15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kości się turlały, karty padały na stół, żetony przechodziły z rąk do rąk, Święte Monety z wizerunkiem Starego Księcia Gardica kumulowały się na środku blatu, ilekroć ktoś podbił stawkę. Tak czas mijał wieczorami w kasynie w Średnim Mieście, zbierali się robotnicy, handlowcy, przedsiębiorcy, wieśniacy mający przepustki i wystarczająco pieniędzy, by urozmaicić sobie wieczór i dorobić co nie co do pensji, albo stracić ją bezpowrotnie. Takie miejsca budziły wiele emocji, ludzie krzyczeli, bili brawo i skakali z radości, inni pluli na podłogę i wyciągali gracza, który ich pokonał na zewnątrz przybytku i obijali mu mordę.

Tak zaczynał się okres wolny od pracy, niezmiennie, zawsze po trzech tygodniach pracy następowało pięć dni wolnych, które ludzie spędzali na wiele sposobów, tych legalnych i bezprawnych.

Padał deszcz, gdy strażnik spojrzał przez wizjer w obitych blachą drzwiach. Dojrzał mężczyznę w czarnym płaszczu z kołnierzem i szerokim kapeluszu, z którego kapały strużki wody. Twarz była ukryta w cieniu.

- Kto ty? Przedstaw się! - warknął strażnik.

Przez szparę w drzwiach wślizgnął się kawałek kolorowego papieru.

- Mam zaproszenie. - rzekł spokojny głos.

- Jak tak… to wchodź… panie Getwald.

- Dzięki.

W przedsionku było duszno, śmierdziało skręcanymi na prędce papierosami i tanim alkoholem. Ale za niskimi drzwiczkami prowadzącymi na główną salę zaczynał się raj. Orkiestra, bar, migoczące, różnobarwne lampy, handlarze Grassy, kelnerki z drinkami, stoliki z graczami… całe to miejsce miało swój urok. I swoją cenę. Wtem Eryk Getwald wpadł na jednego z kelnerów ubranych w biały smoking. Włosy miał jasne, zaczesane do tyłu, twarz gładko ogoloną. Wyglądał jak typowy młodzian dorabiający na czarno w klubie.

- Pan Eryk, jak mniemam. Proszę za mną, reszta już czeka - rzekł i poprowadził gościa między stołami i tańczącymi ludźmi. Al Gercio już ich oczekiwał w wydzielonej loży. Siedział na obitej atłasem kanapie i pił drinka w wysokim kieliszku. Prawdę mówiąc, na kanapie ledwo się mieścił, był tak otyły.

- Panie Getwald, nareszcie się spotykamy! Długo na to czekałem - rzekł przywódca jednego z najsilniejszych gangów Mosforu, podczas gdy dwóch ochroniarzy przeszukiwało Erykowi kieszenie w poszukiwaniu broni. Nie znaleźli jej, a mężczyzna usiadł na krześle. Zaraz przyniesiono drugi kieliszek z kolorową zawartością.

- Pogadajmy o interesach. Ty i twoi ludzie wtrącacie się do moich interesów. A ja tego bardzo nie lubię. - warknął Gercio napinając brzuch tak, że guziki kaftana niebezpiecznie zatrzeszczały. - Ale mam pomysł, jak ubić interes. Połączmy siły. Razem, będziemy trzymać to miasto w garści! Co ty na to?

- Obgadam to z szefem. Ale nie liczyłbym na to…

- Myślałem, że jesteś niezależny… no trudno. Zdrowie! - Gercio złapał kielich palcami przypominającymi parówki i wychylił jego zawartość. Podobnie zrobił Getwald. Zakaszlał i zgiął się w pół. Splunął krwią. Tymczasem Al postawił na stole mały flakonik.

- Jeśli chcesz odtrudkę, niech twój szef odda wszystko, co ukradliście. Z procentem! Jasne? Albo, w sumie… to mogę cię zabić i rokować z twoim następcą. Jak on się nazywa? Treg? Na pewno ma więcej oleju w głowie.

Do pomieszczenia wszedł kelner, ten sam który przeprowadził tu Getwalda.

- Panie Gercio, list do pana - rzekł, po czym wyciągnął z tylnej kieszeni pistolet i strzelił do grubasa, a krew i kawałki mózgu rozlały się po tapecie w kwiatki. Eryk wyrwał jednemu z ochroniarzy dwururkę i zdzielił go kolbą w skroń. Trzęsącą się ręką podniósł flakonik i wypił mętny płyn. Oddychał ciężko.

- Daj mi trochę czasu, Filipie… Uch… dobra, spadajmy, zanim zaroi się tu od gangsterów i policji…

Wychodząc tylnym wyjściem uniknęli wykrycia przez odźwiernego i resztkę bandytów.

- Jesteśmy bezpieczni… - wysapał Eryk. Wtem zza rogu wychynął jakiś szeregowy policjant i wystrzelił w stronę uciekinierów. Kula przeszyła bok Getwalda, który zwalił się w brudną kałużę. Policjant pobiegł po wsparcie, a Filip pomyślał o dylemacie moralnym zwanym “Rozdrożami Kostuchy”. Mógł uciec, zostawiając przyjaciela, ale ile czasu by bez niego przeżył? Mosforska policja wzięłaby Eryka na przesłuchanie, torturowaliby go. Gdyby wydał Filipa, co byłoby zrozumiałe po zostawieniu go na pewną śmierć w uliczce, cała policja ruszyłaby za osobnikiem znanym pod imieniem Filipa Trega. Gdyby Eryk nic nie pisnął, zabiliby go. Pozostaje jeszcze jedna opcja. Pomoc. Wtedy ryzyko śmierci na miejscu wzrasta o kilkadziesiąt procent…

- Co chcesz zrobić? Filip! - charknął zaniepokojony Getwald próbując wstać. Młodzieniec podał mu rękę i objął go ramieniem, jak wiele lat później Harry'ego Wirdena w tunelach pod Doliną Lart. Zabawne. Na to wspomnienie wizja się urwała, a Treg otworzył oczy. Wisiał pod sufitem małego pokoiku, na ziemi, centralnie pod nim znajdowały się jakieś znaki i symbole, namalowane, wnioskując po zapachu, krwią. A wnioskując po bólu domyślił się, do kogo ta krew należy.

Drzwi wydały przeciągły jęk, gdy do pomieszczenia wszedł Cresvik don Pot.

- Witaj. Dużo krwawiłeś, to dobrze… pobrałem wystarczająco krwi, śluzu i innych wydzielin… brakuje mi jeszcze jednego składnika… - mruknął wysoki mężczyzna i wbił długi, zakrzywiony sztylet w brzuch Filipa, który jęknął. Gdy czarnoksiężnik wyciągnął ostrze, podstawił drewnianą miskę pod kapiącą substancję, która nie była krwią. Ale Filip wiedział, co z niego ubywa. Czuł to.

- Moja dusza… - wystękał.

-Tak! Twoja mroczna dusza… będzie moja. Bez duszy… człowiek jest nikim. I nim się takiego zabiję, trzeba się chwilę rozkoszować… nawet dłyższą chwilę. Bo to są te małe przyjemności… pozwalające poczuć, że jeszcze żyjesz! - zaśmiał się Cresvik, zabierając naczynie i przelewając jego zawartość do słoja. Gęsta, ciemna połyskliwa melasa wypełniła szklany pojemnik po czubek.

- Teraz zacznie się zabawa! - syknął don Pot i roześmiał się.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro