16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaczęło się niewinnie. Kilku zakapiorów najpierw śledziło go kilka ulic, aż zniknęli, pewnie zaniechali pościgu. Jednak to były tylko pozory. Mała mieścina położona niedaleko Przesmyku Krwawych Kamieni na papierze rysowała się jak uzdrowisko, lecznicze kąpiele w wodzie z gazem ziemnym, do tego okłady z Krwawych Kamieni, od których przesmyk zagarnął nazwę. Kamienie te mają niesamowitą właściwość - wchłaniają krew niczym gąbka, nabierają ciemnoczerwonej barwy.

W takiej mieścinie, której nazwa była zawiła jak cała tradycja Wyspiarzy, Gerg Kurt czuł się obserwowany. Nie po raz pierwszy podczas swojej podróży mającej na celu przywrócenie na tron prawowitego władcę. Czemu tak się poświęcał? Chyba chciał po prostu coś zmienić w świecie, w którym wszystko się zmienia. Gdy skręcił w czwartą z kolei ulicę, po prawej stronie miał bednarza, po lewej rusznikarza ze stołem zawalonym najprzeróżniejszą bronią palną. I wtedy tamci wychynęli, jeden wyszedł z bramy prowadzącej do pensjonatu, drugi stanął w bezpiecznej odległości od Łowcy Plugastwa. Rusznikarz, tak ochoczo zachwalający swoje towary, teraz jakoś spuścił z tonu i wycofał się chyłkiem do swojego warsztatu, zamykając go od wewnątrz na klucz.

- W imieniu Ligi Słowa, jesteś aresztowany za zdradę, akcje dywersyjne, pobicie dwójki naszych agentów… - zaczął zakapturzony, ten stojący za Gergiem.

- Doliczcie do rachunku jeszcze dwóch… - Uśmiechnął się pod nosem Gerg Kurt i dobywając sztyletu wbił ostrze pod pachę agentowi, po czym silnym kopniakiem z półobrotu zwalił go na beczki stojące na wystawie bednarza. Tymczasem drugi agent nie próżnował. Złapał z wystawy spory karabin wyborowy i nacisnął spust. Pierwszy nabój przeszył brzuch Łowcy, drugi nie wystrzelił, bo go po prostu zabrakło. Za to magazynek pistoletostrza był załadowany srogą amunicją, z której właściciel potrafił zrobić użytek. Gerg minął leżące na bruku ciało i wtłoczył się na schodki pensjonatu. Ciemniało mu w oczach, wiedział, że długo nie wytrzyma. Musiał wyciągnąć kulę… i opatrzyć ranę. I całą masę rzeczy musiał jeszcze zrobić.

- Nie mogę umrzeć… nie teraz. I nie w taki sposób… - pomyślał i otworzył drzwi pokoiku. Ujrzał wisielca, a pod nim przewrócone krzesło. Przy oknie stał jakiś mężczyzna, twarz zasłaniała mu złota maska.

- Jesteś. Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz. Tam masz narzędzia, ogarnij się, porozmawiamy. - rzekł Eryk Getwald i oparł się o drewniany parapet.

Gerg zamiast usiąść, wyciągnął rewolwer zakończony długą, szpiczastą lufą, tak zwane pistoletostrze i wycelował w Eryka.

- Nie sądzę… miałeś mi pomóc! Pomóc… mi z nim! A teraz wisi pod sufitem! Przyznaj się choć, że to twoja sprawka…

- Nie. Nie moja. Moich ludzi. Są nieźli, muszę to przyznać.

- Miałeś zapewnić mi immunitet! Nietykalność! A zamiast tego wysyłasz za mną agentów, którzy próbują mnie zabić w jakiejś knajpie! Na totalnym zadupiu! Co z tobą? Mieliśmy plan…

- Ja miałem. I postanowiłem go zmienić. Ktoś musiał doprowadzić do nas Sagela, tu, na Wyspy. Musiałem zadać mu parę pytań… i nie był już potrzebny. Jego rola się skończyła. Ale twoja może się dopiero zacząć. Co ty na to? Pomoc w zabiciu wroga ludu? Jaki prestiż! A Einmar Drynn obsypie cię złotem!

- Heh… po co mi skradzione złoto, należące do mieszkańców Quinty i Wysp? Po tym jak nałożono na nich podatek wojskowy, i potem, gdy wojna się skończyła? Powiedz, co robicie z tym złotem? Wytapiacie cholerne maski!

- To nie było miłe, Gerg. Miałem cię za przyjaciela. - obruszył się Eryk, ale po chwili wybuchnął śmiechem. Doszedł do siebie i zrobił kilka kroków do przodu.

- Nie radzę. Zabiję cię. I gdzie są twoi agenci? Gdzie?! - warknął Gerg, opierając się o ścianę, lewą dłonią uciskał ranę.

- Nie potrzebuję ich. Celujesz do mnie z mojego wynalazku. Myślisz, że nie pomyślałem o systemie bezpieczeństwa? Co? Wiesz, że jestem sprytny.

- Zapewne… Ale co mi szkodzi? - zaśmiał się nerwowo Gerg i pociągnął za spust, a broń szczęknęła i rozpadła się na części. Gerg Kurt osunął się pod ścianę i tylko się zaśmiał. Ten śmiech był pusty, przepełniony żalem i niepowodzeniem.

- Co było potem? Gdy straciłem zmysły? Gdy odpłynąłem gorzej niż po Grassie. Co potem?

- Zapakowałem cię z chłopakami na wóz, wcześniej wyjęliśmy pocisk i odkaziliśmy ranę. Potem pozostało tylko przetransportować cię w miejsce, gdzie nikomu nie sprawisz problemów. Ach, pamiętam te ich eksperymenty… ten ze snem, a raczej z jego brakiem, zrobił ze mnie szaleńca… a wydawało mi się, że zawsze taki byłem…

- Kto wie… - mruknął Kurt. Było mu wszystko jedno. Siedział w szpitalu psychiatrycznym, tym samym zresztą, z którego uciekł. Mając do pomocy człowieka, który stał teraz za grubą szybą i opowiadał mu swoją historię. Ironiczne.

- Kiedy wyjdę?

- Wiesz, przyjacielu… - Getwald parsknął spod maski. - Obawiam się, że nigdy. Albo wyjdziesz stąd w worku. Na jedno wychodzi. Ale nie martw się, nowy personel, który dobrałem, jest bardzo miły, nie licząc sadyzmu. Ale ciebie to raczej nie czeka, jeśli będziesz grzeczny. Nie ma też mowy o żadnych eksperymentach, gdyby ktoś znalazł twoje ciało z odciętymi, albo wręcz zwiększonymi genitaliami, czarnymi oczami i zdartą skórą… no, byłoby to kłopotliwe. Dlatego wprowadzimy cię w stan hibernacji. Nikomu nie będziesz zagrażać będąc w bryle lodu. I nikt nie znajdzie twojego ciała.

Na te słowa dwóch lekarzy złapało Gerga za kołnierz koszuli wyglądającej i cuchnącej jak worek po ziemniakach i zaciągnęło go w głąb korytarza.

- Nie! Getwald! Mieliśmy umowę!

- Krzycz ile chcesz. Tu nikt nie usłyszy twojego krzyku. Tylko stali lokatorzy. Dlatego nazywa się Wyspa Jęków. Żegnaj, przyjacielu. Nasza współpraca zaowocuje sukcesem. A właściwie, już to zrobiła - zaśmiał się Eryk i ruszył ku wyjściu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro