Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Co mogliśmy zrobić? Spojrzeliśmy po sobie, jakbyśmy nie potrafili bez konsultacji podjąć decyzji, która wydawała się w tym wypadku oczywista, i szybko rzucając wzrokiem wokół, by upewnić się, że nikogo więcej nie ma, przybraliśmy wilcze skóry i ruszyliśmy za starym wilkołakiem.

On coś knuje, mówię wam. – Tak jest, pierwszą rzeczą, którą usłyszałam po opadnięciu na cztery łapy, była myśl mojego ulubionego dresiarza. – Widzieliście, jak on się zachowuje? No najpierw mówi, że nie przejdziemy, a teraz nas tam prowadzi? Jak dla mnie, to coś jest zdrowo nie halo z tym gostkiem.

– Nie tylko ty tak uważasz – westchnął Brady. – Ale mamy jakiś inny wybór?

– Poza tym, nawet jeśli coś knuje, to co on może nam zrobić? – prychnął pogardliwie Embry. – Dziadzio ledwo się na łapkach trzyma. Jest chyba chudszy od Lei...

– Odwal się od mojej tuszy, albo zaraz będziesz leżał w tamtym rowie – wycedziłam, szczerząc kły. – Uprzejmie ostrzegam.

Quills i Ladon truchtali na samym przodzie, nie spuszczając wzroku z prowadzącego nas wilkołaka. Uszy mieli czujnie postawione i z tej odległości wyglądali zupełnie jak swoje lustrzane odbicia – dwa nieskazitelnie białe basiory, w dodatku niemal tego samego wzrostu, szły idealnie synchronicznie, jak jeden organizm. Dwie Alfy, które miały równe prawo nam przewodzić... Ciekawa byłam, co by się stało, gdyby jednak Ladonowi się odwidziało i doszło między nimi do konfliktu? Czy któryś potrafiłby schować dumę do kieszeni i ustąpić, a przede wszystkim czy umiałby podporządkować się całkowicie drugiemu? Za kim reszta stada by poszła? Pewnie za Quillsem, lecz...

Naprawę teraz musisz o tym myśleć? – wycedził pilnujący tyłów Jared. – Mało ci, że został bezprawnie Betą, to jeszcze chcesz braciszka na Alfę wynieść?

– Przecież nie mówię, że chcę. Tak się tylko zastanawiam – obroniłam się, niepewnie odwodząc uszy do tyłu. Jad w głosie brązowego wilka mocno zbił mnie z tropu.

Nie wiesz, o co mi chodzi, tak? – parsknął z przekąsem. – Ta, jasne. Chcesz dodatkowo wojnę Alf? Proszę, sprowokuj ją. Ty chyba tylko prowokować potrafisz.

Ladon zatrzymał się nagle, burząc idealną synchronizację, i odwrócił się, kłapiąc zębiskami na Jareda.

Odwal się od niej! – warknął, jeżąc się potwornie.

Teraz staliśmy już wszyscy. Nawet prowadzący nas dziadek zatrzymał się z jedną łapą uniesioną w górze i ciekawie postawił uszy, pewnie żałując, że nas nie słyszy.

Musicie teraz? – jęknęłam. – Jared, co ci odbiło? Ja tylko sobie tak myślę. Nie chcę żadnych wojen w sforze.

– Kobiety w sforze to tylko do wywoływania sporów się nadają – oznajmił z dumą.

Kurwa mać – podsumował to Quills. Chwilę warczał bezsilnie, przełykając cisnące się na myślowe usta przekleństwa, i wreszcie wycedził do wilkołaka: – Jedyną osobą, która ostatnio prowokuje konflikty w stadzie, jesteś ty, Jared. Nie zaczynaj teraz. Chcecie o czymś porozmawiać? Zróbcie to później.

Właśnie. – Nie, nie mogłam się powstrzymać.

Idziecie czy nie?

Jak jeden mąż odwróciliśmy się w stronę staruszka, zdezorientowani. Nikt z nas nie spodziewał się, że mógłby wszystko słyszeć, to przecież było niemożliwe... nawet jeśli faktycznie byłby Alfą. Niemal wszyscy błyskawicznie to skojarzyli, ale i tak byli tym faktem zdrowo zaniepokojeni.

Idziemy – potwierdził Quills, rzucił Jaredowi ostatnie miażdżące spojrzenie i podjął wędrówkę.

Nie minęło wiele czasu, gdy w mroku panującym między drzewami Collin wypatrzył posuwający się w pewnym oddaleniu wilczy cień. Embry zawarczał z naszej drugiej strony, zauważywszy kolejny; Brady odezwał się krótkim skowytem gdzieś z tyłu, dostrzegłszy następne dwa. Dziadek sprawiał wrażenie nieznośnie spokojnego, więc łatwo było domyślić się, że to członkowie jego watahy, choć nie powiem, za nic bym się nie spodziewała, że w tej dziurze mogą jacyś być. Gdy byłam u cioci przez pewien czas po szkolnym nieporozumieniu, przemieniałam się i szwendałam po tych lasach wielokrotnie, nieraz marnując na to całe noce, a ani razu nie natknęłam się na ich ślady. To jednak ewidentnie musiał być ich teren, co poznałam po zdecydowanych, pewnych siebie ruchach niskiej wilczycy o najdziwniejszym umaszczeniu, jakie kiedykolwiek widziałam. Brunatna i cętkowana, wyglądała nieco absurdalnie, lecz jej przysadzista sylwetka wskazywała na to, że raczej nie warto z niej żartować. O ile nie jest tak słodziaszna i inteligentna inaczej jak Gabrysia, to pewnie by mnie za podobne dowcipy zwyczajnie zgniotła. Czasem nienawidzę swojej postury.

Żałowałam, że nie słyszę myśli czterech obcych wilków. Wątpiłam, by stanowiły dla nas zagrożenie, lecz nie miałam złudzeń co do tego, że przy nich musimy mieć się na baczności. Mieliśmy przewagę liczebną, lecz to już nie byli starcy, jak przewodnik. Jeśli mogłam oceniać, powiedziałabym, że są w naszym wieku.

Na chwilę zanurzyliśmy się w lesie po lewej stronie czarnej drogi, natrafiwszy na niej na biało-czerwony płotek i znak drogowy z zakazem przejścia. Dziadek pewnie poprowadził nas między drzewami i zatrzymał się, gdy między stojącymi blisko siebie pniami dostrzegliśmy podejrzany blask, którego źródła jak na razie nie potrafiliśmy określić. Oprócz tego w modrzewiowym zagajniku było ciemno niemal jak w nocy.

Mówicie, że jesteście gotowi na wszystko? – Starzec łypnął na nas różnobarwnymi oczami, prostując się dumnie. Choć wątlejszy i posiwiały, wzrostem dorównywał Quillsowi.

Obawiam się, że nie mamy zwyczajnie wyboru – odparł nasz Alfa z powagą. – Jak mówiłem, sytuacja w naszym mieście jest bardzo poważna. Niewiele brakuje, by cały teren przeniósł się do Drugiego Świata.

Siwy pokiwał w zamyśleniu wielkim łbem.

Mówią na mnie Breton – powiedział wreszcie. – Jestem Alfą tutejszej watahy, o ile mogę nas tak nazwać. – Wskazał nosem na wyłaniającą się z zarośli czwórkę, formującą wokół niego szyk. – To wnuki mojego przyjaciela. Po jego śmierci radzą sobie jak mogą, lecz to coś... – Umilkł na chwilę, gdy zabrakło mu słów. – Dzieciaki, powiedzcie im zresztą sami.

Kontakt telepatyczny między Alfami się poszerzył, przez co zaczęły docierać do mnie strzępki myśli młodych wilków. To już było coś konkretniejszego – na bazie tych informacji mogłam wywnioskować, że to trzech chłopaków i dziewczyna. Na cętkowaną samicę faktycznie wołali Hiena, co nie zawsze jej się podobało, a prawie biały wilk o dziwnie rozmieszczonych na grzbiecie kępkach czarnej sierści miał siedemnaście lat i dawno temu nazwał siebie Raul. Na dwóch pozostałych, szarych i pozornie niemal identycznych, wołali Lokko i Szakal. Prawdziwych imion niestety w tej plątaninie obcych emocji nie znalazłam, lecz nie były mi teraz potrzebne.

To Raul miał wśród nich najwięcej do powiedzenia, co potwierdziło to, jak wysunął się naprzód. Z nisko opuszczonym łbem i nieufnością w oczach stanął u prawego boku Bretona i zerknął na niego kątem oka, jakby szukał aprobaty.

Tak, jeśli miał na to nadzieję, to się grubo przeliczył. Breton nie wyglądał na Alfę, który chętnie kogokolwiek chwalił.

To coś... – zaczął cichym głosem, lecz w połowie odchrząknął, co wydało mi się nieco dziwne w mowie telepatycznej, i dokończył o wiele głośniej, zdobywając się na odwagę: – Powiedziano nam, że to magiczna anomalia. Jednak widziałem kiedyś jedną i w niczym jej nie przypominała. To jest ogromne. Zapewniam, że nie tego się spodziewacie.

– To, czego się spodziewamy, to już nasza sprawa – odparł z prostotą Quills. – Breton, wspominałeś może, że ktoś tam zginął?

– Ta. – Breton po wilczemu wzruszył ramionami. Jakoś ciężko mi było patrzeć na niego jak na odpowiedzialnego Alfę, zbyt mocno kojarzył mi się z pijakiem, któremu w każdej chwili może włączyć się tryb agresora. – Delegacja z sąsiedniego miasta postanowiła to sprawdzić. Na zdrowie im w każdym razie nie wyszło.

Zorientowawszy się, że od dziadka trzeba będzie wyciągać każde słowo siłą, do rozmowy włączył się Ladon.

Wiadomo, co się z nimi stało? Jak umarli?

– W tym lasku siedzi jakieś bydlę, ot co – brzmiała odpowiedź. – Całą delegację tam wcięło. Chociaż może to i lepiej, szczególnie mądrzy to oni nie byli.

Hiena warknęła na niego z oburzeniem, aż cofając się kilka kroków, jakby ją uderzył. Szybko obejrzał się w jej stronę z protekcjonalnością w ślepiach.

A co, może nie mam racji? Pchali się tam na pewniaka. Za nic mieli moje ostrzeżenia. Każdy zdrowy na umyśle wilk zachowałby ostrożność, nawet jakby nie wierzył, że coś tam się na niego zasadziło, a oni mieli to w szeroko pojętej dupie. A ja nie jestem ich aniołem stróżem, za nic bym tam nie polazł, żeby ich za rączki potrzymać.

– A może trzeba było? – zdenerwowała się dziewczyna. Miała bardzo melodyjny głos, co w jakiś sposób przeczyło wrażeniu, jakoby miała naprawdę solidną tuszę jako człowiek. – Może gdybyśmy poszli z nimi...

– To zginęlibyśmy razem – ofuknął ją Lokko. – Daj spokój. A ci jak chcą się pchać ich śladami, to ich sprawa. Ale żeby nie było, że nie ostrzegaliśmy.

– Wiecie, co mi się widzi? Że oni mają tam bladgora. – Collin powiedział to, co było dla nas wszystkich oczywiste.

Bladgora? – Szakal jakimś cudem to usłyszał i poszukał wzrokiem wilka o jasnoszarej sierści. – A niby jakim cudem?

– Macie jakikolwiek powód sądzić, że to nie bladgor? – prychnął Brady, lecz zanim kłótnia zdążyła się na dobre rozkręcić, Breton się wtrącił.

A wiecie, że jak dla mnie to brzmi nawet sensownie? No bo co innego miałoby wystarczająco dużo siły i jakikolwiek powód, żeby wpieprzyć czwórkę wilkołaków w pełni sił?

Aż zrobiło mi się zimno, ale postarałam się tego po sobie nie okazywać.

No dobra, ale skąd wziąłby się tu bladgor? To niemożliwe – upierał się Szakal. – Przecież musiałby...

– Obawiam się, że w naszej okolicy bladgorów jest pod dostatkiem. – Ladon osadził go błyskawicznie w miejscu. – Jeden mógł sobie wyemigrować aż tutaj, kto go tam wie.

– I nadal chcecie się tam pchać? – Breton nagle się roześmiał. – Dzieciaki, życie wam niemiłe?

– Jak mówiłem wcześniej, mamy doświadczenie – odpowiedział półdemon. – I to o wiele większe, niż byśmy sobie życzyli. Niejednego musieliśmy już zabić.

Na chwilę zapanowała cisza, podczas której stary Alfa próbował pozbierać szczękę z leśnej ściółki.

I ilu straciliście? – wydukał wreszcie.

Oprócz mojej godności? Nikogo – palnęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Jakim niby...? – Urwał w połowie, uważnie przyglądając się Ladonowi. – Ach. No tak.

– Co no tak? – dopytywała Hiena, pomimo chęci nie zauważywszy w białym wilku o jasnych oczach niczego niezwykłego.

Półdemon. – Breton faktycznie nie należał do rozmownych. – Ale i tak jestem pod wrażeniem.

– Musimy tam iść – podjął Quills. – Jeśli faktycznie w tej anomalii siedzi bladgor, powinniśmy coś z nim zrobić.

– Dobra tam. Idźcie. – Posiwiały wilk ustąpił, robiąc nam miejsce, choć znaczenie miało to jedynie symboliczne. Warknął na młode wilki, by postąpiły za nim. – Tylko nie miejcie potem do mnie pretensji, jasne? Ja was ostrzegałem. Wy wiecie, na co się piszecie. Powodzenia. Nie dziękujcie.

– Jeśli zdołacie sobie z tym czymś poradzić, będziemy bardzo wdzięczni – dodał Raul.

Gdy ruszyliśmy już w stronę blasku między drzewami, kierując się z powrotem na czarną drogę, Hiena doskoczyła nagle do Quillsa.

Mogę iść z wami?

Wszyscy zamarli, a od strony watahy Bretona dało się wyczuć z trudem maskowaną złość.

No nie wiem... – Albinos obejrzał się na nas, jakby szukając odpowiedzi w naszych ślepiach. – Nie masz doświadczenia i...

– Ale chcę coś wreszcie zrobić! – zawołała z mocą. – To coś spędza nam sen z powiek już od dłuższego czasu. Nienawidzę czuć się bezradna. Proszę, pozwólcie mi iść z wami!

– Ja też pójdę – włączył się Szakal. – Dopóki go nie zobaczę, to nie uwierzę.

– Zdurnieliście do reszty! – ofuknął ich Breton.

Musimy im pomóc. Poradzili sobie z tyloma, więc i teraz mają jakieś szanse. A jeśli naprawdę się przydamy? – Raul wystąpił za dwoma nieposłusznymi wilkami.

– Idioci – skwitował Lokko. – Co zrobisz, Alfo? Ukradniesz nam ich? Przeciągniesz na swoją stronę? – Pogardliwie spojrzał na Quillsa.

Mogą iść z nami – uznał nasz Alfa. – Ale nie mam prawa o tym decydować.

Wszyscy skupili się na zgrzytającym ze złości zębami Bretonie. Posiwiały basior warknął z głębi piersi, zanim powiedział:

Idźcie, jeśli taka jest wasza wola. Ale pamiętajcie, że ja się waszym matkom tłumaczyć nie będę.

I odszedł, szybko znikając w cieniu między drzewami. Lokko wahał się chwilę, oglądając za nim, lecz wreszcie dołączył do nas, pomstując pod myślowym nosem.

Największą barierą, jaka blokowała nasze wspólne działanie, był kontakt telepatyczny. Przez to, że stary Breton niejako podał tyły (czemu wcale się właściwie nie dziwiłam, zważywszy na jego wiek i kondycję fizyczną), mogliśmy w każdej chwili stracić tą naszą specyficzną łączność. A już na pewno zabraknie jej, gdy tylko stary Alfa przemieni się w człowieka... Rozwiązanie tego mogło być tylko jedno.

Przemieńmy się, gdy dojdziemy na miejsce – zaordynował Quills. – Pójdziemy tam jako ludzie. Trzeba wszystko ustalić.

Ruszyliśmy dalej, wyszliśmy na błotnistą czarną drogę i... skamienieliśmy. Inaczej się po prostu nie dało, gdy stanęło nam przed oczami to... coś.

Ten fragment lasu po drugiej stronie „ulicy" mieścił się w sporym stromym zagłębieniu w terenie, przez co wysokie, stare drzewa nie wydawały się aż tak potężne, jak były w rzeczywistości, lecz i tak robiły wrażenie swoją wysokością. Ziemia musiała być lekko podmokła, co wywnioskowałam po wiercącym w nosie zapachu torfu i niosącym się w zapadłej ciszy rechotaniu mieszkających tam żab. Tylko że to nie było jeszcze nic niezwykłego...

Cholera, to miejsce wyglądało jak żywcem wyciągnięte z przerysowanej bajki. Bajki tak pięknej, że aż coś mnie skręciło w żołądku. Że aż coś zaczęło mnie nawoływać, przez co wysforowałam się znacznie przed resztę stada i zamarłam, uważnie węsząc w powietrzu i poniekąd nadal nie mogąc uwierzyć w to, co widzę.

Bo wszystko, co powinno w tym lesie być zielone, mieniło się najbardziej fantastycznymi pastelowymi odcieniami jaśniutkiego błękitu, soczystego fioletu i delikatnego różu. Gęste krzaki i igły w koronach drzew wydawały się z tej odległości puszystą mgiełką, chmurką nie mająca rzeczywistej faktury, którą można by poczuć dłonią, a wyglądało to jak obrazek namalowany przez bardzo uzdolnione, ale jednak daltonistyczne dziecko. Ogromna skała, sięgająca sporo powyżej ośmiu metrów, wiła się w głąb lasu jak okiem sięgnąć, lekko pomarszczona u szczytu. U jej stóp biegła wąska ścieżka porośnięta żółtą trawą. Wszystko zdawało się emanować swoim własnym światłem, przez co na samym dole było o wiele widniej, niż w gęstych koronach drzew o granatowych pniach. Tak widno, jak w żadnym lesie nie mogło być w ciągu nawet najbardziej słonecznego dnia...

– Ło kurde. Zmieniam dilera – wydukał już przemieniony w człowieka Paul, z wrażenia połykając gumę do żucia. Pojęcia nie mam, kiedy on zdążył ją wytrzasnąć.

– Już ci to nie pomoże – zauważył cicho Embry. – Ale koleś niezły jest. Twoje prochy, a nam się udziela... Bo nie tylko ja to widzę?

Posłałam tym cholernym zabójcom nastroju wściekłe spojrzenie, lekko obnażając kły. Jako jedyna trwałam jeszcze w wilczej skórze, w ten sposób czując się o wiele pewniej i...

I właściwie co?

Tak, to była anomalia. Anomalia ogromna i emanująca aurą takiej potęgi, że aż coś zaczęło dusić mnie w gardle, gdy smakowałam przesycone charakterystycznym zapachem powietrze. Z każdym głębokim wdechem, niosącym ze sobą aromat kojarzący się z mokrym cementem i farbą drukarską, przechodziły mnie coraz mocniejsze dreszcze... tylko że wcale nie był to strach. Nie, to były euforia i fascynacja. Chciałam się tam znaleźć, już, natychmiast. Chciałam zanurzyć się w nienaturalnym niebieskim świetle, chciałam przemykać pomiędzy czarnymi pniami i sycić się panującą wśród nich atmosferą. Chciałam tam utonąć, zapomnieć o całym świecie i po prostu chłonąć, chłonąć całą sobą...

Las mnie przywoływał. Obiecywał, kusił, wyciągał zachęcająco wyimaginowane ręce, pragnąc wziąć mnie w ramiona i mocno przytulić do swojego tętniącego życiem serca. Bo miał serce i kipiał życiodajną esencją, co było dla mnie równie oczywiste, jak i to, że tylko ja ze wszystkich to czuję. Nikt nie mógł tego zrozumieć... Nawet spoglądający na mnie z troską w oczach Ladon, wahający się, czy podejść i spróbować doprowadzić mnie do porządku, czy lepiej dać spokój, bo to jedynie obudzi we mnie złość podobną do tej, jaka opanowała mnie w pobliżu najstarszego krateru.

– Niby się tego spodziewałem, ale i tak zdołaliście mnie zaskoczyć – mruknął Quills. Odruchowo stuliłam uszy do łba, gdy rozkoszną ciszę przerwał jego głos, odcinając mnie na chwilę od wspaniałego transu, w którym zaczynałam się zanurzać. – Dobrze, a więc co dalej? Czy byliście tam kiedyś?

Przemagając wewnętrzny opór, który nie pozwalał mi oderwać wzroku od przepięknej anomalii, okręciłam łeb i spojrzałam w stronę naszych nowych sprzymierzeńców, zwyczajnie ciekawa, jak wyglądają.

Hiena była dość niska i odrobinę zbyt tęga, choć nie nazwałabym jej grubą. Miała na sobie skórzaną kurtkę i niemodne legginsy w fioletową panterkę, w których wyglądała po prostu tragicznie. Jej okrągłą twarz okalały proste brązowe włosy, ścięte do połowy policzka, a wąskie oczy sprawiały wrażenie wiecznie smutnych. Choć nie nazwałabym jej ładną, miała w sobie coś takiego, co przyciągało do niej wzrok. Szakal i Lokko okazali się być bliźniakami – dobrze zbudowanymi brunetami koło osiemnastki, a Raul był przysadzistym blondynem, po którego wyglądzie w życiu bym nie powiedziała, że ma zadatki na drugiego najsilniejszego wilka w watasze. Bardziej przypominał takiego przytulaśnego nastolatka, który dla wszystkich jest miły, uprzejmy i uśmiechnięty.

Nie przyglądałam się długo. Blask bijący od żywego lasu, który wciąż dostrzegałam kątem oka, był jednak zbyt kuszący, by tak po prostu go ignorować.

– Nigdy tam nie byliśmy. – Raul jako pierwszy odpowiedział na pytanie Quillsa. – Breton podobno kiedyś tam wszedł, ale nie chciał nam o tym opowiadać.

– Świetnie. – Embry zmęczonym gestem pomasował czoło. – Czyli wchodzimy tam, wiedząc jedno wielkie nic?

– Nie mamy wyboru. Wszyscy gotowi?

– Leah, wszystko gra? – spytał Ladon jednocześnie, przez co uwaga skierowała się w moją stronę.

Dopiero wtedy jakimś ułamkiem ostatniej zdrowej myśli uświadomiłam sobie, że właściwie to nigdy nie dorobiłam się wilkołaczej ksywki. Nadawanie sobie drugich imion, którymi posługujemy się podczas tego poniekąd również drugiego życia, było naszą niepisaną tradycją od wieków i wszyscy się do niej stosowali, obojętnie czy starzy, czy młodzi. Ladon i Gabrysia byli wciąż poniekąd świeżakami, choć nazywanie tak mojego brata było dość dziwne, ale ja? Byłam w tej watasze od samych początków jej istnienia, a i tak zawsze mówili mi po imieniu. Lubię swoje imię, ale jakieś to było takie... przykre.

I faktycznie zrobiło mi się przykro, ale tylko na chwilę, bo gdy zaraz znowu spojrzałam na niesamowity las, wszystkie normalne myśli uleciały mi z głowy.

– Leah, zmień się w człowieka.

Mój brat brzmiał naprawdę stanowczo, lecz w ludzkiej skórze nie miał nade mną żadnej władzy. Myślę, że gdybym tylko myślała odrobinę jaśniej, z pewnością zdołałabym się opamiętać, ale tak? Ten magiczny las był jak narkotyk, którym ktoś pomachał przed nosem nałogowemu narkomanowi. Kiepsko mi to wróżyło, skoro to ja zajmowałam tutaj pozycję narkomana.

– Co jest grane? – spytała szeptem Hiena, rzucając bezradne spojrzenie Raulowi, lecz jedyną jego odpowiedzią było wzruszenie ramionami. Szybko przeniosła wzrok z powrotem na mnie. I nawet nie powinnam się dziwić, że wydałam jej się interesująca, ale i tak najbardziej ze wszystkiego chciałam skoczyć jej do gardła.

Ladon westchnął ciężko, a następnie, zebrawszy się w sobie, pchnął mnie z całej siły w bok. To już niejako mnie rozbudziło – zatoczyłam się parę kroków, zaskamlałam z wyrzutem, oglądając się na niego, jakbym chciała spytać: „za co?".

– Zmień się w człowieka – powtórzył cierpliwie, wytrzymując moje spojrzenie.

Zmieniłam się. A następnie wydarłam na wszystkich:

– Czego wy właściwie ode mnie chcecie, co? Nie mieliśmy się przypadkiem śpieszyć? Jak na razie sobie tylko stoimy i gawędzimy!

– Najpierw to ty powinnaś się uspokoić. – Quills przerwał mi praktycznie wpół zdania i zwrócił się do półdemona. – Jesteś pewien, że ona powinna tam z nami wchodzić?

Ladon nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie wtedy Hiena postanowiła się... roześmiać.

– O rany, tyle zachodu, a ty jesteś taka malutka!

Nie, to na pewno nie było powiedziane w złej wierze. Nie miała na myśli nic złego, a jedynie przyjacielskie rozładowanie atmosfery, która jej działała na nerwy chyba jeszcze bardziej niż całej reszcie. Ot rzuciła żarcikiem, byśmy pozbyli się kijów z tyłków...

Prawdopodobnie właśnie wykrwawiałaby się na błotnistej drodze z rozerwanym gardłem, gdyby nie to, że Ladon złapał mnie w locie za luźną skórę na karku i przygniótł do czarnego błota, również przemieniwszy się w wilka.

Nawet nie przypuszczałam, że jestem w stanie zaatakować aż tak szybko...

– Jeśli możecie, to nie zwracajcie na to uwagi – odezwał się Quills, beztrosko ignorując naszą kotłowaninę. Ladon właśnie tarmosił mnie kłami, by odciągnąć jak najdalej od grupy, a ja zapierałam się wszystkimi czterema łapami jak krnąbrny szczeniak, który niekoniecznie ma ochotę, by iść na smyczy. Gabrysia obskakiwała nas ze wszystkich stron w takim tempie, że miałam wrażenie, że się przynajmniej potroiła, biadoląc z załamanymi teatralnie rękami, a mój brat usiłował odgonić ją, jednocześnie mnie nie puszczając. No komedia.

– Jak mamy na to nie zwracać uwagi? – słusznie zdenerwował się Raul. – Przecież ona...

– Leah ma pewne problemy ze sobą. To nic, czym powinniście się przejmować.

Kłapnęłam na albinosa zębiskami. Mam „problemy ze sobą", tak? Nawet jeśli to prawda, i tak nie życzę sobie, by tak beztrosko o tym rozpowiadali.

– A jeśli nas zaatakuje od tyłu? – denerwował się Szakal. – Jak mamy jej zaufać, skoro...

– Przypilnuję jej – zapewnił Ladon. Właśnie przemienił się w człowieka i w dość bolesny sposób trzymał mnie za skórę na wilczym policzku. Musiało wyglądać to z boku tak, jakby chciał się zabawić w serdeczną ciocię, ale musiałam przyznać, że spełniało swoje zadanie – obojętnie, jak bym się gimnastykowała, nie miałam szans, by odgryźć mu rękę w łokciu, na co miałam ochotę. – Nie, siostrzyczko? – Potarmosił mnie, czym zasłużył sobie na najpotworniejsze warknięcie, na jakie tylko umiałam się zdobyć.

– Siostrzyczko? – Raul był o wiele bardziej kumaty i zorientowany w Drugim Świecie, niż do tej pory podejrzewaliśmy. – Ty jesteś półdemonem, więc ona...?

– To teraz nieważne – przerwał mu Quills. – Leah mimo wszystko słusznie zauważyła, że nie mamy na to całego dnia. Jaki jest plan?

– Jeśli to bladgor, możemy zrobić tylko jedno. – Embry nonszalancko wzruszył ramionami. – Proponuję, by spróbować go otoczyć, jak już go oczywiście znajdziemy. Gdy atakowaliśmy frontalnie, wychodziło nam to lekko żałośnie. Dopiero gdy opadaliśmy całą chmarą...

– Proponuję, byście trzymali się gdzieś w środku szyku. – Quills nawet nie wysłuchał do końca, tylko zwrócił się do naszych nowych nabytków. – Nigdy wcześniej nie mieliście do czynienia z bladgorami, więc dobrze by było, gdyby ktoś nieustannie miał was na oku. Trzymajcie się blisko najsilniejszych i nie atakujcie pierwsi, o ile nie będzie chodziło o ratowanie życia. Swojego lub naszego. Jasne?

Raulowi szczególnie nie spodobało się to wysłuchiwanie rozkazów, ale dzielnie przełknął swoją dumę i skinął potakująco głową.

– Ladon, możesz zrobić coś, żeby nas słyszeli?

Ladon puścił mnie na chwilę i podszedł bliżej do naszych sprzymierzeńców. Ja, korzystając z okazji, okręciłam się z powrotem do niesamowitego lasu, by poczuć...

Co?

Coś tam było. Między tymi drzewami czaił się mój Zew – to nieartykułowane, niemożliwe do zdefiniowania uczucie, które sprawiało, że nie byłam w stanie wytrzymać w bezpiecznych czterech ścianach swojego mieszkania i wyruszałam na samotne wędrówki, znikając nieraz na całe noce i gdzieś mając zmęczenie, jakie gwarantowałam sobie następnego dnia. To był ten sam Zew, tylko że zwielokrotniony, i to tysiące razy... to była sama jego esencja, czysta, wspaniała i tak doskonała, że aż czułam nieznośny ucisk w gardle, gdy się na niej skupiałam. Była piękna... i obiecywała, że gdy tylko pójdę tam, gdy tylko dotrę do serca lasu, znajdę to nieokreślone coś, czego poszukiwałam przez całe życie. Moje Coś Więcej, za którym podążałam, od kiedy tylko uświadomiłam sobie, że może istnieć...

Nie wiem, co konkretnie Ladon zrobił z nowymi wilkami, ale gdy część z nich przybrała zwierzęce skóry, mogłam bez problemu wyczuć ich myśli. Widząc, że wreszcie w naszych szeregach zapanował jakiś ruch, nie czekając dłużej skoczyłam między drzewa.

Dostępu do lasu jak potężny mur strzegła bariera z granatowych krzaków, z których, gdy tylko je potrąciłam, wzniosły się kłęby złocistego pyłu, zasłaniając niemal całą moją sylwetkę. Zmrużyłam lekko ślepia i prawie kichnęłam, czując drapanie w nosie. Przyjemny zapach, od którego ślina wydzielała mi się w nadmiarze, skojarzył mi się nieco z posypką z kwaśnych żelków.

Miałam wrażenie, że biegnąc, unoszę się nad ziemią. Złote ziarenka z łatwością osiadały w czarnej sierści, sprawiając, że zdawałam się ciągnąć za sobą wspaniały welon z żywych promieni słońca. Tuż przed moim nosem przeleciało kilka opalizujących perłowo ważek wielkości męskiej dłoni, mieniąc się wszelkimi możliwymi kolorami tęczy. Kłapałam zębami, udając, że chcę je złapać, a one uciekały mi tuż sprzed nosa w ostatniej chwili, drocząc się i popiskując cichutko na samej granicy słyszalności. Chciałam śmiać się i płakać jednocześnie, pragnęłam zadrzeć łeb w stronę gęstego sklepienia z gałęzi i zawyć z całych sił, oznajmiając swe szczęście całemu światu.

Dźwięki rozchodziły się jakoś dziwnie, jakbym znajdowała się w dużym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych watą, a całość oklejała szczelnie atmosfera sennego marzenia, która wprawiała mnie we wręcz idiotyczną euforię, przy której ta, jaka opanowała mnie w pobliżu starego krateru, zupełnie się chowała.

Było mi dobrze. Ba! Było mi wręcz cudownie i chciałabym zostać tam do końca świata!

– No i poleciała – dobiegło mnie z miejsca, w którym zostawiłam resztę stada.

„Odleciała" chciałeś chyba powiedzieć – burknął przemieniony już w wilka Paul, z ciekawością nadstawiając myślowych uszu w oczekiwaniu na moją reakcję. Musiał bardzo się rozczarować, gdy się okazało, że mam go tak kompletnie gdzieś, jak chyba jeszcze nigdy. Nawet się nie odwróciłam w jego stronę, zatrzymawszy się na szczycie malutkiego wzniesienia porośniętego miętowym mchem, chłonąc całą sobą atmosferę anomalii.

Leah, jesteś pewna, że z twoją główką wszystko w porządku? – dopytał odruchowo Collin, podbiegając bliżej. Spróbował otrzeć się o mnie bokiem, ale pokazałam mu kły i odsunęłam się lekko na znak, że nie życzyłam sobie, by ktokolwiek mącił moją cudowną chwilę.

To znaczy... Ja byłam w takim stanie, że najchętniej rzuciłabym się na kogoś i zmusiła go do zabawy – do tarzania się w mchu i złocistym pyle, do ścigania między wysmukłymi drzewami, do w zasadzie czegokolwiek... Tylko żeby był tym równie zachwycony jak ja. Żeby czuł to samo, żeby tak jak ja czerpał szczęście z pławienia się w anomalii, żeby...

Zamarłam w jednej chwili i spuściłam nisko łeb, gdy tylko sobie coś uświadomiłam.

Ten ból na dnie mojego serca. Ta dziwna gorycz, która opanowywała mnie wśród innych wilków, choć tak naprawdę kochałam swoje drugie życie. To coś, co nie pozwalało mi się na nim w pełni skupić... to było pragnienie obcowania z takimi samymi, jak ja. Którzy to rozumieją, czują to samo, którzy po prostu...

Dla których to właśnie jest normalne. Potrzebuję kogoś, komu nie musiałabym tłumaczyć, jak się tutaj czuję. Kto nie patrzyłby na mnie jak na idiotkę lub wilkołaczycę, której odkleiła się któraś z klepek.

Tylko że byłam sama. Byłam sama jak palec i prawdopodobnie będzie tak już zawsze... Bo wszystkich mi podobnych zabija się jeszcze w kołyskach, choć nie zrobili przecież niczego złego.

Będę sama, choćby otaczało mnie całe stado wilków uważających mnie za swoją siostrę. Nawet mój ukochany brat nie zdoła tego zrozumieć, bo jest do cholery biały. Biały, a nie czarny jak węgiel. Co z tego, że również jest półdemonem, że jest najbliższą mi osobą, skoro faktycznie dzieli nas cała przepaść?

Otrząsnęłam się, z ledwością zdoławszy zapanować nad myślami. Nie mogłam się tutaj smucić. Nie tutaj, nie, gdy wokół jest tak pięknie...

– Bosze, ale tu cukierkowo – burknęła z obrzydzeniem Gabrysia, zatrzymując się u mojego boku. W swojej mrocznej kreacji satanistki od siedmiu boleści w połączeniu z otoczeniem tworzyła tak komiczną mieszankę, że pewnie ryknęłabym śmiechem, gdybym była akurat człowiekiem. Rzuciłam jej tylko spojrzenie i zajęłam się sobą, postanawiając ją ignorować. Skrycie liczyłam na to, że może się czymś zadławi, ważką albo tym pyłem... Mógłby okazać się śmiertelnie trujący dla emo.

– Ludzie, ogarnijcie się – warczał Jared, tocząc wokół rozognionym spojrzeniem. – Przyjechaliśmy tutaj po bladgora, a nie żeby podziwiać widoki. Może tak zaczniemy go wreszcie szukać?

– Oj, zamknij się – poradził mu uprzejmie Sam. – Masz, to dla ciebie. – Wręczył kumplowi kwiatka składającego się z grubsza ze... szklanej kulki na zielonym patyku?

– Bardzo ładny, nie powiem, ale jak to się, kurde, podlewa? – zafrasował się obdarowany, odruchowo przyjmując prezent.

– To słonecznica kryształowa – wtrącił się Ladon. – Tego się nie podlewa, wystarczy, że postawisz w nasłonecznionym miejscu.

– A jeśli słońce akurat nie będzie świecić?

Przestałam zwracać na nich uwagę, gdy subtelny wiatr nagle zmierzwił mi sierść. Obróciłam się przodem do niego i zmrużyłam ślepia, węsząc intensywnie.

Opanowała mnie cała gama nowych uczuć. Miałam wrażenie, że w jakiś sposób łączę się z magicznym lasem – że dostaję się do zbiorowej świadomości splątanych korzeniami drzew i wraz z impulsami elektrycznymi, za pomocą których się porozumiewały, wędruję gdzieś daleko, gdzie... czaiło się... coś. Ale co to było? Skupiłam się mocniej, usiłując zepchnąć gdzieś na granice świadomości niepomierne zdziwienie tym, co właśnie zrobiłam. Nad tym, jak takie połączenie się jest w ogóle możliwe, mogę zastanowić się później.

Patrzyłam, czułam... słyszałam. Las był zdenerwowany. Traktował mnie jak swoją, chętnie odkrywał przede mną swoje tajemnice, pozwalał, bym się z nim niemal zrosła w jedno, lecz reszta jawiła się dla niego jak banda intruzów. Nie życzył ich tu sobie. Ciężkie buty sprawiały mu ból, depcząc delikatny mech, głośne okrzyki i warkot przemienionych w wilki mącił idealną ciszę. Oni zaburzali tutejszą równowagę... lecz byli ze mną, więc las – a właściwie Las – ich tolerował. Ale to, co chciał mi pokazać, było Wrogiem.

Nie umiałam dostrzec co to. Widziany w ten dziwaczny sposób kształt nie kojarzył mi się z niczym konkretnym, ale wydawało mi się, że wiem, co to takiego. No bo co to mogło być, jak nie bladgor, którego szukaliśmy? Las chciał się go pozbyć. Chciał, bym ja pomogła i się tego pozbyła...

Za mną! – warknęłam na rozglądających się chłopaków i puściłam się biegiem między drzewa.

Leah, do diabła, co ty właśnie robisz?! – ryknął na mnie od razu Ladon. W ułamku sekundy rzucił się w pogoń, lecz do tej pory znajdował się w sporym oddaleniu ode mnie – miałam nad nim sporą przewagę...

Tylko że ja nie chciałam, do cholery, z nim walczyć!

Co się dzieje? – dopytywała zirytowana Hiena.

Sam chciałbym to wiedzieć – wycedził Quills, kłapiąc ze złości zębami. Wszyscy już przemienili się w wilki i z pewną dozą ostrożności ruszyli za mną, dokładnie przyglądając się podłożu, zanim decydowali się oprzeć na nim łapy.

Uspokójcie się, nic wam tu nie grozi! – zdenerwowałam się. – Wiem, gdzie siedzi ten nasz cholerny bladgor!

– A skąd ty to możesz niby wiedzieć? – zbulwersował się Jacob.

Długo tłumaczyć.

Paul skomentował to w sposób, który z pewnością nie przypadłby mi do gustu, gdybym tylko zechciała go wysłuchać. Embry, Ladon i Collin, którzy najszybciej uwierzyli w moje słowa, na później odkładając serię pytań, rzucili się wreszcie do biegu, a Quills i Geri zaraz poszli w ich ślady. Całej reszcie nie trzeba było niczego więcej, by podjąć decyzję.

Pędziłam jak natchniona. Śpieszyłam się... bo Las tego właśnie ode mnie chciał. Pragnął pozbyć się Wroga już, natychmiast, jakby był on ciałem obcym tkwiącym w jątrzącym się ciele. A ja chciałam mu pomóc. Bo w tym miejscu nie mogło być niczego prócz ciszy i spokoju...

Z zadziwiającą sprawnością pokonywałam niewielkie wzniesienia i pojawiające się nagle uskoki. Przeskakiwałam nad rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami i pniami przewróconych drzew z lekkością najlepszego akrobaty, a byłam tak szybka, że reszta pozostała daleko w tyle. Chciałam tam być już, zaraz, natychmiast!

I czułam się silna. Niezwyciężona...

Gdy dotarłam na miejsce, poczułam przebiegający przez ciało elektryczny impuls. Rozejrzałam się, zagubiona przez to, że niedostrzegalna nić łącząca mnie z celem nagle zniknęła. By lepiej widzieć, wdrapałam się na wielki czarny kamień, leżący w wysokiej trawie pośrodku maleńkiej polanki...

No i wtedy nastąpiła scena rodem z dennej komedii.

Kamień zatrząsł się i uniósł wielki łeb o płonących ślepiach, zaprzeczając faktowi, jakoby rzeczywiście był kamieniem. Seth narobił wrzasku gdzieś w moich myślach, robiąc gwałtowny w tył zwrot w krzakach nieopodal z takim wdziękiem, że słychać go było chyba z kilometra.

Ja zareagowałam tak, jak wiedziałam, że trzeba było zareagować: błyskawicznie. Zanim brutalnie przebudzony bladgor zdołał się podnieść, rzuciłam się z rozwartymi szczękami w stronę jego gardła, wiedząc doskonale, że nie mam chwili do stracenia. Już, już miałam zacisnąć mu kły na tchawicy, gdy na polanę wpadła reszta wilkołaków. Potwór obrócił się w ich stronę, sprawiając, że nie zdoławszy już skorygować toru lotu, wczepiłam się zębiskami w bok jego szyi, co z pewnością było bolesne, ale nie sprawiło mu większego kłopotu. Odskoczyłam, gdy zamachnął się na mnie pazurzastą łapą, i zaczęłam go okrążać, poruszając się nisko przy ziemi, brzuchem niemal szorując o wysoką trawę.

Miałam wrażenie, że doskonale wiem, co robić. Oczami wyobraźni widziałam jak wyrysowane wszelkie możliwości ruchu i to, jakie niosły ze sobą konsekwencje. Nie miałam problemu, by doszukać się w pokrytym czarną łuską cielsku najsłabszych punktów i to na nich skupić uwagę, wypatrując najdogodniejszego momentu do ataku. Wiedziałam, jak go pokonać!

Inni też wiedzieli, że ja to wiem. Pojęcia nie mam, skąd pojawiła się u nich taka wiara w moje siły – być może to, co działo się ze mną w samym sercu anomalii, było aż tak spektakularne, że nie dało się choćby wziąć pod uwagę, że mogłabym przeceniać swoje możliwości? Może Ladon w jakiś sposób ich powstrzymywał? Grunt, że trzymali się w pobliżu, gotowi w każdej chwili wtrącić się do tego tańca, gdyby nagle wyrwał mi się spod kontroli, jednocześnie starając się mi nie przeszkadzać. Być może fascynował ich ten widok? Nie wiem.

Atakowałam jak prawdziwy wilk, całkowicie oddając się we władanie instynktowi czarnego półdemona, choć nadal pamiętałam, że nie powinnam tego robić. Okrążałam szybko ofiarę, doskakiwałam do niej w mgnieniu oka, gdy choć na moment traciła czujność, gryzłam celnie, rozrywając skórę i twarde mięśnie, i uskakiwałam na bezpieczną odległość, dosłownie na milimetry unikając kontrataku. Tańczyłam. Bawiłam się nim. Męczyłam go i czekałam, aż...

Tak, pewnie by mi to wyszło. Gdyby nie to, że Gabrysia postanowiła wszystko w pięknym stylu spieprzyć, tak jak to tylko ona potrafi.

Wilczyca o sraczkowatym futrze wyrwała się nagle z szeregu i spróbowała wskoczyć w środek mojego kręgu, sprawiając, że zupełnie zgubiłam rytm. Zobaczyłam ją właściwie tylko kątem oka – burą błyskawicę w kształcie wilka, szybką... lecz niedostatecznie. Bladgor ryknął wściekle i rzucił się na nią jednocześnie z Jacobem i Samem, którzy podjęli beznadziejną, bo zbyt opóźnioną próbę powstrzymania dziewczyny przed poddaniem się własnej głupocie.

Zginą. On ich zabije!

Już go miałam. Do cholery, już widziałam lukę, której potrzebowałam, by rozszarpać bladgorowi gardło! Tylko że to by oznaczało, że dam tej idiotce umrzeć.

W ostatniej chwili przesunęłam ciężar ciała bardziej w bok i rzuciłam się między Gabrysię a gorejącego potwora. Zakrwawiony bladgor, doskonale wiedząc, że to ja sprawiłam mu tyle bólu, nie miał żadnych większych oporów, by złapać mnie jak szmacianą lalkę, zamachnąć się mną i rzucić w kotłujące poniżej wilki. Sam i Jacob rozstąpili się w ostatniej chwili, widząc szybujący w ich kierunku wielki kształt, więc przeleciałam dobre dziesięć metrów i grzmotnęłam grzbietem w drzewo tak mocno, że aż się zatrzęsło. Chociaż może nie do końca grzbietem, bo poczułam to... jakby w głowie?

Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam nawet, jak się nazywam i co tutaj robię, więc o wstaniu i kontynuowaniu morderczego tańca nie mogło być mowy.

Leah, rusz się! – zawył w moją stronę Jared, dołączając do rozgrywającego się wokół chaosu. Teraz już wszystkie wilki rzuciły się na bladgora, sprawiając, że praktycznie zniknął pod masą kotłującej się sierści i błyskających kłów.

Sam się rusz – odburknęłam w bardzo wyszukany sposób, zamykając ślepia.

Gabrysia podbiegła do mnie, skamląc żałośnie. Była tak przerażona, że aż nie zdołała uformować myśli w żadne konkretne słowa – podczołgała się po prostu z podkulonym ogonem i uszami płasko przyklejonymi do czaszki i w tej poddańczej pozie zamarła u mojego boku, popiskując cicho. Sama nie wiem, jak to możliwe, ale nawet nie byłam na nią specjalnie zła.

Wygrywali. Widać to było gołym okiem – wilki radziły sobie świetnie. Nie musiałam już się tym interesować, odsunęłam więc od siebie nadmiar dobiegających do pulsującej bólem głowy bodźców i wczułam się w atmosferę magicznego Lasu, w jego pulsujące życiem serce. Posłałam w jego stronę kojącą myśl i czując, że szumiana przez gałęzie drzew pieśń przerażenia zaczyna się uspokajać, uznałam, że mogę nareszcie się wyłączyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro