6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Harry patrzył na śpiące ciało swojej córeczki. Właśnie wrócił z łowów, brudny, zmęczony... a widok córeczki go uspokajał, dawał mu nadzieję, że kiedyś spłaci swój dług i będzie mógł opuścić Dolinę Lart, że będzie mógł być sobą, być wolny... znów spojrzał na córkę. Była owłosiona, nienaturalnie wielka, z psią paszczą, na której nie zostały żadne znajome rysy... obok podobnie przemieniona żona... z kilkoma dziurami po kulach. W drzwiach stał Carl Yorkish, z opuszczonym pistoletem, nawet nie musiał zmieniać magazynka...

- Patrz... co zrobiłeś - wysapał Harry wstając i podchodząc do mężczyzny.

- Zrobiłem co musiałem. Widzisz przecież, nie zaprzeczaj. Zmieniły się.

- A gdyby... gdyby je zamknąć, znaleźć lek...

- Ty hipokryto! Sam mordujesz dziesiątki potworów, bez wahania! A teraz zachciało ci się lekarstwa? Dla swojej rodziny? Stanowili dla nas zagrożenie!

Harry przygwoździł Yorkisha do ściany, wyciągnął pistolet i przyłożył lufę do skroni mężczyzny. Jednak nie wystrzelił. Puścił Carla i wyrzucił broń, opadł na kolana obok ciał.

- Myślisz, że jestem potworem... Ale tak naprawdę to ty stanowisz problem, Carl... im szybciej to dostrzeżesz, tym lepiej dla ciebie i twoich bliskich... nie zabiję cię. Pozwolę ci żyć z myślą, że odebrałeś mi najbliższych ludzi, jakich kiedykolwiek miałem... na razie. Jak będę stary, a ty nadal będziesz takim potworem, wtedy będę interweniował. Teraz wynocha z mojego domu...

Wirden ocknął się z rozmyślań.

- Nie zmieniłeś się za bardzo, Carl. Dalaj jesteś potworem. Ale mimo to... dziękuję ci. Ty mnie ulepiłeś z gliny, a Filip wypalił. Narodziłem się na nowo. Dzięki wam.

- Słucham? - zapytał jego towarzysz siedzący naprzeciwko.

- Nic, głośno myślałem, Hicyl. Daleko jeszcze?

W tym momencie dorożka się zatrzymała.

- Wygląda na to, że już - mruknął obojętnie Hicyl Uster. Był niski, nosił czarną koszulę z guzikami i czapkę uszatkę, był krewniakiem Harry'ego od strony żony... cały gang był. Harry nawet go nigdy nie poznał, dopiero teraz, podczas interesów nadarzyła się sposobność.

Wyszli z wozu wprost na deszcz. Pogoda ostatnio wariowała. Od mrozów, przez ocieplenia, na deszczach kończąc, a niebo tym bardziej nie wyglądało zachęcająco...

Znajdowali się na końcu miasta, gdzie stały magazyny i resztki fabryk, niektóre na wpół zburzone. Z jednego magazynu wyszedł karzeł i zmierzał w ich stronę. Nosił kaptur i okutany był szczelnie peleryną.

- Podwójna stawka. Gliny tu ostatnio węszyły, a nie chcemy kłopotów - rzekł.

- Da się załatwić, ale może o interesach porozmawiamy w środku? - zapytał Hicyl wskazując magazyn.

Karzeł smarknął, splunął, zacharczał, ale poprowadził mężczyzn do magazynu.

Za sporymi drzwiami równo w rzędach spoczywały zaplombowane beczki z najprzedniejszym trunkiem, tak zwaną Czyściochą. Niewiele osób wiedziało, że beczki skrywały nie alkohol, a Grassę.

- No? Bo czasu nie mam. Macie kasę?

- A ty masz towar? - spytał Uster i zdjął czapkę ukazujęc siwe włosy. - Bo jak nie, to jesteś w dupie.

- Ja? Chyba wy... - karzeł gwizdnął i zza kontenerów wyszło kilku groźnie wyglądających typów. - Dawajcie kasę.

- Masz.

Podczas gdy niziołek liczył pieniądze, Harry lustrował przeciwników. Lewą rąkę trzymał w kieszeni gdzie miał pistolet. Wycelował w jednego draba, gdyby czegoś próbowali. Nie wiedział, że dwaj bandyci robili dokładnie to samo.

- No, wszystko się zgadza. To ostatnia dostawa - Na te słowa karła wszyscy się rozluźnili i widać było, że są zadowoleni z takiego obrotu spraw. -Misiak, Al, zapakujcie panom ładunek...

Podczas gdy gangsterzy pakowali skrznie na bagażnik powozu, Hicyl odszedł kawałek z karłem.

- Ty, Bilbo, dużo ci jeszcze zostało?

- Mam na składzie, ale za to już czterokrotna przebitka, nie ma głupich. Poza tym, chyba to koniec naszej współpracy.

- Tak?

- Tak. Gliny zaraz tu będą. Macie przejebane - zaśmiał się karzeł sięgając do kabury, ale nie znalazł pistoletu. Dostał za to lufą w oko. -Kurwa!

Jeden bandzior złapał Harry'ego za ramiona, drugi próbował przeszukać. Wtem rozległ się strzał, a z kieszeni kożucha poleciał dym. Wirden wyrwał się i wbił ostrze laski w bark drugiego bandyty. Ten zawył i upadł na kolana. Następnie kulka rozsadziła mu głowę.

Konie zatupały. Woźnica próbował je uspokoić, ale bez skutku. Gdy po pięciu minutach się uspokoiły, powóz z załadunkiem odjechał, a w tle płonął magazyn. Hicyl spojrzał na Harry'ego.

- Po co to robimy?

- Wkrótce się dowiesz.

- Acha.

- Wiesz na czym polega lojalność? Na niezadawaniu pytań. Jesteś wobec mnie lojalny?

- Jestem lojalny wobec głowy rodziny, którą ty nie jesteś. - Hicyl spojrzał na niego poważnie.

- Ale głowa rodziny mi ufa.

- Może. Ale powiążmy fakty. Zjawiasz się niewiadomo skąd, rozmawiasz z teściem i co? Wynajmujesz jego gang? Nas? Tak myślisz? Że jesteśmy tacy łatwi do kupienia?

- Nie. Ale dobrze. Pracuj dla głowy rodziny, a głowa rodziny pracuje dla mnie. I tak na razie będzie. Jasne?

- Co tylko chcesz, kuternogo. Co tylko chcesz.

- To nie jest miły ton.

- Nie. Bo mi się nie podobasz. Wykorzystujesz nas...

Na te słowa Harry zapukał w dach, dając tym samym znak woźnicy, by się zatrzymał. Wirden wyszedł z wozu i pociągnął Hicyla w zaułek. Minęło kilka minut i Harry wrócił sam. Wycierał nóż.

- Do dupy z takim rodzinnym wsparciem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro