52

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Góry. Mirian nie lubiła gór. Jedyne i ostatnie jakie przebyła znajdowały się daleko na północy, okalały Dolinę Lart. Pasmo Gór Stennisa. To za nimi zostawiła przeszłość, Mosfor, złodziejstwo i intrygi. No i ojca. Wówczas nie wierzyła, że ktoś taki jak on może mieć jakiekolwiek uczucia względem kogokolwiek. Chciała o nim zapomnieć, z czasem wyparła jego postać ma samo dno umysłu. Ale od razu gdy tylko jej stopa stanęła w Pastillanie zaczęła mieć koszmary, czy raczej nawracające wizje jednego człowieka. Widziała tylko jego twarz, spokojna, z blizną na policzku, taką samą jaką nosił na wewnętrznej stronie dłoni jej ojciec i inni z bractwa znanego jako Liga Słowa. Nie był to ktoś, kogo znała, nie był to Harry Wirden, którego swoją drogą zapamięta na zawsze, może dlatego że był jedyną miłą dla niej osobą? W każdym razie to te koszmary wygnały ją daleko na południe, na bezdroża gdzie spotkała Dzieci Pustyni. Przez całe życie zmagała się z samotnością, bez rówieśników do wspólnej zabawy, dorastania i dojrzewania, potrzebowała jakiejś rodziny. Niestety sny nie znikły, kilka razy w miesiącu widywała tą sylwetkę, nieruchomą, patrzącą na nią bez mrugnięcia okiem.

Pasmo Agariusa różniło się znacząco od Stennisa, było strome, niepokorne, odpychające, gorące. Pot lał się z niej, z biednych koni, z jej ojca i dwóch rannych towarzyszy. Serguin co rusz kiwał się sennie w siodle, jadł niewiele, stracił wigor i pogodę ducha. Edrick dalej się nie obudził, spoczywał na koniu obejmowany przez Bertrama. Nigdy nie widziała ojca takim. Ani w czasie jej młodości, ani w czasie gdy wpadli na siebie w pustynnym piekle. Nigdy nie okazywał emocji, dbał tylko o swoją reputację bezwzględnego najemnika, gotowym za każdą cenę poderżnąć komuś gardło. 

Ale przez ostatnie dni wszystko się zmieniło, zaczął, hmmm, dostrzegać innych, czuć, przeżywać. Zżył się z tym chłopakiem, który miał być jego ostatnim zleceniem. To była meta dla Bertrama Surio, po zakończeniu tej pracy, po odzyskaniu insygni króla Huberta Balbdura i odeskortowaniu młodego Mikkela Edricka Balbdura do wrót Mosforu, odejdzie gdzieś daleko by umrzeć, wiedziała to. I nie mogła nic na to poradzić. Całe noce czuwał nad Edrickiem, okrywał go własnym sponiewieranym kocem, modlił się nawet cichutko, do Atlura. Raz poprosił Marian by pomodliła się do Buguanta. Był aż tak zdesperowany…

Ale po trzech dniach jazdy przez góry, ukazał im się raj. Skąpana w słońcu przestrzeń zabudowana strzelistymi konstrukcjami, jedna na drugiej, tylko gdzieniegdzie znajdowały się większe przerwy. To była jedna z trzech części miasta Kuratus, czy raczej regionu nazywanego Cyplem Końca Świata. Drugim były porty. Ogromne, z dźwigami i przybudowanymi fabrykami, których dym zasnówał brzeg. Ostatnią część stanowiły pola, połacie jęczmienia, zboża, chmielu, maków, rzepaku, sady, browary, pastwiska, ubojnie i hodowle ryb. Wszystko razem uzupełniało się nawzajem, z jednej strony były mieszkania i przybytki publiczne, z drugiej infrastruktura dalekosiężna, morska, spedycyjna. Na koniec zostawało wyżywienie. Ten utopijny kraj był samowystarczalny.

-No ładnie, ładnie… - szepnął Serguin z lekkim uśmiechem.

-Byłeś tu kiedyś? - spytała Mirian patrząc oniemiała na błękit Wielkiego Słonego Oceanu.

-Nie. Ale cholernie mi się tu podoba.

Popędzili konie, a po półgdzinie znaleźli się w uliczkach tak ściśniętych i krętych jak jelita. Chyba tylko cudem dotarli do jakiegoś zajazdu, który oferował nieco wopnego miejsca, bo ta część miasta  wydawała się wielką szafą z gratami. 

-Zostanę tu z Edrickiem i Serguinem. Poszukam też lekarza… - zaproponowała Mirian, ale Bertram jej przerwał. 

-Nie ma mowy. To mogą być szpiedzy. Myślisz, że Valdenbert był sam? Każdy może być… szpiegiem - Bertram oparł się ciężko o framugę dużych, dębowych drzwi. Z ulicy dobiegały krzyki i jazgot bawiących się dzieci, który wwiercał się w uszy i za nic nie chciał ich opuścić.

-Nie możesz tak żyć, ciągle zamknięty w sobie, bez zaufania…

-Życie nauczyło mnie, że zaufanie jest czasem mniej warte od rodzinnego majątku i braterskiej więzi, wiesz? Tego się nauczyłem w tym parszywym zawodzie.

-Co nie zmienia faktu, że musimy choć pomóc Serguinowi. Opowiedział mi wszystko, jak się spotkaliście, jak razem z Edrickiem pracował w obozie… Doceń, że obcy człowiek tyle wam poświęcił.

-Doceniam. I to bardzo.

-Więc mu pomóż. Pozwól mi pomóc. Nie noś tego sam. Wystarczy już, że straciłeś córkę na wiele lat. Ale czy naprawdę kiedykolwiek jej szukałeś?- spytała ze łzami w oczach i odgarnęła włosy.

-Dobrze - powiedział cicho. - Zajmij się nimi, proszę. Ja mam tu sprawę do załatwienia. I proszę, tą część pozwól mi wykonać samemu. Potem… potem razem wrócimy do Mosforu. Jeśli tego chcesz…

-Tak. Teraz… Tylko tego chcę, tato - uśmiechnęła się kobieta i pocałowała go w zdrowy policzek. Bertram Surio, Biały Rycerz, po raz pierwszy od dawna poczuł radość. I uśmiechnął się do swojej córki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro