagryzł wargę, gdy zapięto wszystkie klamry na jego nowym obuwiu.

Prawy but był wysoki, sięgał pod kolano. Na całej długości zamocowane miał skórzane paski pełniące rolę ściągaczy, zapinanych na srebrne klamry. Gdy służący dopiął ostatnią z nich, a pianino okropnym, rozstrojonym dźwiękiem przeszyło pokój, Harry nie wytrzymał i huknął szklanką o blat szafki.

- Wynocha! Już! - warknął i opadł ciężko na krzesło, masując sobie nogę.

- Też mam wyjść? - spytała Leila wyłaniając się z mroku. Nosiła czarne spodnie i koszulę w kwiaty. Na głowie miała czerwoną chustkę.

- Zupełnie jakby wiedziała - pomyślał Harry, po czym głośno dodał. - Nie, zostań. Prawdę mówiąc, chciałem z tobą porozmawiać.

- Ja też. W sprawie naszej relacji. Po co ci ten but? Wyjazd bez pożegnania?

- Skoro przy tym jesteśmy, to tak, wyjeżdżam. I tak, ten but mi w tym cholernie pomoże, będę miał wolne ręce…

- Żeby mnie chwytać? Ty zły chłopcze…

- Chodziło mi raczej o broń. Wiesz, niewiele jest rzeczy, które są w stanie wysłać do Otchłani potwory z kosmosu. Ale ja mam na stanie mnóstwo takich specyfików.

- I co? Zostaniesz bohaterem w pojedynkę?

- Nie. Co cię to w ogóle obchodzi? Odkąd cię znam, miałaś gdzieś resztę świata. Byłaś tylko ty i Gerg.

- Prawda, nie obchodzi mnie świat. Ale obchodzisz mnie ty, Harry. Nie chcę, byś wyjeżdżał. Proszę zostań, będzie nam razem dobrze… zadbam o to.

- Jeśli się zgodzę… zostać… powiesz prawdę?

- Jaką? O co ci chodzi?

- Twoje ubranie, a raczej nie twoje. Mojej Anny. Ona była moja. To było ostatnie, co po niej zostało. Jej ubranie. Gdy była jeszcze normalna. Ale ktoś to zepsuł. I zatruł mi życie!

- To ubranie? Tylko to ci po niej zostało! Ja będę lepsza! Zawsze byłam, a ta głupia… była słaba! Zasługiwałeś na kogoś lepszego, dalej zasługujesz! Ona sprawiła, że stałeś się wolny, rozkojarzony, ręka nie nadążała za umysłem… i to ci chciałam udowodnić! Że jej miłość do ciebie… osłabiła cię! - wrzasnęła podchodząc do niego i łapiąc za ramię. - Chcę dać ci coś więcej.

- Nie rozumiem… przyznałaś się. Wiesz, co to znaczy. - zaczął zduszonym głosem Wirden odpychając ją od siebie. - Wykradłaś ubrania mojej żony. Do czego ty się przyznajesz? Myślisz, że powiedzenie prawdy to wszystko?!

- To ja ją zainfekowałam. Wirusem. Nie było łatwo go dostać. Ale nie byłam w stanie patrzeć, jak tracisz przez nią wszystkie cechy, które w tobie pokochałam…

- Miłość… kiedyś, miesiąc temu, miałem laskę, gałka wyobrażała anatomiczne serce. Wiesz czemu? Bo straciłem wiarę w miłość. Został tylko organ pompujący krew do ciała! A gdy laska poszła do diabła, chyba znów uwierzyłem w miłość, gdy znów się spotkaliśmy. I skończy się, jak się skończy.

- Czyli jak? - szepnęła Leila na ucho Harry'emu. - Zabijesz mnie?

- Wiesz, niektóre problemy można rozwiązać na różne sposoby. Minęło wystarczająco dużo czasu. Ale przypomniałaś mi wszystko… wszystko co straciłem. I za to cię nienawidzę. Ale… dam ci żyć. Tak, przeżyjesz. A jeśli poczuję, że na mnie czas, zabiorę cię ze  sobą. Nie znasz dnia ani godziny. Będę cię prześladował, w snach i na jawie… to będzie twoja kara - warknął podchodząc do okna. - A jeśli wejdziesz mi w drogę… podzielisz jej los. Los mojej lubej. Widziałem, co jej się stało, ty zapewne byłaś gdzieś indziej, delektując się winem. Nieważne. Teraz odejdź. Nie chcę cię znów oglądać. Do czasu.

Kobieta została pochwycona za ramiona i wywleczona z pokoju. Nie opierała się, była spokojna. Nawet na niego nie patrzyła. Sama straciła nadzieję.

- Myślała, że prawda ją rozgrzeszy… że ją za taką prawdę pokocham… ani trochę nie zmądrzała - mruknął Harry, ale tknięty wspomnieniami usiadł przy pianinie. Nacisnął pierwszy klawisz. I nagle, nie wiadomo skąd, zagrał melodię, która chodziła mu po głowie. Melodię, którą słyszał gdy wracał z polowania na Wilkory i ghule. Była to piękna melodia. Bez słów. Tylko muzyka. Następnego ranka wyruszył z taborem na północ, w wyznaczone przez Getwalda miejsce.

Ranek przyniósł wiele zmian, nie tylko w Berawen… Królestwa Południa też miały swoje problemy...

- Cholernie bujną wyobraźnię miał ten Rikard Vurttister! - krzyknął Biały Rycerz oglądając się za siebie i strzelając parę razy. Kule z czystego złota podarowane przez Skiliusa przeszyły wielkie czarne psy, które osunęły się na piaszczystą drogę, znacząc ją atramentowymi śladami. - Gdybym wiedział, na co pójdą te monety, nigdy bym nie wrzucił ich do skarbonki tego starucha!

- Już niedaleko! Nie przestawajcie! - zawołał Serguin de Voy wbijając miecz w kolejne wielkie psisko. Dopadł bramy i ze szczękiem ją otworzył. Weszli na dziedziniec, zarośnięty i zalany krwią. Gdy Bertram zamykał pordzewiałe skrzydło oplątane przez bluszcz, Edrick obrócił się.

- A Skilius? - zapytał, ocierając ostrze miecza o bok szarej kurtki z wysokim kołnierzem, zdobycz z domu towarowego, który minęli przed paroma godzinami.

- Pies z nim tańcował, na horyzoncie go nie ma! Chce się zabić, to jego sprawa. Ale ja wolę żyć! - warknął Biały Rycerz zakładając łańcuch i zerwaną kłódkę. - A jeśli też lubisz życie, zapomnisz o tym człowieku. Jeśli to w ogóle jest człowiek…

- Bertramie, nie możemy go zostawić. Pomógł nam, honor… - zaczął Serguin, ale siwowłosy przerwał mu gniewnie.

- Nikt nie pytał cię o opinię, rycerzyku. Nie znacie go tak dobrze jak ja… dla nas zrobiłby to samo. To samo uczynił mi… Teraz role się odwróciły. - Uśmiechnął się Bertram i przeszedł trawnikiem pod drzwi posiadłości.

- Wiedzieliście dziury w ziemi? - zapytał Serguin wskazując kopiec. - Tędy te potwory wychodzą. Pewnie coś w środku je… karmi? Sam nie wiem…

- Nie ma co mędrkować. Szukamy Auny Vurttister. Jak ją znajdziemy, opuszczamy to zapomniane przez Atlura miasto raz na zawsze. - powiedział Biały Rycerz. - Idziesz, Edrick?

- Idę… - mruknął chłopak i podszedł do drzwi. Na znak Bertrama otworzyli je i weszli do środka. W środku zastali poprzewracane sprzęty, połamane krzesła i potłuczoną zastawę stołową. Z każdym krokiem pod stopami chrzęściły tynk i szklane odłamki. Wtem, gdzieś na wyższych piętrach, rozległ się ryk tak głośny, że żyrandole się zakołysały, a jeden nawet spadł druzgocąc stół. Drzazgi poleciały na wszystkie strony.

- Chyba nie jesteśmy tu mile widziani. - szepnął Edrick stawiając ostrożnie stopy.

- A ktoś był tu kiedyś mile widziany? Serguin? Byłeś mile widziany na tym dworze? - spytał Bertram patrząc w górę schodów.

- Ja tak, byłem mile widziany. Nie to co najemni mordercy i poeci śpiewacy. - mruknął de Voy nieco przytłumionym głosem, czy to przez hełm, czy przez urażoną dumę.

- A, grajkowie… nigdy ich nie lubiłem. Znałem jednego, dziwkarz jakich mało. W pogoni za jedną biegał po Mosforze bez spodni, idiota… skończył nieciekawie, z dziurą w głowie obok, rzeźnika i ceglarza.

- Jakaś niewiasta go dopadła? - zapytał Serguin, nie zważając na słyszalną drwinę ze swojej wcześniejszej wypowiedzi o najemnych mordercach.

- Nie, nie niewiasta. Ja go dopadłem. Zwykłe zlecenie. A on sobie na nie zasłużył. Nie zabijam niewinnych, przyjacielu. Ale prawda jest taka, że nikt nie jest niewinny. Pamiętaj o tym, gdy ktoś będzie błagał cię o życie.

- Czyli twoim zdaniem Skilius był winny, dlatego skazałeś go na pastwę losu?

- Można tak powiedzieć. On pewnie umarł, ale my żyjemy. Ale jak znam życie, skubaniec uratował się w ostatniej chwili czarami, jak ostatni tchórz, zamiast zginąć w walce…

- Może nas uratuje - rzekł Edrick.

- Nie liczyłbym na to - warknął Bertram i ruszył na schody. Drugie piętro było niczym długi korytarz z obrazami po obu stronach. Jednak obrazy były puste. Tylko farba z nich ściekała na deski podłogi.

- To chyba nie powinno tak być… - mruknął Edrick, przyglądając się pustej ramie portretu.

- Jakbyś zgadł… - Serguin minął go i poszedł dalej korytarzem w stronę sporych dębowych drzwi. - Tu była pracownia Rikarda Vurttistera. Przygotujcie broń… na Gardica, ani drgną!

- Daj, ja spróbuję. - Bertram kopnął drzwi, ale tylko odbił się od nich i upadł na ziemię. - Jasna cholera!

Wtem wrota się rozwarły, z początku nieśmiało, potem coraz pewniej. Pod wielkim oknem wisiał pergamin pokryty liniami z tuszy i barwników, które pod pewnymi kątami przybierały postać wilków, serca, mózgu, run, zaklęć, i całej masy innych rzeczy. Gdyby ktoś patrzył dłużej, prawdopodobnie nie byłby w stanie wykonać żadnego ruchu. Pod obrazem stał stolik, a na nim oparta łokciami siedziała kobieta. Blond włosy ciągnęły się jej na trzy metry, długie, skłębione i brudne.

- Auno, moja pani… przybyłem do domu. Wróciłem - rzekł Serguin de Voy.

- Widzę. Poznaliście wymysły mojego ojca. Tak jak wspomniałeś, Bertramie Surio, miał bardzo bujną wyobraźnię.

- Skąd wiesz co powiedziałem, a tym bardziej kim jestem? - spytał podejrzliwie mężczyzna podchodząc krok do przodu, ale silna ręka Serguina de Voy powstrzymała go.

- Wszystko co dzieje się w tej dolinie, dzieje się w mydlanej bańce. A ja słucham echa dźwięków. To obraz powiedział mi, kim jesteście. Wiem o waszej misji. Ja tu zostanę, Serguinie, ale ty, proszę, dopomóż im. Możesz zdjąć zbroję. Śluby zdjęte. Dla mnie nie ma nadziei, Mrok pochłonął mnie zupełnie. Tak jak to miejsce. Nie ma tu czego szukać, blasku magicznych obrazów mojego ojca… już go nie ma. Ale ty… możesz się uratować.

- Pani, ale jak… - zaczął Serguin, ale kobieta mu przerwała.

- Ruszysz z nimi. Proszę. Tak będzie najlepiej. Jak mówiłam, dla mnie nie ma nadziei. Ale ty zrób coś dobrego.

- Ja… dobrze.

Auna Vurttister podeszła do rycerza i zdjęła mu hełm. Po raz pierwszy Bertram i Edrick ujrzeli jego twarz. Była pociągła, młoda, zarośnięta wąsami i jasną brodą. Włosy miał lekko kręcone. Kolejne miedziane płyty spadały na rozbite kafelki, aż cała zbroja została zdjęta.

- Teraz… idźcie. Szybko. Póki jeszcze możecie - szepnęła Auna i odwróciła się do obrazu.

- Auno, moja pani… kocham cię - rzekł Serguin i ukląkł na jedno kolano.

- Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Serguinie de Voy. Musisz mnie zabić. Błagam. Boli mnie dusza, musi się wydostać. Gdy to zrobicie, uciekajcie, nie obracajcie się. Dla mnie za późno. Ale wy musicie… macie jeszcze tyle do zrobienia… - Kobieta nie dokończyła, bo nagle zgięła się w pół i dosłownie wybuchła. Tysiące drobinek mięśni, kości i chrząstek ozdobiły płótno fantazyjną mieszaniną barw, z której zaczęła formować się ciemna postać.

Gdy Edrick podszedł do obrazu jak zahipnotyzowany, czarna dłoń chwyciła go za kołnierz i przyciągęła do płótna.

- Zostaw go! - warknął Bertram i przeciął cienistą rękę swoim długim mieczem. W każdym razie próbował, bo ostrze przeniknęło i wbiło się w drewnianą posadzkę.

- Uwaga! - dobiegł głos z góry. To Skilius przebił się przez szklaną kopułę i wylądował na stole kreślarskim. W sumie to Skilius siedział na czymś wielkim, niczym koń… Ale czy konie mają rogi? Bo ten należący do maga miał na pewno jeden, zakręcony, czarny róg, który przebił magiczny pergamin wykonany z ludzkiej skóry. Błysnęło czerwone światło.

Potem nie było już nic.

- Co… co to jest… - zapytał Edrick patrząc niepewnie na wierzchowca czarodzieja.

- To? Jednorożec. Jeden z niewielu, które Akademia Norimbusa hoduje. Niewiele ich zostało w znanym nam świecie. Ale ja wolę na nią wołać Ulena. Możesz ją pogłaskać, tylko uważaj, by się nie spłoszyła.

Podczas gdy chłopak i Skilius czesali czerwoną grzywę jednorożca, Serguin podszedł do Bertrama.

- Biały Rycerzu… widziałeś, co się dokonało. Przeznaczenie. Moja zwierzchniczka nie żyje… nie mam też domu…

- W ten zawiły sposób prosisz mnie, żebym zabrał cię z nami na dalszą wyprawę, czy tak?

- Tak - Serguin de Voy wyprostował się.

- Dobrze.

- Tylko tyle? Myślałem…

-Jesteś dobrym wojownikiem. Uratowałeś mi życie w górach. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Do tego dochodzi sprawa wizji w Biczym Lesie… może kiedyś się to wyjaśni. Tymczasem, witaj w kompani, Serguinie de Voy.

Skilius przywołał Bertrama do siebie.

- Wątpiłeś we mnie? Że ucieknę?

- Nie skąd… miałem pewność. Na twoje i nasze szczęście tak się nie stało.

- Też byś tak zrobił - zaśmiał się sucho mag.

- Ta, jasne, przeceniasz mnie.

- Ani trochę. - Skilius poklepał Białego Rycerza po ramieniu. - Wyruszam daleko na północ… raczej się już nie spotkamy. Szerokiej drogi.

- Dzięki, wzajemnie - burknął Surio strącając dłoń czarodzieja.

- Opryskliwy jak zawsze… żegnaj. Żegnajcie i wy, przyjaciele. Mam wiele do zrobienia. Wiele dla świata…

- Ta? A co? - spytał Bertram odwijając bandaż z zagojonej głowy.

- Powstrzymanie jego końca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro