3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- A pamiętasz, kiedy u Hubeta wypiliśmy butelkę spirytusu? Jaki to był mocarz, do teraz mnie mdli -zaśmiał się Henrick Putterd. Był średniego wzrostu, miał ostrzyżone, rozczochrane włosy i małą bliznę na brodzie, w miejscu gdzie przed trzema laty trafił go Gryfino, rzadka odmiana Gryfów Osiadłych z Pasma Gór Stennisa. Nosił szarą kurtkę że srebrnymi ćwiekami, które mogły sprawić ból niejednej potwornej istocie, która chciałaby się bić z nim na pięści.

- Pamiętam, a jak! Pamiętam też, jak Hubert zginął. Po pijaku chciał się dostać na niższe piętra, wiesz, do Bogaczy. Dobrze to się nie skończyło. A trupa nie znaleziono.

- Za Mur go wywalili, co mieli zrobić? Stary idiota… co było, to było, ale bimber robił przedni.

- Tak…

- Więc… chciałbyś powiedzieć mi coś więcej? Nie to, że się rozmyśliłem, ale pobudka w środku nocy, zobaczenie nieba, księżyców i ciebie ciągnącego dwa konie i ekwipunek… no po prostu wyjaśnij gdzie, za kim i po co się pchamy.

Carl wyjaśnił. Henrick kiwał głową.

- Słyszałem o Krysie don Pot, kawał drania, wielu się przez niego zabiło, że strachu przed torturami albo czymś gorszym… podobno… jego brat, Cresvik… jest czarownikiem. Ma pod kontrolą mroczne siły…

- Eee tam. Walczyliśmy z nimi, luz, nie masz się czym martwić, spokojnie…

- No kurwa… Taa, będzie fajnie, na pewno. Skoro są cięci na Filipa, to na ciebie też, a skoro jadę z tobą, to i na mnie…

- A co? Chcesz wracać?

- Nie… głośno myślałem. No, to co? Popas? Nie mogą być daleko, rano ich dogonimy.

- Ech… dobra. Konie są zmęczone, ja zresztą też. Tu odpoczniemy, w zajeździe…

Była to mała wieś, kilka domów, zajazd, kapliczka i pola uprawne, mały potok. Częsty widok po odzyskaniu Doliny Lart przez ludzi.

- Panowie Łowcy? Czym można służyć? -spytał siwy karczmarz zacierając ręce.

- Zupy i łóżek. Dzięki ci, dobry człowieku.

- Tak, proszę, proszę bardzo! - Karczmarz pokłonił się i od razu podał jadło.

Zaczęli jeść, zupa cebulowa parowała i jej aromat przyćmiewał wszystko inne. W pewnym momencie Henrick zakrztusił się, walnął dłonią o blat i wypluł kapsułkę wielkości kostki do gry.

- Kurwa… - sapnął łapiąc oddech.

- Gryź! Jeszcze zdechniesz od warzywa, a nie od pazurów, wiesz jaki byłby wstyd, ale by cię wyśmiewali, Łowca Warzyw, cholera - Carl zaśmiał się, po czym podniósł kapsułkę i otworzył ją.

Na kartce papieru było jedno zdanie:

Zupa cebulowa ze średnio wysmażonymi skwareczkami jest wyśmienita.

- Co tam jest? - Zaciekawił się Henrick ocierając ślinę wierzchem dłoni.

- To… - Yorkish pokazał papier.

- Ja pierdolę… - Łowca zakrył ręką oczy. - Na Atlura, poważnie? Ktoś chyba robi sobie żarty…

- Cicho… muszę się skupić… to nie przypadek…

- Na pewno? Hmm tak, to bardzo ważna wiadomość, zaprawdę, jak coś tak głupiego…

- Podać coś jeszcze, panowie? - zapytał karczmarz.

- Nie, dzięki… - Henrick machnął ręką.

- A co sądzą panowie o zupie cebulowej ze średnio wysmażonymi skwareczkami?

- Jest wyśmienita. - Carl spojrzał na mężczyznę. - Co to znaczy?

- Sza! Nie tu… za mną - Starzec poprowadził ich przez izbę, wyszli na podwórze.

- Więc? - zapytał Carl gdy stali skryci za wychodkiem.

- Pan Treg polecił umieścić gdzieś tajną wiadomość, gdybym panów zobaczył, byście spieszyli mu z pomocą…

- No to bardzo tajna wiadomość. Mogłem umrzeć. Gdyby jakiś koroner znalazł ją między jelitami, zostałby się wtajemniczony w sekret zupy cebulowej - warknął Putterd kaszląc cicho.

- Przepraszam, naprawdę… Ale wracając do sprawy, polecił ostrożność. Do don Potów względnie niedaleko, a cyrograf obowiązuje aż nie znajdzie się na ich włościach. Dlatego nie mogą go panowie odbić na trakcie, tylko w kasztelu…

- Hmmm… dobrze… dziękuję dobry człowieku… masz tu za…

- Nie. Pan Treg sześć lat temu uratował moją żonę i syna przed widziadłem jakimś, za to mu stokrotne dzięki. Przygotowałam dla panów posłania i prowiant na dalszą drogę. Na koszt mojego zajazdu.

Łowcy obudzili się około jedenastej, zerwali się, ubrali, zabrali jedzenie, konie, pożegnali gospodarza i ruszyli w drogę. A droga była podziurawiona przypadkami i koleinami losu…

NASTĘPNEGO DNIA WIECZOREM.

Oltar, jako trzecie pod względem wielkości miasto w Quincie nie był aż tak niezwykły, za jaki chciał uchodzić. Kilka starych pomników, spore muzeum, antykwariat, szkoła wojskowa i malowniczy miejski rynek. W porównaniu ze stolicą był całkiem, co by nie mówić, skromny.

Było już ciemno, ale nie przeszkadzało to jeźdźcowi, gdyż do siodła miał przytroczoną niedużą latatenkę, która bujając się wraz z każdym wertepem oświetlała brukowaną ścieżkę. O tej porze ludzie spali, ale budziły się pasożyty krajowej gospodarki, pijacy, bezdomni rzebracy i wszelkiego rodzaju margines społeczny. A margines ten się rozrósł przez ostatnie miesiące, nie ma co… wojna wiele zmieniła, choć długo nie trwała. Ale czasem to wystarczy. Podróżny znał ludzi, którzy też długo nie pożyją, a którzy w jednej chwili zniszczyli mu życie. Wiedział, że kiedyś zapłacą. Zawsze płacą.

Mężczyzna był wysoki, miał na oko trzydzieści parę lat. Nosił czarną marynarkę, ciemnozielony krawat ze srebrną spinką, beżowy kożuch podszyty futrem jakiegoś zwierzęcia i bordowe rękawiczki bez palców. Podczas ostatniej wędrówki ujrzał straszne rzeczy, mianowicie przechodził mentalnie przez Otchłań. Wielu jego towarzyszy umarło, albo się zabiło w trakcie tej spirytualnej podróży. Była to jedna z najszybszych podróży, jaką odbył, choć prawdopodobnie ostatnia, bo nie chciał już tam wracać, oj nie chciał. Wolałby się zabić i zapomnieć. Ale nie miał na to teraz czasu. Musiał coś zrobić, miał zobowiązania wobec swego zwierzchnika.

Zbity śnieg piętrzył się w zaspy po obu stronach błotnistej drogi, koń chrapał i parskał.

- Ćsssi. To nie to samo, co dom, ale będzie dobrze. Obiecuję - szepnął mężczyzna i błysnął oczami spod cienia rzucanego przez kapelusz.

Gdy dojchał pod restaurację, bardzo wykwintną swoją drogą, zeskoczył z siodła. Podkute grube buty plusnęły w kałużę. Wydobył z juków swoją laksę, gwintowaną, z rączką wyglądającą jak długi, ostry ptasi dziób. Była to zaleta. Można było jakiegoś nikczemnika potraktować najpierw tęgim uderzeniem, następnie wbić ostrze zamaszystym ruchem, jak kosą, i przebić jakąś tętnicę. Razem z resztą kończyny.

Wszedł do restauracji.

Rozmowy ucichły, wszyscy spojrzeli na nowoprzybyłego. Kelner zerknął groźnie, Przybysz groźniej, wyszczerzył zęby w zwierzęcym uśmiechu. Zdjął kapelusz. Twarz miał bladą, krótką ciemnobrązową brodę, podobnie włosy, wygolone po bokach, kilka kosmyków opadało na zmarszczone czoło. Pod oczami miał ciemne plamy. Wyglądał na zmęczonego życiem, ale nie na kogoś kto łatwo się poddaje. Tym bardziej nie w walce.

Kelner spojrzał na kaburę gościa, była pusta, a gdy spojrzał na lewą rękę lufa patrzyła mu prosto w pierś.

- Wszyscy wyjść - powiedział gość, po czym siadł w fotelu i położył nogi na stole, laskę oparł o blat, a drugą ręką wzniósł puchar z zacnym winem, dobry rocznik. - Nie wołaj ochrony. Nie mają już do tego głowy. Ale…

Mężczyzna przerwał i poczekał aż wszyscy goście wyjdą na ulicę.

- Ale… powiedz szefom, że jestem. Nie właścicielowi knajpy, ale szefom, wiesz co mam na myśli. Prosili o sponsora. Oto jestem. A że lubię zrobić wejście… cóż poradzę? No! Rusz dupę! - charknął gość i wbił klin laski w stół, po czym wyłamał blat. - A chyżo! Nie lubię czekać. Jeśli się dogadam z twoimi panami, za każde spóźnienie ty dostaniesz. Nawet gdy spóźni się ktoś inny.

- Myślisz że jesteś taki twardy? Co? - Kelner, a w zasadzie drab ubrany w surdut splunął. - Jeszcze się przekonamy, bogaczu…

- Spokojnie, Dolog! Cieszymy się, że jest pan z nami, panie Wirden! Podczas pańskiej nieobecności zmieniliśmy kryjówkę i personel, niektórzy muszą nauczyć się obycia - Starszy jegomość w kraciastej koszuli wyłonił się zza zaplecza. - A więc? Dolog! Przynieś napitki! My pogawędzimy z panem Wirdenem o interesach. Prawda?

- Prawda - Poparł go Harry, po czym przytulił starca. - Dobrze cię widzieć, teściu. Nic się nie zmieniłeś…

- Za to ty tak, zięciu… noga ci nie służy…

- Nie, psia mać… nic to… idziemy? Wiesz, interesy…

- Wiem, wiem… - Uśmiechnął się Sopor Uster. - Co do interesów… wisisz mi stówę. Za stolik.

- He… jasne - zaśmiał się Harry, po czym obaj zniknęli na zapleczu wśród wspomnień i śmiechów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro