42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bertram wytarł twarz podkoszulkiem. Że też krew może lecieć pod takim ciśnieniem… Podczas gdy Mirian zasypywała ciało konstabla z Doverstein, Biały Rycerz przebrał się w jego mundur.

-Obyś miała rację… - mruknął Bertram zakładając porysowane gogle z filtrem słonecznym. -Bo nie chcę znów uciekać ze stryczka. 

-Spokojnie, wszystko zaplanowałam.

-Miło, że wyjaśniłaś mi akcję krok po kroku.

-Musisz być naturalny. Teraz mnie skuj. Au! Nie tak mocno…

-Ma być wiarygodnie.

Przeszli kilkaset metrów w stronę półotwartej polany, gdzie patrole rozbiły obóz. W połowie drogi coś zaszurało w krzakach.

-Słyszałeś? -zapytała Mirian nasłuchując.

-Ta… Szybko! - Bertram pociągnął skrępowaną dziewczynę za spory kamień w chwili, gdy z zarośli wychynęła para obdartych mężczyzn.

-Cholera, chyba ich zgubiliśmy… Mówiłem, że trzeba iść z tymi trzema! Z tym od kury i dzieciakiem!

-Co by nam to dało?! Daj spokój… -warknął wyższy z mężczyzn i oparł się o kamień za którym ukrywał się Biały Rycerz i jego córka. - Gdyby nie to, że odłączyliśmy się od głównej grupy, nie mielibyśmy tych fantów.

O ziemię z głuchym tąpnięciem padł worek wypełniony po brzegi. 

-Teraz tylko to komuś trzeba opchnąć, i wszystko będzie pięknie, nowe życie, nowe nazwisko… Rozumiesz?

-No niby tak… - mruknął niższy drapiąc się w łysą czaszkę. - Ale z drugiej strony mogliśmy zaproponować im spółkę, z korzyścią dla nas, oczywiście. Tamten wąsacz nie był zbyt miły…

-Miły?! Ha! Wiesz kto to był? Pewnie nie. Wychowałem się w Hrauttengardzie, jeszcze za czasów Mgły! To był Malkolm Valdenbert. Cud, że nas nie zabił, nawet dla kaprysu. Nie wiem, co tamci przeskrobali, ale gdyby mnie ścigał taki morderca jak on, wolałbym popełnić samobójstwo. O jasna cholera!

Drogą zbliżał się patrol złożony z pięciu wojskowych uzbrojonych w długie włócznie i krótkie, szybkostrzelne samopały, idealna broń do strzelania z biodra, choć niezbyt celna.

-Co robimy? - zaniepokoił się niższy. -Uciekamy?

-Co ty! Już jesteśmy martwi. To tylko kwestia dumy. Żywcem nas nie wezmą!

-Kapitanie! Widzę zbiegów z destylarni! Strzelać? - krzyknął jeden z żołdaków spoglądając na swojego przełożonego.

W tym momencie zza kamienia wychynął Bertram ciągnąc Mirian za kajdanki.

Drugą ręką grzmotnął wyższego w nos, zatoczył się do tyłu brocząc krwią. Drugiego dosięgła kula wystrzelona z samopału przez jednego z żołnierzy.

-Chwalmy niebo, towarzysze! Powracam z drużyny Generała Geriho z pojmanym Dzieckiem Pustyni. Kazał mi się zgłosić do najbliższego posterunku ze względu na ucieczkę więźniów politycznych z obozu pracy! - zawołał Bertram nosowym głosem przyciągając Mirian do siebie.

-Dobrze - skinął mu kapitan w czerwonej pelerynie. - Chwalmy niebo! Zajmijcie się tym ścierwem, trafią do obozu, egzekucja ich nie minie, podobnie jak tą sukę… 

Obóz był oddalony zaledwie o sto metrów, Bertram dziękował bogom że obrali ścieżkę przez las, gdzie nieroztropny żołnierz poszedł się odlać. W przeciwnym wypadku czekałyby go z pewnością kłopotliwe pytania, tym bardziej że plotka o zniszczeniu Yaghul rozrosła się do wielkiej epopei w której umiera zły Biały Rycerz i Dzieci Pustyni, a dobrzy żołnierze wracają wraz z generałem Geriho. Plotki te były rzecz jasna nieprawdziwe, ale prości ludzie wolą je od prawdy, która jest w stanie skompromitować największych bohaterów. Bertram Surio poprawił przyciemniane gogle tak, by zakrywały jak najwięcej jego zniszczonej przez ogień fizjonomii i ruszył z resztą oddziału.

Obóz nie był duży, kilka namiotów i rowów służących za toaletę. Jedynym ekstrawaganckim miejscem był spory dół, o głębokości około trzech metrów wypełniony zwęglonymi zwłokami. Dym unosił się wysoko przysuwając kolorowe niebo.

-Ej, kolego. Kogo tam palicie? - zapytał Bertram jednego z żołnierzy.

-Nie wiesz? Heretyków. Innowierców. Najpierw ich obdzieramy z kosztowności, kulka w głowę i do ognia. Twoja zdobycz nada się idealnie, poczekaj tylko na zmrok, wtedy to robi największe wrażenie. Cholerni wyznawcy Atlura, tfu!

-Kompania stać! Tych dwóch związać i do rowu! Przekażemy ich komu trzeba! - Dowódca krzyknął, a chwilę potem skrępowani uciekinierzy stoczyli się prosto w kilkudniowe fekalia wśród brzęczenia tłustych much i śmiechów oprawców. Po chwili dowódca zwrócił się bezpośrednio do Bertrama.

-Chodź, musimy pogadać -rzekł i zaprowadził Bertrama do swojego prywatnego namiotu, który był urządzony o wiele lepiej niż zwykłe szare szałasy należące do zwykłych wojaków. -Więc… Wracasz z pustyni Yuindrungen? Sam?

-Nie, na początku byłem z generałem na misji odbicia miasta Yaghul z rąk innowieców, Dzieci Pustyni. Niewiarygodne, posiadając moc władania pustynnymi monstrami, takimi jak Kalv… Gdy tylko ewakuowaliśmy tyle cywili ile się tylko dało, ci heretycy postanowili zniszczyć wszystko, co tylko mogli, wysadzili całe miasto… złapałem tą jedną wiedźmę i ruszyłem na południe, podczas gdy generał z resztą oddziału wrócili do Doverstein.

-Hmmm… To ma sens, słyszeliśmy o zniszczeniach w tamtej okolicy, niewiele tych zwyrodnialców zdołało uciec - Dowódca splunął do miski i popatrzył jak ślina miesza się z zupą warzywną z kawałkami cielęciny, która uznawana była w tych stronach za rarytas nie gorszy sławnej wodzie z Doverstein, ze względu na wielki pomór krów mający miejsce kilka lat wcześniej. -Ale musimy tępić takie zachowania i takich… Ludzi. Wieczorem wykonamy egzekucję. A raczej ty to zrobisz. W końcu dostałeś rozkazy z samej góry, prawda? Za godzinę się ściemni. Wtedy ją zabijesz.

Bertram wyszedł z namiotu z bijącym sercem. Nie wiedział, czy plan jego córki uwzględniał też egzekucję przed kilkunastoma żołnierzami i pod czujnym okiem dowódcy. Miał jeszcze godzinę, postanowił dobrze ją spożytkować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro