70

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zamknąłem księgę i schowałem do torby, zatrzasnąłem kłódkę. Nie chciałem, by ktoś zwinął mi dziedzictwo mojego ojca na postoju taksówek, było by to bardzo niefortunne. W tym samym momencie konduktor ogłosił stację i wagonem szarpnęło. Lokomotywa wtoczyła się na peron i wszystkie drzwi stanęły otworem. Złapałem torbę i walizkę i po raz pierwszy postawiłem stopę w Moulton. Było to spokojne, urokliwe miejsce, po którym nie spodziewałem się żadnych tajnych i rządowych projektów. Ale w sumie, to idealna przykrywka, prawda? Coś na pozór tak spokojnego, że jedyną sensacją byłoby wybranie nowego burmistrza albo romans między sklepikarką a aptekarzem. Przed małym dworcem czekał już czarny samochód, z którego wysiadł wysoki mężczyzna, przejął ode mnie bagarze i zaprosił na fotel pasażera.

Jechaliśmy przez miasteczko, toteż mogłem się przyjrzeć mojemu nowemu miejscu zamieszkania na najbliższe lata. Był tu mały uniwersytet, wykładano tam prawo, ekonomię i literaturę, nic specjalnego, ale do dalszej edukacji pod przykrywką wystarczy. Minęliśmy ostatnie zabudowania i koła wtoczyły się na żwirową drogę, następnie na leśną ściólkę. Przez całą drogę szofer siedział cicho, sam też nie miałem ochoty na rozmowę, zbyt pochłaniały mnie własne myśli. W końcu zobaczyłem tabliczkę: 

"Black Abby Manor"

Moim oczom ukazał się zaniedbany gmach z rozłożonymi rusztowaniami i sprzętem budowlanym, jakieś palety i deski, jeden mały namiot, pewnie dla generalnego renowatora. Przed drzwiami czekał wysoki, czarnowłosy mężczyzna, nosił biały kitel i krawat, pod pachą ściskał teczkę z dokumentacją. Uśmiechnął się na mój widok.

- Witam, panie Levierhaut. Cieszę się, że może pan doświadczyć dzieła ojca. Włożył w ten projekt całe swoje serce. Mam nadzieję, że i pan będzie tak zdeterminowany. Okolica się podoba?

- Tak, bardzo, ja...to na pewno tutaj? - spytałem z niepokojem. Budynek nie wyglądał jak kompleks laboratoryjny. 

- Tak, dobrze pan trafił. Black Abby Manor to nasz punkt docelowy - zakasłał naukowiec i dał znak szoferowi, który zaniósł gdzieś moje walizki. - Będzie miał pan jeszcze bagaże?

- To zależy od tego, co tu zobaczę.

William Burke się rozpromienił, objął mnie ramieniem i weszliśmy do rezydencji, której pokoje były pokryte folią, a meble stały obrócone do góry nogami.

- Jak pan widzi, mamy tu remont, ale wszystko znajduje się w bezpiecznym miejscu. Proszę za mną - weszliśmy do jakiegoś pokoju gdzie Burke odsunął kratę do sporej windy towarowej. Gdy jechaliśmy w dół, mężczyzna wręczył mi maskę przeciwgazową którą zdjął w wieszaka, sam już swoją miał założoną. Pełen obaw ściągnąłem paski i dopasowałem gumę do głowy. - Mamy tu do czynienia z różnymi materiałami radioaktywnymi, do których dostęp mają tylko wyspecjalizowane jednostki! - William starał się przekrzyczeć szczęk windy. - Proszę uważać i bacznie obserwować, nie pożałuje pan, Levierhaut!

- Alexander! Proszę mówić mi po imieniu!

- Dobrze!

Winda uderzyła o amortyzatory i krata się rozsunęła, od razu do środka weszła jakaś kobieta i jej asystenci, którzy notowali każde jej słowo. Zamknęli kratę i pojechali na górę. Prawie wpadłem na innego naukowca w żółtym stroju przeciw toksycznym substancjom, ciągnął na wózku jakąś beczkę, wolałem nie wiedzieć co było w środku. Przed sobą, między krzątającymi się naukowcami zobaczyłem platformę i szereg komputerów połączonych kablami, które zresztą plątały się też po ziemi, toteż trzeba było stąpać ostrożnie.

- Więc, co to właściwie jest? - spytałem spod maski.

- Zanim odpowiem, muszę o coś spytać, Alex. Wierzysz w Boga? 

- Nie - odparłem stanowczo.

- To dobrze. Bo to, co tu zobaczysz, na pewno nie jest Bogu miłe. Igranie z czasem. Materią. Gęstościami, wymiarami i ich wyrwami, które jesteśmy w stanie zainicjować… a wszytko wyszło odgenialnego umysłu Gregora Levierhauta. Musi być pan dumny z takiego ojca…

- Mówił, że nie należy do tej rzeczywistości. Że chce wrócić tam, skąd przybył, do… Do Berawen… - szepnąłen cicho, tak że mój rozmówca, pochłonięty wydawaniem rozkazów jajogłowym mnie nie usłyszał.

- Zaraz będzie pierwsza w tym miesiącu projekcja. Kazałem przygotować kukłę. Na razie eksperymentujemy z małą mocą i napięciem, oraz niedużą dawką… substancji. To ściśle tajne…

- To dobrze, bo interesuje mmie efekt, nie wszystkie składniowe, panie Burke. - Spojrzałem na podest i coś, co przypominało teleskop tuż nad nim. Ktoś zaczął odliczać:

10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, 0…

Rozbłysk. I… zobaczyłem Wyrwę. Była bez koloru, falowała… nie potrafię tego opisać, po prostu nie znajduję na to słów. Kukła na linie, którą wepchnięto w falujący czas i przestrzeń znikła, lina się naprężyła, ktoś głośno liczył sekundy. Po minucie wciągnięto kukiełkę z powrotem. Czy raczej to, co z niej zostało, po spaleniu na wiór. Patrzyłem jak urzeczony. Następną próbą był metalowy drążek, ktoś zwiększył moc. Drąg został wessany jak odkurzacz, następnie po minucie wystrzelił i wbił się w kuloodporną szybę zabezpieczającą komputery.

Po tej niefortunnej próbie przyszedł czas na drugą kukłę i inną częstotliwość. Tym razem szmaciany człowiek przeniknął bezpiecznie w niebyt, a gdy wrócił, był cały w śniegu.

- Niesamowite - szepnąłem, łapiąc Williama za ramię. - Ktoś tam był?

- Jeszcze nie. I minie sporo czasu, nim ktoś odważy się tam wejść. Na razie próbujemy z nieożywionymi rzeczami, pot chcemy przejść do zwierząt…

- Dobrze, zajmijcie się tym. Róbcie eksperymenty, notatki, dostaniecie wszystko, co niezbędne… - Widziałem w tej zabawce okazję do zgłębienia tajemnic, których nie zdołał zgłębić mój ojciec. Ponad to… to było jak objawienie. Inne wymiary, Dolina Lart, podróże w czasie… jeśli kukła może zaznać nieco śniegu, to czemu człowiek nie może spotkać się z Williamem Szekspirem? Albo Abrahamem Lincolnem? Albo kimś, kogo jeszcze nie ma? Kto… kto się dopiero narodzi?

- Tak? Wszystko, co chcemy? A budżet…

- Nie patrz na budżet, ja się t zajmę, Burke. Wy zajmijcie się swoją działką, rząd niech pilnuje tej doliny jak oka w głowie, a ja wam to wszystko sfinansuję. Chcę tu pobyć jakiś czas, zobaczyć co i jak… i zadzwonię do Percivala, niech przyśle mi rzeczy. Zostanę tu na kilka miesięcy, panie Burke. Chcę widzieć to wszystko na własne oczy.

- Jak pan sobie życzy, Alexandrze Levierhaut. Przygotowałem panu pokój gościnny, jest na drugim piętrze - William Burke skończył pisać jakieś zdanie w opasłym dzienniku i schował długopis do kieszeni. - Będzie pan chciał wieczorem obejrzeć okolicę? Oprowadzę pana po Moulton.

- Bardzo chętnie. - Spojrzałem na zegarek.

- Więc jesteśmy umówieni?

Byliśmy umówieni. Po całym wieczorze oglądnaia miasta i okolicy, która stanowiła idealną przykrywkę pod tajne badania, opadłem zmęczony na łóżko. Ale nie spałem. Myślałem o wszystkim, czego tego dnia doświadczyłem. Spojrzałem na swoją torbę i sięgnąłem po ostatni, trzeci tom "Upadłych Ksiąg".

Bo nie ma nic lepszego, niż lektura przed snem...

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro