Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Noc pełna była przeciwieństw, a ja miałam wrażenie, że żywię się nimi jak orzeźwiającym powietrzem.

Od samego rana czułam się co najmniej dziwnie. Gdzieś głęboko we mnie czaił się niewyjaśniony niepokój, odzywający uporczywym łaskotaniem w okolicach mostka. Nie mogłam powiedzieć, bym była z tego powodu jakoś szczególnie pobudzona, ale i tak z wielkim trudem przychodziło mi znalezienie sobie konkretnego zajęcia. Snułam się bez celu po mieszkaniu, usiłując wybadać, co mogło wpędzić mnie w taki nastrój, ale jak na złość nic nie przychodziło mi do głowy. Dopiero gdy zapadła ciemność, a ja przy zgaszonym świetle wdrapałam się na parapet przy otwartym oknie w moim pokoju, zorientowałam się, że musiało chodzić o jakiś niezwykły rodzaj Zewu.

Nocne powietrze wciąż przesycone było zapachem upału, a zapalone w mieszkaniach światła rzucały migotliwe cienie na ścianę drzew rosnących przed blokiem. Słyszałam ludzki śmiech, gwar rozmów, lekko przytłumione odgłosy dobiegające z telewizora... Wszystko to kojarzyło mi się z wakacjami w jakiejś typowo wypoczynkowej miejscowości, być może nawet w egzotycznych krajach, gdzie nie musiałabym się obawiać, że zmarznę po zachodzie słońca. Lekko popękane ze starości betonowe ściany promieniowały rozkosznym ciepłem, przyjemnie mieszającym się z chłodnym, orzeźwiającym wiaterkiem.

Na zewnątrz było coś, co jednocześnie mnie odpychało, budziło niezdefiniowany niepokój, który kazał mi mieć się na baczności i nie pozwalał zasnąć, ale też jakaś podejrzanie magnetyczna nuta, na której chciałam skupić się całą sobą. Jak wspaniały, niesamowicie przyjemny zapach, jakim chciało się rozkoszować z przymkniętymi oczami i w odosobnieniu, by nikt nie mógł tej chwili zakłócić. Z jednej strony czułam się nieswojo z myślą, że miałabym opuszczać bezpieczną klatkę mieszkania, lecz z drugiej aż mnie w środku skręcało, by wyrwać się na zewnątrz i odetchnąć pod lekko zamglonym niebem.

Nie przychodziło mi do głowy, o co tu mogło chodzić. Budziło to we mnie nowe fale niepokoju, ale powstrzymywałam się od przesadnego zagłębiania w tym myślami. Być może wyczuwałam, że logiczne myślenie odebrałoby tej chwili całą magię? Nie byłam pewna, ale za każdym razem odganiałam od siebie wszystko, co nie było przyjemnymi skojarzeniami, jakie niosły ze sobą odbierane zapachy, dźwięki i obrazy. Przyjemnie było raz na jakiś czas po prostu pozwolić myślom płynąć luźno.

Pojęcia nie mam, ile tak przesiedziałam. Być może w pewnym momencie zaczęłam lekko przysypiać, niebezpiecznie wsparta o moskitierę, gdy nagle przyjemną nocną ciszę rozdarło wilcze wycie.

Mało brakowało, bym spierdzieliła się z parapetu na podłogę. W ostatniej chwili złapałam się okiennej ramy i jako tako dzięki temu stanęłam na nogach, ale za chwilę tak zakręciło mi się w głowie, że musiałam usiąść na stojącym obok fotelu, żeby ostatecznie nie zemdleć. Gdy już nieco ochłonęłam, złapałam się dramatycznym gestem za serce i posłałam niebu spojrzenie ociekające pretensją. Niech wiedzą tam na górze, co sądzę o przerywaniu sielanki w taki sposób...

Zawsze zadziwiało mnie, jak wilcze wycie doskonale niesie się w przestrzeni, nawet w mieście. Choć ludzki krzyk ciężko było wyłapać ulicę dalej, tak skowyt zwołujący nas na zebranie rozlegał się na wiele kilometrów we wszystkich kierunkach, praktycznie niemożliwy do przegapienia. O ile się oczywiście nie spało lub słuchało muzyki.

Nie powiem, nieco mnie zdziwiło, że ktoś postanowił skorzystać z tej staroświeckiej metody zamiast zwyczajnie zadzwonić, ale musiałam uczciwie przyznać, że okazało się to o wiele skuteczniejsze od każdego telefonu świata. Zwłaszcza że o tej godzinie dzwonek miałam już dawno wyłączony, a sam smartfon walał się gdzieś w okolicy łóżka, podpięty do ładowarki.

Gdy już nieco się uspokoiłam, wstałam i podeszłam z powrotem do okna. Wyjrzałam przez nie, jakbym miała nadzieję na znalezienie przyczyny podniesienia alarmu, choć w głębi ducha nawet na to nie liczyłam. Wzrok już dawno przyzwyczaił mi się do ciemności, więc z łatwością dostrzegłam kręcącego się między drzewami brunatnego wilka. Jared na mój widok przysiadł lekko i szczeknął ponaglająco.

– Brak słów – burknęłam pod nosem. – Tak uczciwych ludzi budzić po nocy...

Wielki basior pytająco przechylił łeb, lecz nie starczyło mu czasu na nic więcej – jedno z okien poniżej otworzyło się i ktoś krzyknął na niego, jakimś cudem biorąc za bezpańskiego psa. Mało nie roześmiałam się na głos, gdy wilk wielkości niedźwiedzia umykał w krzaki z podkulonym ogonem i uszami położonymi płasko na łbie. Brakowało tylko, by ktoś mściwie posłał za nim kapcia...

Swoją drogą, to nawet nie zauważyłam, kiedy ci wszyscy ludzie wrócili do swoich mieszkań. Wyglądało na to, że nie jestem tu już sama jak palec. Sądząc po tym, jak rozchodzą się dźwięki i światło, przynajmniej jedna trzecia mieszkań musiała już mieć z powrotem lokatorów...

Bez pośpiechu ogarnęłam się w stopniu zadowalającym i poszłam smętnym krokiem na dół. Jared czekał już na mnie wśród cieni czających się na pustym z racji na porę placu zabaw, doskonale wtapiając w większą plamę mroku pod drewnianym domkiem ze zjeżdżalnią. Tylko ślepia lśniły mu na zielono, gdy odbijało się w nich światło latarni.

Zauważyłam, że było trochę mgły. Opar unosił się na wysokości jakichś pięciu metrów, miejscami tak gęsty, że ciężko było cokolwiek przez niego dojrzeć, chwilami zaś tak rzadki, że niemal niewidoczny. Pachniał świeżością, obietnicą, czymś tajemniczym i tak kuszącym, że aż siedzący we mnie wilk drapał i skomlał rozpaczliwie, bym wreszcie pozwoliła mu wyjść na zewnątrz...

Mgła po prostu pachniała jak Zew.

Było cicho. Spokojnie. I chyba bardzo późno, skoro nie słyszałam już spacerujących ludzi, a samochody przejeżdżały w pobliżu jedynie sporadycznie. A ja tak strasznie chciałam zanurzyć się w tej nocy i tej aromatycznej mgle, że aż mnie ściskało w gardle jak do płaczu.

Nie ociągając się dłużej, przemieniłam się w wilka. Zbiegłam po stopniach prowadzących do klatek schodowych, tak zniszczonych latami zmagania z pogodą i przechodniami, że beton łuszczył się z nich niemal jak skóra. Z Jaredem przywitałam się w połowie wąskiej jednokierunkowej uliczki typowo po wilczemu – doskoczyliśmy do siebie, merdając ogonami. Szczeknęłam, w przypływie impulsu łapiąc go lekko zębami za ucho w zaproszeniu do zabawy. Nie pozostał mi długo dłużny – natarł na mnie bokiem, przerwą między samochodami wpychając w żywopłot i dalej na lichy, wydeptany trawnik. Chwilę siłowaliśmy się, nie przejmując tym, że gdyby komuś przyszło do głowy wyjrzeć przez okno, pewnie zdołałby nas dostrzec nawet pomimo mgły i ciemności.

Och, jakież to uroooczeee! – Pełną beztroskę przerwał nam zaśmiewający się do rozpuku Collin.

Zakochaaanaaa paaaraaa... – zanucił fałszywie Embry, posyłając w naszą stronę myślową imaginację tysięcy pękających jak bańki mydlane serduszek z naszymi inicjałami.

Choć to nie było raczej w naszym stylu, zaraz się speszyliśmy i odskoczyliśmy od siebie. Jared położył uszy płasko na łbie i oblizał się niepewnie – wciąż chodziło mu po głowie wspomnienie naszej rozmowy w sztolniach, gdy to o wiele dosadniej niż za wszystkimi poprzednimi razami wytłumaczyłam mu, że powinien dać sobie ze mną spokój. Sama poczułam się mocno nieswojo, ustawiłam się więc do niego bokiem i opuściłam łeb na wysokość linii barków. W przypadku prawdziwego wilka oznaczałoby to, że nie czułam się wystarczająco pewnie, by spuszczać go z oka, jednocześnie byłam przygotowana zarówno do walki, jak i do ucieczki. Wilki przecież nigdy nie ustawiają się przodem do czegoś, czego nie znają, w przeciwieństwie do psów...

Okej, tylko skąd ja to niby wiedziałam?

Bo jesteś półdemonem – podpowiedział usłużnie Ladon, nie czekając, aż sama dojdę do takich wniosków. – Półdemonom, a zwłaszcza tym czarnym, jest bliżej do wilków niż prawdziwym wilkołakom.

– Z tym też powinnam walczyć? – zapytałam słabo, odruchowo cofając się pod zbawczy cień panujący pod jednym z rosnących wokół niezbyt wysokich drzew. W ten sposób poczułam się złudnie bezpieczna, choć Jared nadal wodził za mną ciekawym wzrokiem. Wyczułam, że intensywnie nad czymś myślał, ale nie potrafiłam wyczytać z jego głowy niczego konkretnego. Nie ubierał pojawiających się w głowie obrazów w słowa.

To jest twoja natura. Z tym nie zdołasz walczyć – odezwał się mój brat uspokajającym tonem. – O ile się w tym nie zatracisz, nie niesie to ze sobą większego ryzyka.

– Ale jakieś jednak niesie? – prychnęłam. – Nie pocieszyłeś mnie.

– My też przecież mamy w sobie tę cząstkę zwierzęcia – zaprotestował Quills. – Też zdarzają się przypadki, że podporządkowujemy się jej całkowicie. Też możemy się w niej zatracić...

– Tylko że u wilkołaka działa to trochę inaczej. – Nawet nie zauważyłam tego momentu, gdy moja wataha przestała warczeć nieprzychylnie za każdym razem, gdy Ladon się odzywał, a zaczęła wpatrywać się w niego jak w nasze guru. – Można powiedzieć, że wilkołaki toczą nieustanną walkę z naturą wilka i człowieka. Są ludźmi, którzy zyskali wilczą moc, by strzec innych ludzi. Półdemony po prostu są wilkami. Gdyby spojrzeć na to z boku, różnica nie jest wcale aż tak duża, ale gdy wiadomo, czego szukać, łatwo to zauważyć. W każdym razie – nie, Leah, w niczym ci to nie grozi. Chyba że pozwolisz, by było w tobie więcej ze zwierzęcia niż człowieka.

Potrząsnęłam lekko łbem i spróbowałam się uspokoić. Szczególnie proste to nie było, ale na szczęście pozwoliło mi na wyjście z krzaków bez trzęsienia łapami.

To skoro już wszystko jasne, zapraszam na dworzec – odezwał się Quills. – Mamy ważną sprawę.

– A już myślałam, że po prostu chcieliście pogadać – parsknęłam sarkastycznie, ale nie ociągając się dłużej, obrałam właściwy kierunek. Jared zaraz wyrósł u mojego boku. Bark w bark ruszyliśmy wydłużonym kłusem na miejsce zbiórki.

Noc była dokładnie taka, jak o tym marzyłam. Zapachy rozchodziły się w wilgotnym powietrzu wprost niesamowicie mocno, a każdy z nich wydawał mi się oszałamiająco piękny. Najdrobniejszy nawet aromat kusił, by ruszyć ścieżką, którą tworzył, dowiedzieć się, gdzie leżało jego źródło i dać się po prostu pochłonąć intensywności doznań. W pojedynczych oknach wciąż paliło się światło, lecz podczas całej drogi nie napotkaliśmy żywej duszy, dzięki czemu wcale nie musieliśmy się kryć ze swoją obecnością. Cudowna cisza, obezwładniający spokój i to poczucie swobody sprawiały, że zaczynała mnie ogarniać jakaś niezdrowa euforia. Uniosłam nawet zwykle luźno zwisający podczas biegu ogon, gotowa oznajmić swoje szczęście całemu światu wokół. Czułam się wręcz jak pijana, jakbym nie biegła, wystukując pazurami nierówny przez wciąż uszkodzoną łapę rytm na chodniku, a szybowała kilka centymetrów nad nim.

Na dworzec wpadłam jak błyskawica, wywijając ogonem na wszystkie strony.

Bry! – zawołałam, szczerząc zębiska w radosnym wilczym uśmiechu.

Gabrysia zaraz zerwała się z miejsca i doskoczyła do mnie, zamiatając ogonem jak śmigiełkiem. Pewna byłam, że jeśli dalej tak pójdzie, to ukręci jej się u nasady i urwie...

Byłam w tak szampańskim nastroju, że zwyczajnie nie mogłam się od niej odsunąć, gdy chciała się przywitać. Ba! Ja ochoczo na to przystałam, dołączając do rytuału skakania wokół siebie, popiskiwania i lizania się po pyskach. Kilka razy zupełnie odruchowo położyłam jej przednią łapę na grzbiecie, choć byłam nieco mniejsza, i poczułam dziwną satysfakcję, gdy zamiast protestować, uznała to za doskonałą zabawę. Ona nie miała w sobie instynktu czarnego półdemona, który podpowiadał mi, że właśnie w ten sposób pozwoliła, bym ją zdominowała. Dla niej – wilkołaka, w dodatku tak młodego – ten gest po prostu musiał być pozbawiony większego znaczenia. Lub wręcz wydawać się czymś rodzaju ludzkiego położenia drugiej osobie ręki na ramieniu.

Cała wataha patrzyła na nas – a zwłaszcza na mnie – jak na chore psychicznie.

No siema – powitał mnie ze sporym opóźnieniem Paul, chociaż moje ciepłe słowa i dobry nastrój bynajmniej nie były skierowane do niego. Jemu mogłam co najwyżej powiedzieć uprzejmiejsze niż zazwyczaj „spadaj".

Jejku, Leiczku! – ekscytowała się Gabrysia, wraz ze mną kierując się z powrotem do wilczego kręgu. – Właśnie sobie gadałam trochę z Quillsem, jak to fajnie było na tamtej akcji, cośmy szukali bladgora w tym opuszczonym wieżowcu. Bo fajnie było, co nie, Quills? – Trąciła albinosa bokiem.

Alfa raczej nie wyglądał na takiego, co by miał ochotę rozmawiać z nią o czymkolwiek.

Ta – burknął jedynie na odczepnego, pokazując jej kły i nie ruszając się na milimetr ze swojego miejsca. Miałam wrażenie, że zaprzeczyć jednak się bał.

Udając, że wcale nie jest mi tak blisko do napadu śmiechu, jak było w rzeczywistości, zajęłam swoje stałe miejsce przy pomalowanej na niebiesko tandetnej ławce. Łypnęłam okiem na walającą się na nierównych płytkach chodnikowych, zwiniętą w niechlujną kulkę kartkę, leżącą idealnie w centrum tworzonego przez wilki koła. Ją też w sumie miałam gdzieś, mgła pachniała zbyt ładnie, by się jakimiś śmieciami przejmować.

A ty co, naćpałaś się? – Embry i Collin zerkali na mnie z lekkim niepokojem.

Przecież ja jej chyba z rok nie widziałem w tak dobrym humorze – szepnął konspiracyjnie Seth.

Ja jej takiej chyba nigdy nie widziałem – dorzucił od siebie Ladon, bezbłędnie wpasowując się w zawiązany przeciwko mnie sojusz.

Ty zdrajco! – ofuknęłam go mało sympatycznie. – Chociaż ty powinieneś trzymać moją stronę!

– Może już jej przechodzi? – wtrącił równie teatralnie Brady. Cztery wielkie wilki zbiły się w ciaśniejszą gromadkę i zezowały na mnie mało dyskretnie, jak obgadujące kolegę z przedszkola dzieciaki.

Muszę wam mówić, dlaczego wyglądacie jak idioci, czy samo to napomknienie wystarczy? – Przewróciłam oczami. – Powiedzcie lepiej, po co to zebranie. Trafiliście na jakiś nowy trop, że tak nagle wszystkich zwołujecie, czy co?

– Można tak powiedzieć. – W głosie Quillsa pojawiło się lekkie wahanie. Reszta błyskawicznie spoważniała, dobre humorki przeszły im wręcz jak ręką odjął. – Tylko że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.

– Oj tam, skomplikowana! – Radosna jak tysiąc upośledzonych chochlików emosia dosiadła się do Alfy i oparła się o niego grzbietem. Od razu zaczęła się produkować z całym swoim zapałem. – Moim zdaniem to nie jest skomplikowane. To cudowne! Zaraz przecież będziemy świadkami odbudowania pięknej przyjaźni!

– Że co? – Mimowolnie ziewnęłam. Kurna, jednak chętnie oddałabym obie nerki, żeby jej tutaj nie było.

No, w dużym uproszczeniu to może mieć jakiś mikroskopijny związek ze sprawą. – Quills wstał, niemal przewracając wspierającą się na nim całym ciężarem Gabrysię, otrzepał się z godnością i usiadł w innym miejscu. Przez moment byłam pewna, że emo zaraz z powrotem przesiądzie się obok niego.

Okej, tylko dlaczego ta sprawa brzmi niedorzecznie i sformułowałeś to tak, bym za żadne skarby nie zrozumiała? – drążyłam, z ciekawością obserwując wypadki. Sama już nie wiedziałam, czy to pora na poważne rozmowy, czy odgrywanie jakiejś idiotycznej komedii.

Może jesteś za głupia? – zaproponował Paul, lecz widząc moją minę, zreflektował się szybko. – Spoko, nic nie mówiłem... Ty se możesz z nas żartować, ale my już musimy siedzieć cicho...

– Ty po prostu kompletnie nie znasz się na żartach, dresie. – Warknęłam na niego.

Możecie przestać? To nie pora na takie rzeczy! – ochrzanił nas Quills, nie czekając, aż dresiarz mi odpyskuje. A już szykowałam się z jedną ze swojego arsenału ciętych ripost... – Mamy poważny problem. Leah, obejrzyj no to. – Od niechcenia trącił nosem papierowego gniotka, by poturlał się w moją stronę. Dopiero wtedy zauważyłam, że kartkę pokrywa jakieś wyjątkowo niechlujne pismo.

Co to za śmieć? Na co mi to potrzebne? – jęknęłam, z trudem rozprostowując pomięty arkusz. Wyglądał tak, jakby ktoś specjalnie zmasakrował go w ten sposób, by jak najciężej było sobie z tym poradzić bez chwytnych dłoni.

Lepiej przeczytaj, zanim obudzi się w tobie szalony ekolog i walniesz to do śmieci – poradził Embry.

Nie jestem ekologiem – zaprotestowałam, spoglądając na niego spod oka. – Kocham naturę, ale ekologiem bym siebie nie nazwała.

– Nie? A kto obiecał nie tak dawno temu, że jak ktoś spróbuje mu wyciąć drzewa rosnące pod blokiem, to zacznie rzucać w niego słoikami i że trzyma w szafie całą paletę pustych specjalnie na tę okazję?

– To zupełnie inna sprawa. Drzewa sprawiają, że jest ładnie i ludzie z bloku naprzeciwko nie lampią mi się w okna. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego wszyscy uważają, że rośliny źle wpasowują się w miejski krajobraz. Przecież to chore. – Znowu ziewnęłam. – A i z tymi słoikami to był żart. Tak naprawdę planowałam do nich strzelać z łuku.

– Od tego do zostania ekologiem jeden krok – zanucił fałszywie Collin. – A dwa do zostania wegetarianinem.

– Do tego jakoś mi się nie spieszy. – Obdarzyłam go pobłażliwym spojrzeniem. – Wilki są mięsożerne.

– Tak, wmawiaj sobie...

– To jest ostatnio jakaś plaga – zbulwersował się Embry. – Mieliśmy modę na terroryzm, potem byli bezglutenowcy, to teraz mamy falę wegetarianizmu...

– Pewnie następni będą kompletni weganie, bo też się ostatnio mocno udzielają – ziewnął Sam.

Zamknijcie się i dajcie jej to wreszcie przeczytać! – Quills kłapnął na nas zębami. – Nie mamy całej nocy!

Dokładniej rozprostowałam kartkę i z niejakim trudem wczytałam się w koślawe litery, do złudzenia przypominające wypracowanie przedszkolaka, niezbyt pewnie jeszcze czującego się z długopisem w dłoni. Sens z trudem sklejanych w całość zdań docierał do mnie dość powoli. Musiałam kilkukrotnie przebiec po linijkach wzrokiem, by wyłowić z nich coś konkretnego. Wilki zaczynały już okazywać lekkie zniecierpliwienie, gdy uniosłam wreszcie łeb.

No i? – perfidnie pogonił mnie Paul.

Wszystko spoko, ale nie do końca wiem, czy załapałam – przyznałam uczciwie. – I jaki to ma mieć związek ze mną? – Odtrąciłam niezrozumiałą wiadomość, by Jared również mógł ją odczytać, choć pewnie dowiedział się już wszystkiego z moich myśli.

A rozumiesz chociaż, o co poszło? – Alfa wyglądał na głęboko załamanego moimi wolno postępującymi (lub niepostępującymi) procesami myślowymi.

Pomyśl jeszcze raz – zachęcił mnie Embry. Po radosnym, skorym do żarcików, nieco niezrównoważonym chłopaku nie pozostał już ślad – w obliczu czekających nas kłopotów szybko wcielił się w skórę twardej wilczej Bety.

A więc zastanowiłam się ponownie, bezwiednie grzebiąc pazurem w szczelinie między dwoma płytkami chodnikowymi.

Z tego, co autor tekstu starał się zawrzeć w niepoprawnych stylistycznie zdaniach, zrozumiałam, że jutro o północy w parku miejskim bladgory kogoś zabiją. Plan zakładał pojmanie zakładnika około godziny dziewiętnastej i zmuszenie nas do negocjacji, jeśli zależy nam na jego dobrze. Ofiarą miała być Klementyna – zwyczajna dziewczyna w moim wieku, ze sprawami magicznymi niemająca kompletnie nic wspólnego.

No dobra, było tu parę rzeczy, które można było wywnioskować – rzeczy rozwiewających całkiem sporo z naszych wątpliwości, co wyjaśniało nerwowość bijącą od kumpli (Gabrysia się nie liczyła, bo zajmowała się akurat zastanawianiem nad kolejną imprezą na cmentarzu), ale zupełnie nie wiedziałam, co to wszystko miało mieć wspólnego ze mną?

Jak dla mnie, to jasno stąd wynika, że osoba kontrolująca bladgory jest tą samą, która panuje nad dziwną aurą – syknęłam po dłuższej chwili.

Może i nie jest to nigdzie powiedziane wprost, ale też odniosłem takie wrażenie – przyznał Jared.

Mnie najbardziej rzuciło się w oczy to, że oni chcą negocjować – warknął Seth. – Tylko co? Ta dziewczyna ma być ich kartą przetargową, ale nie powiedzieli, co nam oferują i czego chcą w zamian.

– I z kim tak naprawdę mamy do czynienia? – dodał Sam, szczerząc kły. – Jedyne, co mogę powiedzieć, to że jest to ktoś, kto nie pochodzi z Polski.

– Rozumiem, o co poszło – powiedziałam powoli – ale nadal mi umyka, co to ma wspólnego ze mną. Dlaczego to ma mnie dotyczyć w większym stopniu niż was?

– Powody są dwa. Po pierwsze: znasz tą Klementynę – wytłumaczył Quills.

Jezu, a skąd niby? – Aż parsknęłam z oburzenia.

Bo chodziłyście do jednej klasy w podstawówce? – Albinos wyglądał, jakby ktoś spuścił z niego całe powietrze, tak się mną załamał. – I nawet się przyjaźniłyście? Ty naprawdę masz tego Alzheimera, Leah?

Już zamierzałam mu przykładnie odparować, gdy nagle mnie olśniło. Świadomość tego, co kumpel właśnie przekazał mi tym głosem męczennika, zmroziła mnie jak wyrosła wokół serca bryła lodu. Zjeżyłam się cała i napięłam, kładąc uszy po sobie. Wydarzenia sprzed paru lat, którym starałam się nie poświęcać zbyt wiele czasu, stanęły mi przed oczami tak żywe, jakby wszystko to odgrywało się na nowo.

Od zawsze byłam wyrzutkiem. I o ile teraz nie ma w tym niczego dziwnego, bo mogę znaleźć przynajmniej setkę powodów, dla których tak się dzieje i których nie zamierzam zmieniać, o tyle w czasach przedszkola i podstawówki było to zarówno dla mnie, jak i moich bliskich mocno podejrzane. Zawsze miałam tylko jedną koleżankę, a wszystkich innych obserwowałam z boku. I to nie dlatego, że ja nie chciałam się z nimi bawić. To oni z jakiegoś powodu nie przepadali za mną. Zazdrościłam dziewczynkom, które zbierały się w szerszym gronie i robiły coś razem, ale nigdy nie udało mi się przeniknąć do ich grupy.

Gdy poszłam do szkoły, okazało się, że ciągnie się to za mną w najlepsze. Zawsze przyjaźniła się ze mną tylko jedna osoba i zawsze stawała się na ten czas wyrzutkiem, a za każdym razem postanawiała w końcu mnie zdradzić na rzecz tych, z którymi bardziej opłacało się zadawać. Mną interesowali się tylko ci, których traktowano jak wyrzutków – osoby śmieszne, nudne, nijakie, z którymi z kolei to ja nie chciałam dużo rozmawiać, bo raz, że śmiano się przez to ze mnie, a dwa, że... po prostu nie mieliśmy wspólnych tematów, i tyle. Z czasem problem zaczął się klarować: byłam po prostu inna. W miarę, jak dorastałam, nie zaczęłam wcale interesować się aktorami, piosenkarzami i popularnymi osobami w szkole. Nie fascynowały mnie imprezy i chodzenie na zakupy. Bardzo długo, chyba najdłużej z klasy bawiłam się zabawkami, co było powodem do wielu drwin, ale z drugiej strony byłam o wiele dojrzalsza od reszty – dużo czytałam, rysowałam komiksy, jako dziesięciolatka zaczęłam pisać książki, co było dla mnie o wiele ciekawszą metodą spędzenia przerwy niż plotkowanie o ludziach, których nawet nie znałam i nie interesowali mnie wcale.

Zaczęłam się z tym godzić, bo zaczęłam rozumieć tą swoją inność. Choć nie tyle może rozumieć, co wręcz pielęgnować, jak najdroższy skarb. Bo olśniło mnie, że dzięki temu jestem wyjątkowa, a tylko ludzie wyjątkowi byli dla mnie ciekawi. Nie chciałam już do nikogo się dopasowywać. Ale... w niektórych przypadkach nie jest to wcale taki dobry pomysł. Moja niedostrzegalność i obcość nie pozostały bez echa na wieczność, bo to przecież niemożliwe. Wiadomo, że w końcu swoim stoickim spokojem i odmiennością zwróci się uwagę osób, na których uwadze nie zależy nikomu.

Dopóki wszystko toczyło się swoim rytmem, chłopaki z klasy wyglądali mi tylko na bandę młodocianych dresików. Już dawno wyczułam, że lepiej dogaduję się z chłopakami, w czym jedynie utwierdziła mnie później moja sfora, ale ci byli zbyt chamscy i głośni, by zwracać na nich większą uwagę. Byli nieszkodliwi... dopóki po wakacjach w piątej klasie nie pojawił się pewien delikwent. Nie mam pojęcia, ile razy koleś kiblował, bo nie dość, że był nieco dojrzalszy, to jeszcze po prostu wielki, ale nie interesowało mnie to. Był po prostu sobą – dresem, o którym wiadomo, że nie skończy dobrze, obojętnie jak nauczyciele załamywali nad nim ręce. Bo ci nauczyciele w sumie i tak się go bali. Gościu był wulgarny, sadystyczny i po prostu straszny. Ja wprawdzie nie mam z nim jakichś przerażających przejść – nasza znajomość przeszła w fazę unikania się nawzajem, gdy po próbie wytargania mnie za bluzę oberwał takim lewym sierpowym, że musiał mieć nastawiany nos. Nie... Najgorsze było to, że przykład z niego zaczęli brać inni chłopcy z klasy.

Każda banda dresiarzy musi sobie znaleźć kozła ofiarnego. A że wszystkie plasticzki ślepo ich podziwiały, zostałam ja.

Wiecie, jak wygląda prześladowanie w szkole, chyba nie muszę nikomu tego tłumaczyć. Choć z większością jakoś sobie radziłam, napatoczyłam się na oczy najwierniejszemu uczniowi młodocianego dresiarza – Łukaszkowi, który z niewiadomych przyczyn uwziął się, by zrobić mi z życia piekło.

A wiecie, co w tym było najgorsze? Że zbiegło się to w czasie, gdy... dopiero uczyłam się panować nad swoją wilczą naturą.

Dziadek dość wcześnie opowiedział mi wszystko i zachęcił do pierwszej przemiany. Wilkołaki są w stanie przybrać drugą skórę praktycznie od urodzenia – wystarczy, by nabrały świadomości samych siebie i nauczyły się odpowiedniego skupienia. Do sfor należy się dopiero od czternastego roku życia, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by uświadomić dziecko wcześniej, choć raczej się tego nie robi. Życie wśród ludzi w końcu nauczyło nas aż przesadnej ostrożności. Dopóki takie dziecko o niczym nie wie, jest przecież zupełnie normalne i nieszkodliwe. Ja praktycznie od zawsze byłam pod tym względem dziwna, jakbym jakimś dodatkowym zmysłem wyczuwała tę swoją drugą naturę – tęskniłam za nią, wpadałam w złość bez powodu i męczyłam się po prostu okropnie, więc dziadek powiedział mi o wszystkim, gdy miałam jedenaście lat. Pierwszy raz stanęłam wtedy na czterech łapach... ale zamiast nabrać wewnętrznego spokoju po wypuszczeniu wilka na wolność, okazałam się aż absurdalnie niestabilna. Bywałam agresywna, przemieniałam się pod byle pretekstem, nocami ciągnęło mnie do świecącego wysoko na niebie księżyca. Pragnęłam znaleźć się wśród swoich wilczych braci. Doskonale rozumiałam, że nie wolno mi przemieniać się wśród ludzi i trzymałam się w tym postanowieniu... tylko że przez te dwa lata, zanim przedwcześnie dołączyłam do watahy, czułam się beznadziejnie.

Właściwie to czułam się tak jak teraz – zachowywałam się nielogicznie, raz dziecinnie, raz do przesady dojrzale... i musiałam jak ognia unikać sytuacji stresowych, bo od razu zaczynałam wtedy dostawać zwiastujących przemianę drgawek. Nie tak łatwo opanować wilka, gdy już raz pozwoliło mu się wyjrzeć na wolność, a ja robiłam to przecież regularnie, gdy nikt nie patrzył. Każdą pełnię spędzałam u dziadka, ale on nie mógł mieć na mnie oka przez cały czas.

No i właśnie taki był problem z Łukaszkiem. Bo nie tylko sprawiał swoimi słowami i czynami, że czułam się okropnie, jak nic niewarty śmieć. On denerwował mnie do tego stopnia, że ledwo wytrzymywałam sama ze sobą. Nie mógł zdawać sobie sprawy, że w rzeczywistości igra z dzikim zwierzęciem, które mogło bez trudu rozerwać go na strzępy, więc to, jak uciekałam od konfliktów, zamykałam się w łazience lub zwiewałam ze szkoły, uważał za przejaw tchórzostwa. I nakręcało go to jeszcze bardziej.

A ja przecież nie mogłam przemienić się przy człowieku.

Wtedy właśnie pojawiła się dla mnie szansa. Gdy tak byłam sama, jedna z dziewczyn z klasy się nade mną ulitowała. Była to właśnie Klementyna. Okazało się, że przeprowadziła się do jednego z bloków na moim osiedlu, znalazło się więc parę okazji do pogadania i wyszło na jaw, że łączy nas o wiele więcej, niż przypuszczałyśmy do tej pory. Ta przyjaźń bardzo mi pomogła oderwać się od tego wszystkiego, uspokoić szalejącego we mnie niestabilnego wilka, nabrać pewności siebie.

Tylko że się rozleciała. I podejrzewam, że wina leży po obu stronach, choć przez lata zwalałam ją na siebie.

Klementyna w pewnym momencie wyprowadziła się do innego miasta, lecz... nie powiedziała mi o tym. Dowiedziałam się od innych osób w klasie, które śmiały się ze mnie, że nic nie wiem. Mieszkała tam przez rok, kontaktowałyśmy się ze sobą w tym czasie, ale wiadomo, że pisanie smsów i raz na jakiś czas dłuższa pogadanka przez telefon nie zastąpią prawdziwej rozmowy, naszego szwendania się po osiedlu i głupich dowcipów, które lubiłyśmy wywijać innym. Gdy wróciła, okazało się, że jest jakoś... ina4czej. Już nie tak magicznie i wyjątkowo. Dodatkowo męczyła mnie wtedy próba aklimatyzacji w gimnazjum – po całym dniu wśród obcych byłam tak wykończona, że kładłam się od razu do łóżka, a nocami musiałam stawiać się na wilczych zebraniach, do których już oficjalnie dostąpiłam. Z czasem dziewczyna zorientowała się, że nie ma co próbować mnie gdzieś wyciągnąć, bo niemal za każdym razem odmawiałam. Nie chodziłyśmy już do tej samej szkoły, więc nasze ścieżki po prostu się rozeszły.

Czy żałowałam? Oczywiście, że tak. Do teraz robiło mi się przykro na to wspomnienie. Ale nie miałam przecież teraz na to wpływu, prawda?

Czy może jednak...?

Jejuśku, Leiczku, to taka wzruszająca historia! – Z zamyślenia wyrwało mnie biadolenie Gabrysi. Nagle znowu znalazłam się w środku ciepłej nocy na niewygodnym chodniku przed budynkiem dworca. – Jak ja ci kibicuję, żeby wszystko dobrze się ułożyło!

– Leah, słuchasz mnie? – wszedł jej w słowo zirytowany Quills.

Słucham, kurde, mam uszy, nie? – warknęłam, pokazując mu zęby. Zrobiło mi się nagle tak źle i smutno, że mało brakowało, bym się rozpłakała. Dość groteskowo by to wyglądało w tym wcieleniu.

Już rozumiesz, o co chodzi?

Bez słowa skinęłam łbem, wbijając wzrok w pogniecioną kartkę.

No. To jest właśnie pierwsza sprawa, która sprawia, że to ma coś wspólnego z tobą. Znasz tę dziewczynę. Możesz ją ostrzec, żeby się przygotowała.

– Zaraz. – Uniosłam na niego wzrok. – Jakie znowu „ostrzec, żeby się przygotowała"?

– Rozmawiałem już o tym z Embrym. – Wskazał na stojącego obok Betę. – Dziewczyna jeszcze nie została porwana. Wydaje nam się podejrzane, że wróg jeszcze tego nie zrobił – być może zastawił na nas pułapkę, w razie gdybyśmy chcieli ją od tego uchronić. Nie wiemy, z czym będziemy mieć do czynienia, więc lepiej nie pchać mu się prosto w szpony... ale to stwarza nam też niepowtarzalną okazję do sprawdzenia, kim on jest.

– Przecież to głupie – zaprotestował Collin. – I naokoło.

– No i na co nam ona? W niczym nie pomoże, a może dojść do jakiejś tragedii, gdy spróbujemy ją odbić – poparł go Sam. – Skoro w tej chwili nic nie wie, to co nam da, gdy z nią porozmawiamy przed całą sprawą?

– Myślę, że warto zgodzić się na porwanie, bo to doprowadzi do konfrontacji z wrogiem – wyjaśnił Alfa. – Zaczaimy się na niego w parku, w którym chciał negocjować. Według listu mieliśmy posłać tam jedną osobę, ale nic nie szkodzi, byśmy otoczyli okolicę.

– W sumie niezłe – przyznał Brady, choć jego sceptyczna mina mówiła coś zupełnie innego.

A ta moja druga rola? – dopytałam niecierpliwie.

Załapałaś, że w liście domagano się, by na negocjacje przyszedł czarny wilk? – spytał mnie Embry.

No pamiętam. Co tak na mnie patrzycie? – zdenerwowałam się, czując, jak skórę pali mi dziesięć przenikliwych spojrzeń.

Jesteś jedynym czarnym wilkiem w tym stadzie, jakbyś nie zauważyła – podsunął Jared.

Przez chwilę milczałam, trawiąc zasłyszane fakty. A gdy już strawiłam, trafił mnie jasny szlag.

Wy chyba żartujecie! – oburzyłam się.

Po moim, kurwa, trupie! – zakrzyczał mnie milczący do tej pory Ladon. Wskoczył między nas, wypychając mnie stanowczo z kręgu i osłaniając własnym ciałem.

Widzicie inną opcję? Leah jest najlepszą metodą, żeby to się udało. – Albinos posłał półdemonowi pogardliwe spojrzenie.

Dlaczego? Bo wyglądam jak mała, zestrachana dziewczynka, tak?! Zamierzacie to z premedytacją wykorzystać?! – Drżałam cała, jeżąc sierść na grzbiecie i szczerząc kły w potwornym grymasie. – I jeszcze nazywacie mnie metodą?!

Quills odsunął się lekko na widok mojej miny. Nie dziwiłam mu się – jeśli wyglądałam tak, jak myślę, że wyglądałam, to sprawiałam wrażenie, jakbym zamierzała zeżreć go w całości. W dodatku w powietrzu pojawiła się delikatna aura czegoś potężnego i niepokojącego, co jasno wskazywało na to, że Ladon gotował się do użycia magii.

Za nic nie pozwolę, żebyście wysłali tam moją siostrę! W dodatku samą! – ryknął, zmuszając mnie, bym jeszcze się wycofała.

Nie będzie sama! – Quills odważnie odpowiedział mu na wyzwanie. Chyba nie wierzył, by półdemon mógł rzucić mu się do gardła. – Będziemy tam wszyscy, gotowi zareagować. Ty również, by ją osłaniać. Dostaną negocjacje, dostaną ją, a my ich tam dopadniemy, zanim cokolwiek się stanie.

– Zbędne ryzyko.

– Ale zaczyna mi to brzmieć sensownie – przyznałam cichutko.

Czerwone i srebrne ślepia zwróciły się w moją stronę.

Zgadzam się – ciągnęłam. – Chociaż ten plan jest do dupy. Ale jeśli coś mi się stanie, będę was straszyć do waszej śmierci.

– Kuźwa, nie wierzę... – Pokonany Ladon przylgnął do mojego boku, podkulając ogon.

Świetnie – powiedział w tym samym momencie Quills. – Spotkaj się jutro z Klementyną i spróbuj ją ostrzec, by nie stawiała oporu.

– A to ciekawe, jak mam to niby zrobić. – Parsknęłam gorzkim śmiechem, ale nikt już nie zwrócił na to uwagi.

No to ustalone.

Dla mnie nic nie było ustalone.

To wspaniałe! Może uda wam się odbudować przyjaźń? Zupełnie jak na filmie – rozmarzyła się Gabrysia. Nagle jednak spoważniała i warknęła na mnie groźnie. – Ale mam nadzieję, że nie pójdę przez to w odstawkę?

Nawet chętnie.

Jak nic! – wykrzyknął Jared tonem pocieszenia.

Quills, powiedz im coś! – zaskamlała emosia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro