49

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyspa Lamira. Pamiętał ją doskonale, znajdowała się pod Akademią Magii, na podziemnym jeziorze. Kryształowe stalaktyty odbijały i rozciągały magiczne kule światła tworząc swego rodzaju kołdrę, poduszkę spokojnego, ciepłego blasku. Na wyspie, porośniętej lasem grzybów i stokrotek wypasały się jednorożce. Większość z nich pewnie nadal tam żyje, minęło tylko 135 lat od jego odejścia z Akademii… Skilius był wtedy zdeterminowany by zdobywać tytuły, artefakty i szkolić następców sztuk magicznych. Podczas podróży poznał wielu magów, między innymi Mistiriana Obedo, Cresvika don Pota, Anabellę Susci, Vorgharta z Plaben… Długo by wymieniać. Pamiętał również swoje spotkanie z ludźmi w ciemnych szatach z trójkątną blizną na dłoni… Z Ligą Słowa. Poznał wtedy Mistrza, ich przywódcę. Był to niesamowity człowiek. Wydawał się nie do pokonania. Aż zupełnie niedawno Skilius dostał ciekawą ofertę od nowego Mistrza, od Eryka Getwalda. Płacił dobrze, a ryzyko było niewielkie. Czy żałował? Chyba tak, skoro nie dokończył swojego zadania.

Ciało śmignęło w powietrzu i stratowało kilka potworów. Filip nie widział, czy to ciało ludzkie czy Człowieka z Naah, nie zastanawiał się nad tym, pędził dalej. Zostawił wszystkich w tyle, teraz galopował po grubej warstwie lodu, pod którą znajdowała się pustka. Otchłań. Śmierć. Im dalej się zapuszczał, tym głośniejsze było brzęczenie w uszach, z czasem przysłoniło cały ból fizyczny. Mężczyzna zaciskał zęby, ręce w grubych rękawicach na rękojeści długiej włóczni i kopał konia tak jak nigdy wcześniej. Rumak ślizgał się, tracił przyczepność, rżał ze strachu, mimo to, znając już na tyle swojego pana, nie uciekał. W końcu dotarł. Wielka góra lodowa, a w niej, tuż za cienką ścianką zamarzniętej wody tkwił On. Pierwszy Człowiek z Naah. Nie ruszał się, ale jasne było to że wydaje rozkazy. 

Filip zaparł się nogami i przytknął grot i patrzył jak lód się roztapia, warstwa po warstwie, aż dotknęło piersi stwora, która zafalowała wraz z pierwszym od setek lat oddechem. Filip Treg nie zawahał się ani sekundy. Wbił ostrze do końca, przebił wątłe ciało na wylot. Było to trochę rozczarowujące, że za wszystkie ofiary i plagę szaleństwa jest odpowiedzialna taka mała, z pozoru nic nie znacząca istota. W tym samym czasie Filip poczuł przeszywający ból w piersi. Oparł się ręką o taflę lodu, zobaczył że kula wbiła się w niego na kilka centymetrów, powodując jednocześnie spustoszenie w jego organach wewnętrznych. Zamrugał. Usłyszał ryk, jakiego nikt jeszcze nie słyszał, krew buchnęła mu z uszu, odleciał kilka metrów do tyłu, na plecy. Dźwignął się i spojrzał w niebo, skąd dochodziły piekielne wrzaski. Równocześnie zauważył że lodowa platforma, na której stał zaczyna się chybotać. Jak oparzony zaczął przeć z powrotem, w stronę twardego lądu, w stronę pola bitwy, które opuścił. Ślizgał się, nie tylko przez zamarzniętą wodę, zostawiał za sobą czerwoną linię przez całą drogę.

Kula. Kto ją wystrzelił? Był tak zaaferowany, że o tym nie myślał… Harry? Albrecht? Skilius? Kto? 

Tymczasem Harry'ego Wirdena zaniepokoiła inna rzecz, nie tylko wizgi dochodzące z nieba, ale błyski gwiazd, najpierw stopniowe, z czasem przybierające na sile, stawały się coraz jaśniejsze. Poprawił swoje okulary z zielonego kryształu, dostał je od samego Eryka Getwalda na taką sytuację. Nie interesowała go walka, ofiary ani potwory. Patrzył jak zaczarowany w te jasne punkty. Nie spostrzegł jak wszystkie potwory całkiem znieruchomiały, przestały walczyć, jakby poczuły śmierć swojego Pana. Wtedy zapanował kompletny chaos, większy niż poprzednio. Ludzie z Naah rzucili się swoim potwornym chodem w stronę powstałej dziury, chcąc obronić tego, kto wydawał im rozkazy, a który ucichł. Wirden poczuł jak ginie w tej masie, jak uderza plecami o ziemię, nie poczuł nawet jak ostre jak sekatory pazury oszalałego ze strachu potwora ranią mu prawe oko, jak zsuwają się w dół, dosłownie zrywając skórę z powieki, policzka i brody, nie poczuł jak napór dziesiątek ciał łamie mu żebra, jak powoli traci przytomność… strzaskane okulary spadły mu ze spoconego nosa, popłynęły z falą ciał, ludzkich i nie.

Wreszcie, gdy poczuł ulgę i mógł zaczerpnąć powietrza, zaczął wyć z bólu. Twarz paliła go niczym podpalona ogniem, nie widział na jedno oko, dodatkowo zaczął czuć kłucie w swojej nodze, i to pomimo stabilizatora. Zaczął się czołgać w stronę ludzkich głosów, czy raczej ich szumu, bo nie był w stanie niczego zidentyfikować po tej kakofonii podniebnych wrzasków. W końcu do jego świadomości przebił się głos Skiliusa:

-Idioto! Miałeś wykonać swoją robotę! 

-Próbowałem… Ja… Nie dałem… nie trafiłem… powiedz Getwaldowi! Zrobię…

-Nic już nie zrobisz, żałosna kupo gówna! Wszystko spierdolone! To koniec! Zrób nam przysługę i tu zdechnij - rozległ się inny znajomy głos, jednak krew cieknąca z ucha zmnieniła nieco jego barwę, toteż Wirden nie miał pewności, do kogo dokładnie należy. Wiedział tylko że go zna. 

-Proszę… pomóżcie! - Harry przewrócił się na drugi bok, spojrzał na północ, na nielicznych ocalałych dobijających ostatnie szkarady, które nie zdołały skoczyć w przepaść. Wydawało mu się, że widzi powiewające włosy Carla Yorkisha, biegnącego przed szereg, gdzieś dalej… Dźwignął się na kolana, zamrugał zdrowym okiem. Skilius i druga postać były dalej, przy ciele martwego jednorożca. Nie chciał tu umrzeć. Zobaczył że czarodziej wykonuje specyficzne gesty i zamaszyście macha różdżką. Wiedział co to znaczy, do cholery! Sami to ustalali! Że po zabiciu Filipa Trega bezpiecznie uciekną z pomocą magii do siedziby Ligi Słowa, do Monkenmartu… 

Sylwetki już się rozmywały, falowały, więc Harry gwałtownym ruchem wstał i dosłownie rzucił się w ich stronę. Nie wiedział czy mu się udało, póki nie poczuł śmierdzącego szlamu rzeki i odoru ryb. Zachłysnął się ciężkim, bagiennym powietrzem. W panice przywarł do mułu całym skostniałym z zimna ciałem, które jeszcze przyzwyczajało się do normalnej temperatury. Nie wiedział gdzie jest, ale na pewno nie w Monkenmarcie.

Tymczasem Carl Yorkish biegł przez śnieg, byle dalej, byle do przyjaciela, do mentora, do… ojca? Tak, chyba tak. Williama Yorkisha znał jedynie kilka sekund, i to w chwili śmierci. Za to Filip go wychował, dał dach nad głową, wyższy cel, jakąś powinność… teraz cały śeiat Carla chwiał się tak jak ten człowiek z blizną na skroni, pamiątką po pierwszym spotkaniu z rodem don Potów… gdyby okoliczności były inne, pewnie by się uśmiechnął. 

-Witaj… Carl… - wystękał Filip i splunął krwią. Zęby miał czerwone, a wzrok błędny. - Cieszysz się?

-Jak cholera! Trzymaj się, staruszku, wyjdziesz z tego… - Carl walczył z całych sił by nie uronić łzy, by utrzymać fason i dodać otuchy przebraniu tacie, ale wiedział że to niemożliwe.

-Umieram, he he… - rzekł Filip, jakby czytając w jego myślach. - Kurwa, umieram… Zabawne… czuję… spokój. 

-Dawaj, wstań - Carl chwycił Trega za łokieć i razem się wyprostowali. Filip jęknął, gdy płaszcz jak gąbka wchłonął więcej krwi.

-Sam wiesz że to koniec… Ale jaki dobry! - zaśmiał się Filip i oplótł Carla ramionami. - To wszystko… miało sens, wiesz? Nie było na darmo. Powiesz jej to? Że to… nie żałuję swojego życia, prawda, byłem draniem, w Mosforze i… ale takie jest życie, Carl. I gdyby nie moje wybory, pewnie bym jej nie spotkał. I nie spędziłbym z wami przygody mojego parszywego życia…

Teraz Carl nie wytrzymał, popłakał się. Nie tylko ze wzruszenia, ale z czystego żalu, że kończy się pewien czas, że teraz naprawdę zostanie… sam. Te wszystkie lata, ponad dekadę stał przy  nim myśląc, że nic go nie złamie, ale teraz wiedział że nie ma takiego człowieka. Każdy prędzej czy później się złamie. I dziś nastał czas Filipa Trega. 

-Dziękuję - szepnął Carl i puścił Filipa.

-Żyj własnym życiem, Carl. Idź dalej. Chcę, byś był szczęśliwy, proszę. Zrobisz to dla mnie? 

-S… Spróbuję. -jęknął Carl Yorkish. Filip zerwał z piersi swoją odznakę, złotą, błyszczała w świetle gwiazd.

-Weź na pamiątkę. Daj to Marii i Willowi. Tak po prostu. I powiedz im, że ich… - Filip nie dokończył, bo niebo rozbłysło niczym zapalona nagle żarówka. Carl w szoku odskoczył, upadł na śnieg, osłonił zmęczoną twarz przed czymś, czego dawno nie widział. Przed słońcem. 

Filip zamknął oczy, delektował się ciepłymi, nawet na Zimnym Lądzie, promieniami. 

-Dziękuję ci, Carlu Yorkish. Za przyjaźń. I za wszystko - szepnął i spadł jak szmaciana lalka w przepaść. Carl długo się zastanawiał, cze te słowa były wypowiedziane przez żywą osobę, czy już było to ostatnie tchnienie człowieka i pierwsze słowo trupa. W tamtej chwili jednak nie myślał o tym. Uklęknął, a jego ciało przeszedł dreszcz. 

Dreszcz smutku, żalu, złości, wszystkiego. Bo Filip Treg był martwy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro