18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pod oknem rozległ się huk i kobieta wybiegła na balkon. Ujrzała swojego ukochanego leżącego pod parkanem, podczas gdy jej ojciec nabijał kolejny nabój do lufy.

-Ojcze! Cóż czynisz? - Zapłakała, zeskakując przez barierkę i lekko lądując na trawie. Podbiegła do jasnowłosego chłopaka, któremu z dziury po kuli strumyczkiem sączyła się krew, znacząc jego białą koszulę karmazynowymi meandrami. -Ja go kochałam…

-Ale ja nie. Nie był wystarczająco… gotowy. Nie mógł zostać w rodzinie. Nie chciał naszego daru. A wiesz, co by było gdyby ktoś z zewnątrz dowiedział się o… o nas.

-Ale on kochał też mnie! I wcale się nie bał! Mimo to chciał być ze mną… i dla mnie. Żebym nie musiała żywić się na niewinnych! Oddawał mi się!

- Czarnowłosa niewiasta wskazała na dwa ślady na szyi trupa.

-O nie… -jęknął ojciec, ukrywając pomarszczoną twarz w drżących dłoniach. -Co uczyniłem?!

Wtem ciszę przerwał rumor, wrzaski i gwar. To tłum z miasta. Wyszedł na polowanie.

-Czyżbyś o nas powiedział prawu? Które wyszło dokonać samosądu, Gerlahu? Tak zrobiłeś? - zapłakała dziewczyna w białej sukni nad ciałem prostego chłopaka z miasta, którego kochała ponad życie. Mimo jego zdrady.

-To koniec… to… koniec. - jęknął ojciec Pauritty Virt. Przed bramą się zakotłowało.

-Mówi burmistrz miasta! Jesteście winni wielu zbrodni, krwiopijstwa, zabójstw że szczególnym okrucieństwem, oraz sprowadzenia na na okolicę zarazy! Dla takich jak wy nie ma sądów! Tylko stos!

Ojciec nie wytrzymał, przystawił sobie lufę do skroni i pociągnął spust. Krew i wnętrzności czerepu głowy rodu Virt zatrzymały się na sukni ostatniej z żyjących członkiń rodziny. Ta padła na kolana i po omacku doczołgała się do pistoletu. Też chciała zakończyć cierpienia. Ale to był ostatni nabój. Ojciec przedłożył swój spokój ducha nad swojej córki. W tamtym momencie córka stała się sierotą. Bez możliwości zejścia z tego padołu ziemskiego na własnych zasadach. I to była dla wampirzycy  najgorszą kara i obelga w jednym.

Brama z trzaskiem wypadła z zawiasów, a tłum z pochodniami i kagankami wpadł do ogrodu z fontanną. Złapano Paurittę i związano. Kilku mężczyzn wpadło do posiadłości i wywlokło resztkę rodziny, która pozostała przy życiu po walce z wilkami. Matka, starowinka, nawet się nie opierała, ale na widok dwóch ciał załkała w koszulę nocną. Trzech synów, Abil, Elil i Odet, rzucało się jak zwierzęta, gryząc i kąsając, chcąc zasmakować krwi prześladowców, która byłaby w stanie dostarczyć im wystarczająco siły żeby połamać im kości i wyrwać się z uścisku. Jednak oprawcy nosili medaliony ze srebra i złota, do tego poświęcone kamienie i pęknięte perły. Każda próba ucieczki kończyła się potwornym bólem. Wszystkich związano, wodę z fontanny wypompowano i wrzucono tam badyle i bale drewna, zalano rozpałką i wrzucono na ruszt wampiry. Ostatnią rzeczą, jaką Pauritta zapamiętała, był piekący ogień, wysysający moc wampirów i zmieniający je w proch. To był koniec rodu Virt. Podobnie skończyła ich posiadłość. Spalona na wióry.

W tym momencie wino z przewróconego pucharu zalało stronę, a polana zajaśniała żywym ogniem.

-Jasna cholera! - zająknął się przerażony Atrix don Pot, gdy zrozumiał, kim są napastnicy. Wiedział, że teraz całą jego rodzinę czeka rzeź, zupełnie jak w książce Mercera Battsa, jak rodzinę Virt. Drżącymi rękoma złapał księgę i rzucił ją w komin, który pochłonął ją z trzaskiem.

Ruszył po braci. Wpadł do sali jadalnej i jąkając się zaczął nakreślać sytuację Hogelowi, Mistirianowi Obedo oraz Cresvikowi, którzy patrzyli na niego jak na wariata.

-Za dużo czytasz. Odwala ci. Poza tym… mamy przewagę. - mruknął Hogel obgryzając udko kurczaka.

-A… Ale… umrzemy tu… Ale wiemy po kogo przyszli! Możemy…

-Przestań! Zapomniałeś o Krysie? O naszym bracie? Co z tobą?! - warknął Cresvik. - Torturowałeś Filipa Trega, nawet sam prosiłeś o zgodę! A teraz? Strach cię obleciał? Mamy Mistiriana, który z radością spełni moje rozkazy. Mamy jeszcze ostatniego Czarnego Anioła. Który też zrobi wszystko co mu rozkażę. Więc? Wezwij ludzi, niech bronią kasztelu!

Atrix przebrał się w zbroję płytową, zdjął ze ściany długi miecz, na ramieniu przewiesił karabin szturmowy, model 15, z kwadratową lufą i magazynkiem wtykanym z prawej strony. Skrzyknął zbrojnych i chwilę później byli gotowi. Wyszli przez główne wrota, by ujrzeć morze ognia trawiącego włości i uprawy należące do rodziny od dwóch wieków.

-Jak w książce… - westchnął Atrix, ale wrócił na ziemię gdy ujrzał wystający grot strzały z klatki piersiowej. Poczuł też ból. Przerwócił się na plecy. Wtedy rozpętało się piekło. Podczas gdy na zewnątrz szalała bitwa, przez okno wdrapał się Carl Yorkish. Wpadł głową na blat kuchenny, o mało co nie wtykając nosa w świńską odbytnicę. Podniósł się i wyciągnął pistolet, tak zwaną dwudziestkę, ze względu na ilość naboi w komorze. Korytarze kasztelu były puste, ale podążając za głosami mężczyzna dotarł do sali jadalnej. Gdy chciał wejść, kula armatnia przebiła futrynę kilka centymetrów od jego głowy, po czym rozbiła się o ścianę. Przez powstałą dziurę sypnął się grad pocisków i strzał. Nawet jedna błyskawica. Carl odczekał chwilę, po czym dał nura w dziurę. Następne sekundy były jak w zwolnionym tempie. Przewrócił stolik i przywarł doń plecami. Wychylił głowę tylko na chwilę, by oszacować swoje szanse. Były bliskie zeru. W bezpośrednim starciu.

Dlatego celował w łańcuch żyrandola, który roztrzaskał stół zawalony jadłem, a zarazem Hogela don Pot. Cresvika nie było, został za to Mistirian z podniesionymi rękoma.

-Pomogę Ci. Jeśli zabijesz tego skurwiela.

-Czemu mam ci ufać? Pracujesz dla niego.

-Nie z własnej woli. Jeśli znajdziesz jego skrzynię z cyrografami i je spalisz, powiem Ci gdzie jest Filip Treg.

-Powiesz teraz! - warknął Yorkish i przystawił lufę do czoła czarodzieja. Pociągnął za spust. Mag pojawił się za jego plecami, a kula zrobiła dziurę w ścianie.

-Współpracuj. Mamy mało czasu. Spotkamy się tu za pięć minut. -Mistirian znowu zniknął.

-Co za… - Carl pokręcił głową i zaczął przeszukiwać kasztel. Natrafił na piwnice, gdzie znajdowało się laboratorium alchemiczne. A tam, w szufladzie, znajdował się plik pergaminów, dziesiątki podpisów. Łowca wyciągnął zapałkę i odpalił ją od paznokcia. Gdy spalał kolejne karty, słyszał w uszach jęki i syki… Ale nie myślał o tym. Gdy ostatnia kartka spłonęła, obok niego zmaterializował się Mistirian.

-Dobra robota. Teraz dorwijmy Cresvika don Pot.

Cresvik don Pot znajdował się na ostatnim piętrze niskiej wieży. Razem z ostatnim Czarnym Aniołem i Filipem Tregiem. Wiedział, że po niego idą. Że przyjdą. Prędzej czy później. Ale nie chciał poddać się bez walki. Odstawił na mały stolik słój z czarną substancją i dobył pistoletu. Kiwnął na Czarnego Anioła, dwumetrową zgarbioną postać trzymającą dymiący miecz. Drzwi się otworzyły i Cresvik ujrzał Mistiriana.

-Uff! Szybko! Zabierz mnie stąd! Teleportuj! Cokolwiek! Już! - warknął.

-Nie sądzę.

-Tak? - rozległo się pstryknięcie, po którym nic się nie wydarzyło.

-Cyrografy zostały spalone. Nie masz nade mną władzy. Ani nad nim. - Obedo wskazał czarną sylwetkę, która drgnęła i z rozmachem, z nienawiścią i wyrachowaniem najpierw wbiła miecz w serce don Pota, następnie przeciągnęła ostrze w bok, rozpinając mięso, skórę i ubranie, by z półobrotu odciąć głowę, z wypisanym na twarzy bezgranicznym przerażeniem. Po tej egzekucji demon Otchłani rozpłynął się z trzaskiem.

Carl podbiegł do Filipa.

-Hej! Filip! Obudź się! Przybyliśmy po ciebie! Filip? Co z nim?

-To proste. Nie ma duszy. -mruknął beznamiętnie czarodziej, jakby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem.

Tymczasem na dziedzińcu bitwa miała się ku końcowi. Większość rycerzy Rauhastera była solidnie przeszkolona, nie to co bandyci i motłoch don Potów. To przeważyło szalę zwycięstwa. Nie można nie wspomnieć o zabójczej precyzji Ligi Słowa, która z obsadzonych pozycji strzelała w głowy lepiej uzbrojonym oponentom. Obyło się bez większych strat po stronie zwycięzców. Wtem, gdy nastała cisza, a wojownicy strzelając w głowy poległym upewniali się co do ich śmierci, z krzaków dobiegł kaszel i rzęrzenie. Harry podszedł wyciągając cieńki sztylet. Był to Atrix don Pot. Krew sączyła my się z rany i z ust.

-Ty… kim jesteś? Zlutuj się… dobij! - załkał i szarpnął się w zboi.

Zamiast w oko, tak by mierć była jak najszybszą, Harry wbił ostrze między płyty pancerza, między żebra.

-Zdychaj powoli. Taka jest litość.

- warknął Wirden patrząc w gasnące oczy chłopaka. -Henrik! Widziałeś Carla?

-Nie. - odrzekł Putterd chowając rewolwer do kabury. -Wchodził to kasztelu… o, jest!

Filip! Żyjesz?

Filip nie odpowiadał. Jego twarz była bez wyrazu. Nijaka.

-Co mu? Wygląda jak trup. - zaśmiał się Harry podchodząc. -Słychaj, Filip… mieliśmy swoje… zatargi… spory… niesnaski… Ale… to za nami. Teraz pracujemy razem. I mamy wspólny cel. Zabicie potworów z kosmosu. Co ty na to, druhu? Jak za dawnych czasów?

-Nie słyszy cię. Nie ma duszy.

-Jasna cholera, czyli nagadałem się na darmo? Pierdolę takie pojednanie. Daj znać, gdy zdobędzie duszę. Wtedy pogadamy.

-Duszę mam. Wiem do tego jak ją ponownie… załadować. Maria ucieszy się na twój widok, Wirden.

-Nie wątpię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro