63

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mirian Surio otworzyła oczy. Nie pamiętała jak znalazła się w ponurym i ciemnym pomieszczeniu, zapewne była to sprawka tego czarodzieja, którego jej ojciec najwyraźniej znał z dawnych czasów. A to nie mogło zwiastować niczego dobrego. Płynąc statkiem słuchała uważnie wymowy młodego Edricka starając się naśladować jego akcent, bo najgorsze, co mogło się zdarzyć to spotkanie patriotów z Berawen, którzy nie przepadają ani za kobietami, ani za obywatelami Południa.

Niemo artykułowała wybrane wrazy, starając się brzmieć jak ktoś z Doliny Lart, ewentualnie z Traidelhallu. Z ćwiczeń wyrwał ją dźwięk szurania metalem o ceglaną ścianę. Oślepił ją snop ciepłego światła padającego z pochodni dzierżonej przez jednego strażnika, podczas gdy drugi zbliżał się do niej wolno, eksponując długi nóż o ząbkowanym ostrzu. Podszedł do niej i przyłożył nóż do gardła.

-Zabawimy się, ptaszku. Tylko ty i ja - westchnął lubieżnie brodaty oprawca.

-Ej, Nik! Zostaw dziewczynę, mamy rozkazy. Pamiętasz co stało się z Vladem? - warknął gniewnie od drzwi ten z pochodnią.

-Spokojnie, tylko się drażnię. Odrobinka adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła, prawda ptaszku? - zarechotał brodacz i odciął linę trzymającą związane ręce kobiety przywiązane do sufitu. - Rusz się, ktoś chce się z tobą zobaczyć, ptaszku. A ten ktoś nie lubi czekać.

Po kilku dłuższych chwilach Mirian znalazła się obok Edricka, który był nie mniej przerażony niż ona. Dodatkowo zobaczyła, że chłopiec ma podbite oko i chwieje się lekkp na nogach.

-Bili cię? - spytała szeptem. Edrick spojrzał na nią smutno i lekko skinął głową. Mirian zacisnęła pięści ze złości. Wtedy postać siedząca w fotelu przy kominku odrzuciła jakąś książkę na stół i wstała. Światło ognia odbiło się od złotej maski i utworzyło zajączki na ścianie. Mężczyzna nosił czerwony surdut z muszką i flanelowe spodnie, na stopach miał aksamitne kapcie zrobione z gryfiej skóry.

-Więc, to wszystkie osoby dramatu? Ty i ten chłopiec? Oczywiście żartuję. Niezła z was rodzinka. Dziedzic Mosforu, Dziecię Pustyni, stary płatny zabójca… był też błędny rycerz w śmiesznej zbroi, co się z nim stało? Nieważne. Ważne jest to, że przyglądałem się wam od dłuższego czasu. Do cholery, dziewczyno, zabiłaś Malkolma Valdenberta! Niewielu przetrwało spotkanie z tym typem ani jego bratem. A skoro o bratach mowa… chyba muszę wprowadzić ojca tej żałosnej rodzinki! - zawołał człowiek w masce rozkładając ręce. Na te słowa do pokoiku został wprowadzony Bertram i rzucony niedbale na czerwony dywan. Na sobie miał tylko porwaną bieliznę, całe ciało pokryte było sinymi pręgami i długimi rozcięciami, pewnie od pejcza. Szef organizacji Ligi Słowa złapał Bertrama za włosy i brutalnie zmusił go do spojrzenia mu w oczy. - Witaj Bertramie Surio, Biały Rycerzu. Długo czekałem na nasze ponowne spotkanie, wiesz? Całe dwanaście lat. Nie myślałeś, że zabicie mnie będzie takie proste, co?

Po tych słowach nastąpił kopniak w twarz, Mirian krzyknęła z bezradności. Edrick się wzdrygnął.

-Zakneblujcie ich i odejdźcie, sam się nimi zajmę - polecił człowiek w masce swoim ludziom. Po chwili opuścili pokój, a Mirian i Edrick mieli w ustach szmaty skutecznie tłumiące wszelkie odgłosy. - Od razu lepiej. Gdzie to skończyłem? A tak…

Kolejny kopniak, tym razem w brzuch. Bertram wydał ciężki jęk, zapewne nie miał siły na nic więcej.

-Przestań, proszę… nie wystary ci to, co już mi zrobiłeś? - szepnął niemal niesłyszalnie. - Eryk, wiem że czujesz do mnie żal. Zabij mnie, ale ich zostaw, wypuść ich…

-Wypuścić? Dziedzica Mosforu i twoją córkę? Nie sądzę. A co do urazy - Eryk Getwald zdjął metalową maskę, wrzucił ją do kominka odsłaniając wydłużony bliznami uśmiech i starą, popękaną skórę. Postawił Bertrama do pozycji pionowej. - To ty zawsze byłeś głosem rozsądku, Bertramie Surio. Ale dajmy sobie spokój z kryptonimami, dobrze, Bertramie Getwald? Myślałeś, że nie widziałem jak sączysz kłamstwa do ojcowskiego ucha, co? Chciałeś mnie wydziedziczyć i wyrzucić na bruk. Niestety, dzięki przyśpieszonej śmierci rodziców, co przyznam skromnie, ja sprawiłem, stało się inaczej…

-Jesteś szalony, zawsze byłeś, bracie… od momentu gdy zacząłeś rozmawiać z tym głosem… on cię omamił. Kazał robić złe rzeczy. Chciałem…

-Przejąć majątek i dom, a mnie, chorego na umyśle brata wyrzucić, tak? Na pewno tak. Bo jaki szlachcic chce przedstawić chorego psychicznie brata? Żaden. Ale, odrzucając na razie przeszłość, teraz tu jesteśmy. Coś ci powiem. Ten głos, o którym mówisz, wcale nie jest głupi. To on prowadził Andrew Shone'a, ale pokrzyżowałeś mu plany. Monkenmart miał stać się ostatnim bastionem ludzkości, ze mną na czele! Inwazja Ludzi z Naah miała zakończyć się zupełnie inaczej… nie chcę wdawać się w szczegóły, bracie, ale wydaje mi się to nad wyraz ciekawe, więc ci powiem. Zawsze lubiłeś słuchać o moich wynalazkach - zaśmiał się Eryk Getwald i rozsiadł się w fotelu grzejąc ręce przy ogniu. - Od dawna się do tego zabierałem, była to faza eksperymentów, wiesz? Opracowałem z Helmutem Kalkenem akumulatory zdolne zasilać urządzenia za pomocą ludzkiego umysłu. Wiele z nich zaprogramowałem jako bomby, to pozwala mi trzymać tutejszy lud w ryzach, razem z robiącym pod siebie Einmarem Drynnem. Ludzie z Naah mieli zalać Berawen i Kontynent, tak jak kiedyś Mgła. A Monkenmart miał zyskać miano nowego Mosforu, bezpiecznego miejsca do życia pośród potworów z kosmosu. Na straży ludzi miały stać, nie zgadniesz, inne potwory, ale jeden z moich królików doświadczalnych zaginął na Wyspach, szkoda go, był nawet dobrym Łowcą… I w tej krainie miałem rządzić ja i mój Pan, który do teraz nie dostał nowego ciała, bo ekspedycja zaginęła na Zimnym Lądzie… Tyle planów legło w gruzach przez ciebie, Carla Yorkisha, Filipa Trega… ale kiedyś się uda. I Stary Książę Gardic znów wróci do naszej rzeczywistości. Ale to plany na inną okazję. Chodzi o to, że niszczysz wszystko co zacznę, bracie. Zabiłeś Williama Yorkisha, Andrew Shone'a, i wielu moich ludzi, a teraz chcesz po prostu uciec do Mosforu? Nie uda ci się to, od razu mówię.

Bertram podczas monologu posuwał się powoli w stronę ściany, gdzie wypatrzył długi pogrzebacz do kominka. Oparł się ciężko okaleczonymi plecami o zimny kamień, położył dłoń na rączce narzędzia. Oddychał wolno i z trudem. Gdy tylko Eryk skończył mówić, chwycił mocno pogrzebacz i zamachnął się nim. Metlowy drąg uderzył w fotel, na którym nie było już Złotego Człowieka. Ten w ostatniej chwili padł na ziemię i dobył pistoletu. A była to specjalna broń, której lufa zmieniała się w długi szpikulec.

-Oj, Bertram! Pamiętasz to? Mój pierwszy wynalazek, ojciec bardzo go sobie chwalił! Ciekawe, czy dalej sprawdza się tak dobrze, jak kiedyś - warknął Eryk Getwald i strzelił. Kula złamała Bertramowi żebro i wyrwała spory kawał mięsa, uszkadzając też lewe płuco. Bertram uderzył w ścianę bawiąc ją na czerwono, chwycił mocniej pogrzebacz i zdzielił adwersarza w głowę. Eryk zatoczył się i już miał znów strzelić, gdy coś podcięło mu nogi i upadł. Był to Edrick, który zdołał wyswobodzić się z więzów, teraz czołgał się w stronę Mirian z kawałkiem szkła, które posłużyło mu do przepiłowania lin. 

Tymczasem na wyższych piętrach grzmiały strzały i gniewne okrzyki. Bertram rospędził się trzymając pogrzebacz jak lancę, która przebiła żebra Eryka i wyszła z drugiej strony druzgocząc doszczętnie narządy wewnętrzne. Tak przebity Eryk Getwald padł na swój fotel, brocząc krwią na wszystkie strony.

-Ha! Jednak masz jeszcze siłę… podobnie ja - Błazen zaśmiał się histerycznie i wystrzelił cały bębenek w stronę kluczącego zygzakami oponenta, a gdy to nie przyniosło efektu, bo tylko jeden pocisk trafił Białego Rycerza w ramię, Eryk cisnął pistoletem który wbił się jak sopel z prawy bark Bertrama, który zwalił się na plecy. Eryk gulgotał jeszcze trochę, nim jego ciało zwiotczało. Wtedy drzwi pokoju odskoczyły z hukiem i pojawił się w nich wysoki mężczyzna w brudnym od krwi stroju. Ściskał długi muszkiet z bagnetem, połowa twarzy była jakby przyprószona popiołem, jednak po bliższym przyjrzeniu się dostrzegało się że to skóra. Soczewka okulara odbiła blask ognia, gdy zbliżył się wolno do leżącego Bertrama.

-Biały Rycerz. Spodziewałem się tu każdego, ale nie ciebie - szepnął Harry Wirden łapiąc mężczyznę za ramiona i podnosząc go do pozycji siedzącej. 

-Wirden. Harry Wirden… pamiętam cię z baru w Nowym Jurgam. Sporo się zmieniło od tego czasu, jak wnoszę to twoim zdrowiu - jęknął Bertram plując krwią, wyciągnął rękę w stronę chłopaka i kobiety, którzy siedzieli skuleni w rogu. - Hej, to przyjaciel. Chyba. Nie skrzywdzisz ich?

-Nie wiem kim są. Jeśli z Ligi Słowa…

-Nie ma już Ligi. A oni są ze mną. To moja córka, Mirian. A on… zbliż się, Edricku Mikkeli Balbdurze… on może wyzwolić Mosfor od tyranii. Ostatni z rodu…

Edrick podszedł wolno, kulał lekko, złapał Bertrama za rękę.

-Musisz być teraz dzielny, chłopcze. To, co przeszliśmy… nie może pójść na marne. Proszę. Mirian… zaopiekuj się nim. Tak jak przyrzekałaś Serguinowi. Nie byłem dobrym ojcem, wiem. Ale… zrób to dla mnie. To moja ostatnia wola - westchnął cicho Bertram i zamknął oczy. - Ostatnia wola Białego Rycerza.

-Dobrze - szepnęła Mirian ze łzami w oczach. - Dobrze tato… 

Cisza. Brak odpowiedzi. Bertram, zwany Białym Rycerzem umarł. Usłyszeli gardłowy chichot przerywany gulgotem. Postać w fotelu uśmiechnęła się i odchyliła głowę na oparcie, wyszczerzyła zęby w makabrycznym, krwawym uśmiechu. Mirian z krzykiem odczepiła bagnet z broni Wirdena i ruszyła do wuja, gdy ręka Harry'ego ją powstrzymała.

-Zostaw go mnie. Mam z nim rachunki do wyrównania - warknął i lekko ją odepchnął.

-Właśnie zabił mi ojca! - zawyła jak ranne zwierze, wiotczejąc i opadając mu na ramiona, łzy popłynęły jej na brudną koszulę.

-Wiem. Ale zwróci mu życia. A ty… masz wobec mnie dług, pamiętasz? W Mosforze, gdy cię uratowałem przed tamtymi drabami? Teraz przyszedł czas zapłaty. Weź chłopaka i odejdźcie. Weźcie sobie jakąś broń, znajdziecie ją za tymi drzwiami, zabiłem wielu z tych bandytów. Nie czekajcie na mnie. Ruszajcie w swoją stronę, ja ruszę w swoją. 

-Czemu akurat ty masz go zabić, co? - szepnęła kobieta patrząc na niego głębokimi brązowymi oczyma.

-Po przez niego mój przyjaciel cierpi. I chcę pomścić kilka osób i swój parszywy los. No i chcę się trochę zabawić. Ruszajcie. I… 

-Co?

-Uważajcie na siebie - objął ją w ciepłym uścisku. Spojrzał na Edricka i jego nogę. Pokazał mu, by podszedł. - Siądź, pomogę ci z tym…

Po chwili noga wskoczyła na swoje miejsce, a chłopak krzyknął.

-Nie nadwyrężaj jej tak jak ja, dobra? Królowie potrzebują nóg, a czuję, że to co przeszedłeś, zrobi z ciebie dobrego i mądrego króla, Edricku. Idźcie.

Poczekał, aż kroki ucichną i podszedł wolno do śmiejącego się pod nosem Eryka Getwalda.

-Wyglądasz jak szaszłyk, Getwald.

-Pierdol się, śmiertelniku. Miałem wielkie plany, ale ty i twoja ignorancja wzięły górę. Miałeś zabić Filipa Trega gdy tylko odnajdziecie idealne Naczynie. Ale zwlekałeś. Tak długo, że musiał zrobić to ktoś inny. 

-Kto? Kto zabił Trega?

Getwald spróbował poprawić się w fotelu, jednak wbity na wylot pogrzebacz skutecznie mu to uniemożliwiał. Wodził ręką po podłokietniku, aż nacisnął przycisk. Coś tąpnęło i z sufitu posypał się tynk.

-Co się dzieje? Co zrobiłeś?

-Jeśli mam umrzeć, to zabieram to miasto ze sobą - sapnął Getwald, splunął krwią.

-To na nic. Kalken powiedział mi gdzie są bomby w Quincie, rozbroiłem je wszystkie. Twój plan chyba weźmie w łeb, Eryku. 

-Kalken, ha! Ten stary dziad jeszcze dycha? Trudno… ale on nie wiedział o wszystkich bombach, przyjacielu. Za chwilę na tej ziemi zapanuje bezkrólewie.

Nie była to prawda. Einmar Drynn nie siedział w swoim pałacu, który eksplodował i obrócił się w ruinę, był gdzieś indziej. Ale ten czyn posłużył do zaklasyfikowania wszystkich członków Ligi Słowa jako terrorystów, którzy próbowali przeprowadzić zamach na jego życie. Było to podstawą pod wydanie dekretu kary śmierci dla każdego z trójkątną blizną na prawej dłoni i zapoczątkowało polowanie na byłych Agentów w zamian za sowite wynagrodzenie.

-Nawet jeśli, niedługo mnie tu nie będzie. A ty będziesz martwy. Powiedz, kto zabił Trega! - ryknął Harry i strzelił Erykowi w stopę, który wrzasnął z bólu, kolejna porcja krwi wylała mu się z ust.

-Henrik Putterd! Stary znajomy Carla Yorkisha! Po zakończonej robocie Skilius go przyniósł w bezpieczne miejsce! 

-Gdzie?!

-Nie wiem. Umieram. A ty mnie zabijesz, tak? Chcesz zematy za Gerga Kurta, tak? Tego chcesz, Harry? - sapał Getwald wodząc zamglonymi oczyma po pokoju.

-Tego chcę. Ale dziękuję za odpowiedź. Wykraw się tu, z łaski swojej. Zobaczymy się w Otchłani, szaleńcze - Uśmiechnął się Harry i zawrócił w stronę drzwi. 

-Wirden! Wirden! Wracaj tu! Wykończ mnie! Głosie? Głosie! Bądź mężczyzną! Harry! - wył Getwald. Szamotał się na tyle na ile staczało mu szybko ubywających wraz z krwią sił. - Głosie? 

Głos uznał go za niegodnego dalszej rozmowy. 

-Głosie? Zostałem sam… zupełnie sam… - szepnął Eryk Getwald i zachlipał. Zamknął oczy, tak jak jego brat leżący na posadce kilka metrów od niego. Eryk Getwald zasnął. I już nigdy się nie obudził. Harry zamknął drzwi. Był usatysfakcjonowany. 

Ale tylko częściowo. By zacząć od nowa swoje życie, musiał zabić jeszcze jedną, ostatnią osobę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro