55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Biały Rycerz przemykał korytarzami cicho jak noc, nie tylko dzięki specjalnemu strojowi, ale przedewszystkim dzięki wyuczonemu chodowi, który szkolił przez lata w Mosforze pracując jako najemnik najpierw dla Ligi Słowa, potem dla elit z Górnego Miasta, by ostatecznie sam o sobie decydować. I o tym, kto będzie ofiarą. Zmrużył swoje czerwone oko, które o wiele szybciej przyzwyczajało się do ciemności niż to prawdziwe. Było to zasługą sprawnych rąk pewnego lekarza z misteczka o nazwie Kryca, opodal Jałowego Lasku w Dolinie Lart. Nazywał się Frank Repper i był, obok Helmuta Kalkena, najlepszym lekarzem, jakiego Surio poznał. 

Krzyki w skarbcu ucichły. Bertram ostrożnie wyjrzał zza kolumny i zobaczył kilku ubranych w czarme płaszcze ludzi, którzy go bezwiednie minęli. Odetchnął na ten skarb od Atlura i ruszył w stronę okna, które postarał się otworzyć bez najmniejszego szmeru. Wyszedł na gzyms i wyciągnął pistolet z hakiem, wziął go z kryjówki bez niczyjej wiedzy. Wycelował i strzelił. Harpun zaczepił się o gargulca na ostatnim piętrze tak monco, że Bertram mógł bez przeszkód zawisnąć kilkadziesiąt metrów nad ziemią i powoli się wciągać. 

Zaparł się nogami o gargulca i dobył obrzyna załadowanego własnoręcnie wykonaną amunicją, której skład, z braku wszytskich odpowoednich surowców, tylko z grubsza przypominał tą z garłacza Eryka Getwalda z pamiętnej nocy włamania do domu Proktusa I w Mosforze. Westchnął na wspomnienie dawnych lat, gdy wszystko wydawało się prostrze… 

Przyłożył lufę do tafli szkła, która z cichym trzaksiem rozbiła się do środka, chyba nie alarmując nikogo. I "chyba" było tu ważnym słowem sprawiającym, że Biały Rycerz musiał być cały czas na baczności. Z planów wiedział, że to na tym piętrze jest gabinet sióstr, i że to tam spoczywa pierścień. Musiał go tylko znaleźć. Po dwudziestu minutach znalazł drzwi, całe obite złotem i drogimi kamieniami. Na środku biura stała statuetka proroka Buguanta, czyli niska, Kamienna zgarbiona postać z szerokim kapeluszem i szarfą przewieszoną nad biodrami.

Dostrzegł coś jeszcze. Krew. Cały dywan był zalany krwią, która kapała z kilku metrów, mianowicie z dwóch gardeł należących do sióstr Nussen, bardzo pięknych kobiet, czarnowłosych, z wydatnym biustem i silnymi nogami, tutejszy ideał piękna na Południu. Tylko te podcięte gardła, no i powieszenie pod sufitem też nie wpływało na romantyczny klimat… A to znaczy, że musieli tu być przed nim. I może wcale nie opuścili gabinetu. 

Najniższej jak potrafił przeszukał cały pokój, jednak nie znalazł nikogo, znalazł za to swoją własność. A raczej coś, co należało do jego brata, mowa o małym emblemacie z krukiem, pamiątka po ojcu, która prawem dziedziczenia przeszła na najstarszego syna… Tak przynajmniej powinno być, jak było w praktyce… Bertram poczuł to na własnej skórze.

Musiał jeszcze tylko zdobyć ostatnią rzecz z domu aukcyjnego, ale by tego dokonać, musiał wejść do paszczy lwa - do drugiego skarbca. Już chciał wrócić do tego samego okna, którym wszedł, jednak poczuł chłód. Przeciąg. Ktoś otworzył drzwi na balkon. Odwrócił się by zobaczyć wycelowany w siebie pistolet.

-Złoty Człowiek wysyła pozdrowienia, Surio - Usłyszał, a po chwili poczuł siłę uderzenia, która wypchnęła go przez okno. Emblemat z krukiem schowany pod ubraniem ocalił mu życie, jednak by ponownie go nie stracić wystrzelił harpun w stronę balustrady jednego z balkonów. Z mocą uderzył w ścianę, jednak lina nie puściła. Powoli, z wyczuciem zaczął się opuszczać, aż dotarł na ten sam gzyms z którego zaczął tą wędrówkę po ścianach. 

Jednak krzyki i raban, jakiego narobił on, złodzieje i Liga musiały zaalarmować kilku strażników, którzy ruszyli na zwiady. Bertram poczekał, aż dwójka strażników go minie, po czym z cienia wyrzucił w nich dwa sztylety, które trafiły w szyje nieszczęśników, którzy zwalili się charcząc i gulgocząc. Przy przenoszeniu ciepłych jeszcze zwłok Bertram poczuł, że coś obija się o jego udo. Był to pęk kluczy. Zerwał go i ruszył do drugiego skarbca, tam gdzie spodziewał się zastać pierścień dziedziczny Balbdurów. Znalazł go, a jakże, spoczywał w grubej gablocie, na poduszeczce z jeleniej skóry, zwierzęcia którego w tych rejonach nie było. Słyszał, że na takich poduszkach przedstawia się rzeczy na sprzedaż, gotowe do licytacji. 

-Dziś śmietanka Kuratus będzie musiała obejść się smakiem - pomyślał Bertram i dobył obrzyna. Cichy trzask i gablota leżała i jego stóp. Podniósł pierścień do światła. Błysnął granatowy klejnot z małą skazą po środku. Autentyk. Jednak nie miał czasu na podziwianie skarbu, bo za sobą usłyszał pośpieszne kroki i odgłos przeładowywania karabinów.

-Stój! Myślałeś, że zabicie strażników, kamratów i właścicielek ujdzie ci na sucho? - zapytał kapitan straży w wysokim zielonym kapeluszu i złotym medalem na piersi. Bertram mimo woli się zaśmiał. Przypomniała mu się prawie identyczna sytuacja, tylko że to nie on był ofiarą. Był nią Filip Treg, którego oskarżono o zabicie Eryka Getwalda i spalenie mieszkania Świętego Proktusa I w Mosforze. Ironia losu, że teraz to Bertram Surio był w takiej sytuacji. Ale miał plan, jak z niej wyjść.

-Śmiać się będziesz w grobie, bandyto! - krzyknął kapitan i dał znak swoim podwładnym, by przygotowali się do strzału. W tym momencie, idealnie odmierzonym przez Białego Rycerza, wybuchło pięć ładunków zamontowamych dookoła domu aukcyjnego. Ich siła była niewielka, jednak zdołały wspólnie naruszyć rdzeń kryształu dusz, który ukryty był głęboko w podziemiach i który uniemożliwiał używanie jakiejkolwiek magii. Jednak teraz, gdy bańka prysła, Bertram mógł zagrać swoją kartą. Odkładał to zaklęcie od bardzo, bardzo dawna, na odpowiedni moment. 

Wyciągnął kartę do gry hazardowej i pocałował ją, następnie pozwolił by wyślizgnęła mu się spomiędzy palców. W tym samym monecie strażnicy nacisnęli spusty. Kule przeszyły ciemną jak noc mgłę i rozbiły drogie kafelki po przeciwnej stronie skarbca. Bertrama już nie było na terenie domu aukcyjnego. 

Znajdował się poza czasem i przestrzenią, w Otchłani, Krainie Cienia, Miejscu spoczynku Upadłego… To miejsce miało wiele nazw. Jednak żadna nie oddawała w stu procentach potworności tego miejsca. Bertram musiał poczuć to na własnej, śmiertelnej skórze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro