17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tydzień później noc była jasna, bezchmurne niebo poprzecinane kolorami, od fioletowego do pomarańczowego, pozwalało przyjrzeć się dwóm białym gwiazdom, świecących niczym małe ogniki. Dookoła kasztelu znajdowały się przybudówki rolników i robotników pracujących dla rodu zamieszkującego wzgórze Yurty. Za kasztelem, niedaleko rzeki, rozpościerały się pola tytoniu, sałaty i ziemniaków, natomiast za rzeką spiczastymi dachami dawały o sobie znać stajnie i zagrody dla bydła. Bydło, podobnie jak ludzie, o tak późnych godzinach spało. Fakt, ludzie mogli spać, ale spokojny sen zapewniało bezpieczeństwo, bezpieczeństwo zapewniała ochrona. A takowej nigdzie nie było w okolicy.

To wzbudziło podejrzenia grupy uderzeniowej składającej się z dwudziestki zbrojnych. Spodziewali się wszystkiego, tylko nie pustki w szeregach wroga. Albo to były tylko pozory.

- Skurwysyny, użyli Niewidki... - splunął Reynuald, a widząc, że ani Henrik, ani Carl nie mają pojęcia o czym mówi, objaśnił: - Magicznej sfery, w której wybrane jednostki są niewidzialne. Nauczyli się tej sztuki w Akademii Norimbusa w Guabaderii. Czytałem o tym sporo, sam pragnąłem zostać magikiem... nie zobaczymy ich, dopóki czar będzie działał, albo dopóki nie zaczną czuć bólu. Jest to wiązanie łańcuchowo-zwrotowe...

- Oszczędź mi teorii, proszę... Co do bólu... - rzekł Carl wyciągając małą butelkę z zatkniętą w szyjkę chustą. - To mam idelany pomysł.

Chwilę później polana płonęła jasnym ogniem, a zwęglone i dogasające resztki strażników wzgórza walały się dookoła. Kilku jeszcze żyło, a gdy chwiali się na nogach w ich oczach Henrik odnalazł strach zmieszany z niedowierzaniem. Wtem ruszyli kupą na oddział i rozpętała się strzelanina. Gdy wszyscy z atakujących padli martwi, Reynuald odwrócił się do reszty swoich ludzi.

- Ruszamy! Tym razem don Potowie zapłacą za swoje zbrodnie! Musimy działać szybko, by się nie wymknęli...

- Nie wymkną się - Zza zarośli dobiegł głos, a po chwili na skwierczącą polanę wszedł jakiś mężczyzna. Nosił pelerynę, której końce były pocięte na kilka pasków i z każdym powiewem wiatru wirowały jak frędzle. Pod peleryną odcinał się bogato zdobiony czarny garnitur ze złotymi guzikami, do tego zielony krawat ze srebrną spinką. Na nosie spoczywały dwie soczewki w kolorze morskich glonów w metalowych oprawkach.

- Ktoś ty? - spytał Reynuald Rauhaster mrużąc oczy.

- Witaj, Yorkish. I ty Putterd. Jak się macie? A co do twojego pytania, nazywam się Harry Wirden. Przybyłem w pokoju. Pozwoliłem sobie wam pomóc, kilku moich ludzi obstawiło pozycje, jeśli ktokolwiek będzie chciał uciec z kasztelu, dostanie kulkę w plecy. Ruszajmy, panowie! Nie ma czasu do stracenia!

- Znasz go? - zapytał Rey Carla.

- Aż za dobrze... - mruknął Carl i ruszył za oddziałem.

Do Carla podszedł Henrik. Minę miał nietęgą.

- Co on tu robi? - zapytał ściszając głos.

- Za cholerę nie wiem - Carl obejrzał się i prawie się przewrócił gdy ujrzał przed sobą ciemne oczy ukryte za kolorowymi szkłami.

- Zimny mamy ten nasz świat, oszalał tu nawet mój brat, i przyjaciel. W zwierzęta zmienieni, możliwości żadnej, by ujrzeć Mroku topiel. I nastał czas, gdy ziomek przeciw ziomkowi, a mąż przeciw żonie, nastały czarne czasy, czas został po Jasnej Stronie... kojarzysz? "Pieśń Przebudzenia". W sam raz na pianino... co do twojego pytania... co ja tu właściwie robię? Z własnej woli niewiele. Ale pan Getwald martwił się o swojego przyjaciela i polecił mi was wspomóc. Jak wykonamy to zadanie, czeka nas jeszcze szmat czasu razem... Ludzie z Naah. Wiesz coś o tym, prawda?

- Ja... co? - zająknął się Carl.

- Ech... Filip Treg jest w stanie uratować świat. Banał. Tyle że ja też w nim żyję, więc przydałoby się go uratować. Ludzi z Naah można pokonać tylko jedną rzeczą. Kulami z meteorytu. Który wykopaliśmy z Nowego Jurgam. Kapujesz?

- Tak, nie podoba mi się tylko, że będę zmuszony z tobą współżyć społecznie na tej i następnej wyprawie. - warknął Carl.

- A myślisz, że ja skakałem z radości, gdy dowiedziałem się o rozkazach?

- Z rozwaloną nogą byłoby to kłopotliwe, dziadku.

- Tu cię zaskoczę. Noga działa, nie jak kiedyś, ale skakać mogę. I mogę też wiele więcej. Ale póki idziemy razem... nie chcę, by między nami były nieścisłości. Wyłożę ci teraz sprawę jak matka obiad na stół. Zabiłeś moją rodzinę... czekaj! Wiem co chcesz powiedzieć, znów to samo, wiem. Ale teraz stwierdzam, że nie ty jesteś, czy też byłeś, prawdziwym sprawcą. A sprawcę ukarałem, więc ta sprawa jest zamknięta. O to ci głowy nie rozwalę we śnie, nie otruję ci posiłku ani nie strzelę w plecy. Możesz spać spokojnie. Tylko to ja muszę się martwić o swoje zdrowie. Zapewne dalej masz w pamięci tą kurtyzanę... jak jej było? W sumie to przez nią prawie umarłem...

- Beatrice. Tak miała na imię, skur...

- Dobra, dobra! Widzisz, te emocje! Ciągle w tobie są! Oby nie były destruktywne. Ale... zadaj sobie pytanie... czyja to wina? Tego wszystkiego? Twojej głupiej chęci zemsty na Bertramie. Kto na tym zyskał? Ty? Filip? Ja? Ja rozwaliłem sobie nogę, ty... w sumie nie wiem... a Beatrice? Sęk w tym, że to wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby nie twoje zachcianki. I kto wyszedł teraz na tego złego, co Carl? Powiedz.

- Ja.

- Prawda. Ale... to stare czasy. Wierz lub nie... Ale nie jestem twoim wrogiem. Pomagam ci, cholera pomagam wam wszystkim! Gdyby nie ja, osiem lat temu byłbyś martwy, pamiętasz polowanie na wodniki i gronce? Mackowaty skurwiel do dziś śni mi się po nocach...

- Masz... rację... tak trochę... - zająknął się Carl Yorkish, nie chcąc potwierdzić hipotezy człowieka, który w jego uznaniu był uosobieniem zła. Choć zapewne tak też było.

- Dobra. Cieszę się, że się rozumiemy. Tyle z mojej strony, Yorkish. Oczywiście dalej będę ci docinał, nie myśl sobie. Taki już jestem. Ale... nie myśl o mnie... jak o potworze. Bo wszyscy wyszliśmy z jednego łona. Filipa Trega. On nas wychował i ukształtował. A teraz potrzebuje naszej pomocy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro