23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rupert Dirut miał wyraźne rozkazy. Nie zadawać pytań. Jego nowy szef, który kupił, a właściwie przejął, szpital psychiatryczny był przewrażliwiony na punkcie lekarzy, dlatego pierwszym posunięciem było usunięcie starego personelu, choć większość już dawno leżała zakopana we wspólnej mogile po ucieczce dwóch osadzonych, niejakiego Gerga Kurta, Łowcy, który spoczywał teraz w bryle lodu, oraz Cyrusa Flokka, równie tajemniczego co szerzej nieznanego. Nikt o nim nie słyszał, cała dokumentacja i ludzie, którzy zajmowali się jego terapią zaginęli, bądź, co bardziej prawdopodobne, spłonęli. Ale przesłanki starych więźniów i plotki prasowe rzucały nikłe światło na całą historię. Podobno był trzymany w tajemnej piwnicy, gdzie prowadzono eksperymenty ze snem, a właściwie jego brakiem. Po kilku dniach doświadcza się halucynacji, dalej organizm się buntuje i permanentnie się przestawia na tryb czuwania, więc prawdopodobnie potrzebował minimalnej ilości snu, co pozwalało zarządzać na wysokim szczeblu o wiele efektywniej niż inni śmiertelnicy. Rupert widział parę projektów maszyn i środków chemicznych autorstwa Cyrusa Flokka. Przerażały go. Ale nie zadawał pytań. Tylko tak można do czegoś dojść i utrzymać głowę na karku.

Poszedł do działu listowego, gdzie  czekał na niego rozkład zadań. Zajrzał do koperty, westchnął.

-Sektor 15? -spytał znudzony Vermit, dyżurny siedzący za biurkiem. Czytał książkę, chyba geograficzną. Wszyscy w placówce chcieli iść na święto Orlando i mieć robotę z głowy. I wszyscy chcieli się jakoś wywinąć od roboty. Ale praca to praca. Wszyscy kończyli o czwartej po południu, barki odbijały na Nerę piętnaście minut później, następnie cztery godziny na południe. Po przybyciu do wybranego portu dojazd do miasta dorożką, spotkanie z rodziną po kilku tygodniach odcięcia, posiłek, Rytuał Przyjęcia Atlura, Trura i Orlando, oraz odprawianie mszy na cześć tego ostatniego. Potem cały tydzień wolnego! Tego potrzebowali pracownicy ośrodku badawczego na wyspie Ruen, wypoczynku. Po całych dniach użerania się z psychicznie dysfunkcyjnymi pacjentami, czyli królikami doświadczalnymi, unikania chemikaliów i zapoznawania nowych jeńców wojennych z zasadami rządzącymi ośrodkiem, a tych nadciągało coraz więcej. I wszyscy szli na sektor 15. To tam podłączano ich do finezyjnych urządzeń, część została jeszcze po poprzednim zarządzie, ale doszło wiele nowych, co nie znaczy że przyjemniejszych.

-Dobra, pójdę z tobą. Zostałeś ostatni, do tego ktoś musi Ci otworzyć. Rusz dupę i miejmy to za sobą, muszę jeszcze wziąć prysznic. - mruknął Vermit zamykając książkę. Trwała właśnie przerwa obiadowa, toteż większość personelu siedziała w stołówce próbując poderwać nową kelnerkę, ale odpuszczali gdy okazywało się, że jest nosicielką poważnego wirusa przekazywanego drogą płciową. Możliwe, że były to tylko plotki, ale perspektywa utraty przyrodzenia dla jednej udanej nocy skutecznie ostraszała. Mężczyźni poprawili krawaty, założyli odznaki personelu ochrony i nadzoru obiektu A, czyli głównego budynku, przeszli klatką schodową mijając wielkie metalowe drzwi zamykane na zasuwy. Rupert Dirut wiedział, że to tam trzyma się zamrożonego Łowcę Plugastwa, który próbował obalić nowego króla. Vermit otworzył ostatnie drzwi na końcu korytarza i przepuścił Ruperta.

-Czyń swoją powinność. -parsknął i wyciągnął skręconego papierosa. - Ja tu poczekam.

-Ty to masz fajnie, szkoda że tak mało zarabiasz. Z twoją pozycją… taka ważna funkcja. Otwierasz drzwi. Marnujesz się tutaj. - zażartował Diriut zapalając główny włącznik światła.

-Niektóre drzwi powinny być zamknięte. Czasem tak jest lepiej. No, zasuwaj. Nie chcę tu stać cały dzień. Dziś święto.

Podczas gdy jeden palił, drugi ruszył między kotarami zakrywającymi łóżka szpitalne. Po ziemi, niczym węże, ciągnęły się pasy kabli. Rupert ruszył do sporego generatora i odkręcił wieko. Pogmerał w okablowaniu i układach, naoliwił kilka mechanizmów, a gdy wszystkie lampki zaświeciły się na zielono, odetchnął z ulgą. Gdyby coś zniszczył, prawdopodobnie skończyłby z wilczym biletem, albo nawet w lochu za niszczenie państwowego mienia. Zakrył wszystko klapą i dokręcił śruby. Wtem ostatnia z nich wymsknęła mu się z rąk i poturlała się pod jedną z kotar. Rupert zmarł. Spojrzał za siebie, w stronę Vermita, ale ten był zajęty swoim nałogiem. Mężczyzna ostrożnie odsunął kotarę i zachłysnął się powietrzem. Na łóżku leżał ogolony chłopak, właściwie był przypięty pasami do materaca. Na oczach miał opaskę, a na głowie rodzaj hełmu, czegoś jak szczypce wbite w skronie z kablami wpiętymi w płaty czołowe i potylicę. Kable znikały w podłużnym prostopadłościanie wykonanym z błyszczącego metalu. Aparatura obok wskazywała napięcie i stopień naładowania generatora.

Rupert powoli zasłonił straszny widok i podszedł do Vermita, który czekał nań z uśmiechem.

-Pierwszy raz ich widzisz?

-Tak… co… po co…

-Wiesz… lepiej nie wiedzieć. Wiedzą to tylko ci na górze. Ale jako były inżynier i specjalista od kabli wszelkiego rodzaju, powiem ci że się domyślam. Biorą ludzi, podpinają im kable i pobierają im energię do przenośnych generatorów, coś jak bank energii, mogą jej użyć do czegoś innego, na przykład światła czy ogrzewania. Są tu byli pacjenci, których mózgi są bogate w ten specyficzny rodzaj energii, bo wiesz, są szaleni. Ich umysły działają na innych obrotach. I szefostwo to ceni. Inni to jeńcy wojenni z Traidelhallu. Zostaje jeszcze część złożona z pracowników.

-Tych starych? - zapytał Rupert z nadzieją w głosie.

-Nie. Tamci nie żyją, ich ciał starczyło na zaopatrzenie stołówki w mięso na dwa miesiące. Leżą tam ludzie jak ty czy ja, ci co węszyli, ale się z tym nie kryli, albo niewystarczająco dobrze. Ja zamierzam przeżyć to piekło. Dlatego radzę Ci być cicho. O tym mięsie,  bo co do generatorów jesteśmy zgodni. Nie wychylaj się. I żyj. Dziś święto.

-Tak. - Rupert przełknął zgromadzoną ślinę, przepchnął ją mięśniami w jamie ustnej do suchego gardła. Nie pomogło.

-Dziś święto.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro