20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mężczyzna przebiegł od drzewa do drzewa i padł na wznak. Widocznie powrót w rodzinne strony nie był najlepszym pomysłem. Od razu ruszyli za nim łowcy nagród. Ale zlecenie to zlecenie. O ile ten pracodawca nie będzie usiłował go zabić. Albo Liga Słowa. Ostatnio nie byli w najlepszych stosunkach…

Kilka ptaków zerwało się i pofrunęło w dal.

-Też bym tak chciał… - mruknął mężczyzna i zamarł na dźwięk głosów. Po chwili odetchnął z ulgą. Amulet działał. Widoczny był tylko z bliskiej odległości, wszystko dzięki rubinowej przypince spoczywającej na klapie jego kurtki. Poprawił przepaskę na oku i ostrożnie przekradł się na tyły karczmy. Było już późno, ludzie tańczyli i tak dalej… Ale on miał inne zadanie. Musiał znaleźć pewnego młodego człowieka i przekonać go do współpracy. Sojusznik w tych niespokojnych czasach jest na wagę srebra. Czemu nie złota? Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów bliżej. Nigdy nie wiadomo, kto okaże się tchórzem a kto zdrajcą. Ale postanowił dać mu szansę. Wiedział o nim wszystko, a przynajmniej ostatnie dziesięć lat życia, reszta zaginęła w plikach komisariatu Veredu. Ale liczyła się ostatnia dekada jego działalności u boku Carla Yorkisha i Filipa Trega.

Wśród tłumu wyłonił swojego przyszłego wspólnika w zbrodni. Siedział przy kontuarze i popijał piwo. Włosy maił koloru ciemnego drewna, lekko kręcone opadały mu na uszy. Cicho podszedł i usiadł obok.

-Bertram. Pewnie o mnie słyszałeś, Carl Yorkish pewno opowiadał... a... też nie lubisz tego nazwiska... wiemy, kim jesteś, panie Wirden... - Tu Biały Rycerz wskazał na tajemniczy znak wycięty na wewnętrznej stronie prawej dłoni. - Tak, wiem, Yorkish ma taki sam, tyle że na mordzie...nasi ludzie się o to postarali... Liga Słowa ma agentów wszędzie. Nawet w Mosforze, tak, tam też się przecisnęli, przez Mgłę... nie wiem jak, nie mówią wszystkiego. W każdym razie, pewnie myślisz, że jestem kanalią, ale jestem mniejszym złem, niż Yorkish. Wiem, co Ci zrobił. Możemy sobie pomóc… -rzekł uprzedzając pytania.

-W jakim sensie? - Spytał Wirden, popijając piwo. Był zainteresowany. To dobrze.

-Na razie jest niegroźny, bo nie wie, że żyję. Nie ma pewności. Ale jest zaradny, też ma kontakty... gdy się dowie, będzie chciał mnie sprzątnąć, a mimo wieku pragnę jeszcze pożyć... a ty pragniesz zemsty... gdy tylko będzie chciał dać nogę, na szukanie Białego Rycerza, ruszaj za nim. I zabij gdzieś w błocie i brudzie...

-Nie przekonujesz mnie... może już mu wybaczyłem? Może powiem Filipowi, że żyjesz, a on naśle na ciebie jakiegoś niezmordowanego krucjatora?

-Nie wybaczyłeś, jesteś traktowany jak śmieć, twoi współtowarzysze tobą gardzą i mają cię w dupie. Uwolnij się od nich! Stań się niezależny... dokonaj zemsty i bądź wolny... bardzo mi pomogło zabicie kogoś, kto na to zasługiwał... Eryk Getwald, jedna z największych kanalii jakie chodziły po Berawen, bawił się ludzkim życiem... nieważne. Żebyś nie płakał, masz tu skromną sumkę... okrągły tysiak, nie pytaj skąd. To niezdrowe. Więc? Dobiliśmy interesu, Harry?

-zabawne, ludzką chciwość nie zna granic. A w tym młodzieńcze chciwość i chęć zemsty były ogromne. A to slrzyja interesom.

-Tak, Bertramie. Możesz na mnie liczyć. Mam nadzieję, że jeszcze po wszystkim się spotkamy przy kuflu piwa gdzieś daleko od Berawen, może Zachód?

-Czemu nie... Ale na razie żegnaj. Do zobaczenia w lepszych czasach, młodzieńcze. -naprawdę chciał się z nim spotkać. Może w innym życiu.

-Tak... żegnaj. Obyś odnalazł odkupienie… -mruknął Harry i dopił alkohol, odstawił kufel.

-W tym zawodzie, mordowaniu, nie ma odkupienia. Wiesz to najlepiej, Łowco Plugastwa... znikam. Do zobaczenia.

-szepnął Biały Rycerz i ześlizgnął się z krzesła. Po chwili ślad po nim zaginął, a Harry został sam, z tematem do rozmyślań.

Bertram ruszył na północ, miał sporo do roboty w tym rejonie. Popyt na zabójców jest jeszcze większy niż na Łowców Plugastwa. Nie wiedział że za kilka miesięcy dostanie propozycję od pewnego złodziejaszka ze Starych Stepów. I że ta robota odmieni jego życie.

Ocknął się wypluwając wodę i piasek. To było rok temu. Czemu akurat to mu się przyśniło? Może to coś oznaczało? Że jeszcze spotka się z Łowcą Plugastwa? Że będzie miał nową robotę? Że znów będzie uciekał przed prześladowcami? Nie wiedział. Wszystko się zacierało i rozmazywało. Otworzył oczy.

Był na mulistym brzegu Czarnej Rzeki, po jej zachodniej stronie. Koryto w tym miejscu miało około stu metrów szerokości. Spojrzał w górę rzeki, następnie w dół. Nikogo. Wtem za plecami usłyszał trzask gałęzi. Zareagował instynktownie. Obrócił się i wycelował rewolwer. Wciąż chwiał się na nogach, ale wiedział, że mógłby trafić. Miał pewność. Zobaczył jakiegoś mężczyznę w skórzanej kurtce i czarnym szału, którego obie końcówki opadały aż do ziemi. Nim Bertram Surio przypomniał sobie, skąd zna ten ubiór, strażnik linii brzegowej po stronie Doverstein pociągnął za spust. Bo też zareagował instynktownie.

Wstałem od stołu i przeszedłem się po piwnicy. Ta historia nie miała sensu. Może miała, ale dla humanisty i amatora fantastyki… Ale dla matematyka? Studiowałem przecież matematykę. Po co marnuję na to czas? Próbowałem sobie przypomnieć. No tak. Ojciec nie żyje. A to była jego ostatnia wola. Żeby jego potomek, czyli ja, poznał tą historię… Ale czemu? Wtedy jeszcze nie znałem odpowiedzi. Poznałem ją wiele rozdziałów później.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro