Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mówiąc, że w okolicy cmentarza panował tłum, w który nawet największy idiota nie wbiłby się w wilczym ciele, bynajmniej nie żartowałam. Ludzi było tyle, że nawet gdyby chciał, wilkołak nie zmieściłby się między nimi w zwierzęcej formie, nie taranując przy okazji nikogo, a wątpiłam, by był aż tak głupi, by ryzykować zobaczeniem przez tyle osób. Pozostawało mieć nadzieję, że to sprawi, iż przestanie mnie gonić.

Odetchnęłabym z ulgą, gdy tylko ciżba mnie porwała, ale zaraz opanowała mnie wściekłość, jakiej potrafię doświadczyć jedynie w zbyt dużych skupiskach ludzkich. Z ledwością się opanowałam, narzucając sobie spokój...

Szlag, jak ja mogłam być spokojna? Śniło mi się miejsce po tysiąckroć prawdziwsze od tego, co mnie teraz otaczało, i mężczyzna, do którego wyrywało się moje serce. Ścigał mnie wariat z wrogiej watahy, która pragnęła wypowiedzieć nam wojnę. Dodatkowo znalazłam się właśnie w sytuacji, jakiej nienawidzę najbardziej na świecie – ze wszystkich stron atakowana głosami, smrodem ludzkich ciał, bijącym od nich gorącem, wysysającym tlen z powietrza, i chaosem, jakiego nie byłam w stanie opanować na tyle, by zdołać się wśród niego sprawnie poruszać. Mało brakowało, a z miejsca dostałabym ataku migreny.

Minęłam nieduży gotycki kościółek, wzniesiony z niepokojącego mnie od zawsze czarnego kamienia, i opadającą lekko w dół, zamkniętą dla samochodów ulicą, po której obu stronach rosły wiekowe kasztanowce, skierowałam się w stronę, jaką i tak musiałabym obrać, chcąc dostać się do domu rodziców. Po lewej stronie miałam bardziej zniszczony mur z czerwonej cegły, za którym mieścił się najstarszy cmentarz, gdzie swego czasu walczyłam z bladgorem i imprezowałam z upośledzoną ekipą Gabrysi, po prawej zaś ten odrobinę nowszy i o wiele większy. Drzewa tworzyły szczelny baldachim nad całym terenem, sprawiając, że nie dostrzegałam jednolicie szarego nieba, lecz jednocześnie... coś było z nimi nie tak.

Coś wisiało w powietrzu, ale byłam zbyt zdenerwowana, by skupiać się na tym, co to mogło być. Zwłaszcza gdy po tym, jak obróciłam się przez ramię, dostrzegłam rozglądającego się intensywnie młodego mężczyznę w skórzanej kurtce...

Miał znajome oczy i ewidentnie kogoś szukał, ponadto w jego ruchach było coś nieznośnie wilczego, co ja, wyczulona na takie subtelności, dostrzegłam bez problemu. Wzdrygnęłam się i czym prędzej ruszyłam dalej, mając nadzieję zwinąć się stamtąd, zanim znajdzie mnie wzrokiem. Nie miałabym z nim najmniejszych szans – głową sięgałam mu chyba najwyżej do ramienia...

Kurde, odważyłby się zaatakować mnie tutaj? Odważyłby się złapać mnie za fraki i stąd wyprowadzić, gdybym zaczęła krzyczeć, miotać się i wołać o pomoc? Chyba nie chciałam tego sprawdzać.

Byłam tak zdenerwowana, że o mało nie wlazłam w stoisko ze zniczami. Okutany w grubą kurtkę sprzedawca posłał mi złe spojrzenie, lecz nie powiedział nic, gdy przeprosiłam szybko i czmychnęłam stamtąd jak niepyszna. Cholera, dobrze wiedziałam, że już za dwa dni mamy święta, ale mimo wszystko i tak byłam zaskoczona zastanym tutaj tłumem. To wyglądało tak, jakby całe miasto postanowiło nagle zebrać się na rodzinnym sprzątaniu grobów – pewna jestem, że nawet pierwszego listopada ciężko uświadczyć tutaj aż takie tłumy. Jeszcze bardziej zdziwiłam się, gdy dostrzegłam, że niemal wszyscy ludzie wchodzą pierwszą bramą cmentarza po prawej stronie, gdzie mieściły się najstarsze groby, o których gotowa byłam sądzić, że mało kto pamięta. Te odwiedzane można było znaleźć w dalszej części cmentarza...

Co mogłam zrobić? Nie oglądając się za siebie, by nie budzić dodatkowych podejrzeń, i ignorując intensywny zapach czegoś nienazwanego, wciąż wiercący mnie w nosie, zanurzyłam się w najgorszym tłoku i pozwoliłam, by porwał mnie w stronę ozdobnej bramy, wyjątkowo otwartej na oścież. Smętnym wzrokiem obrzuciłam wiszący nad nią niewielki dzwon, jakbym w nim miała nadzieję dostrzec podpowiedź, co takiego powinnam zrobić w następnej kolejności. Z ledwością udało mi się wymanewrować na chodnik, mijając staruszkę w moherowym berecie i młodą parę z gówniakiem mierzącym mnie morderczym wzrokiem. Z dwojga złego wolałam potrącić dzieciaka i szybko przeprosić – było mi go zdecydowanie mniej szkoda niż ledwo trzymającej się na powykrzywianych od choroby nogach staruszki. Udając, że nie dosłyszałam obrzucających mnie całkiem ciekawymi inwektywami rodziców, nareszcie znalazłam się za wysokim murem, w sporej części pokrytym poszarzałym ze starości, spękanym tynkiem.

I zatrzymałam się jak wryta na samym środku wąziutkiej, wyłożonej powykrzywianymi płytami ścieżki, oczarowana...

Aurą? Zapachem? Widokiem? Chyba wszystkim naraz.

Ludzi było tyle, że można by pomyśleć, iż nagle wszystkim zachciało się krajoznawczych spacerów wśród cmentarnych zabytków. Ni cholery nie mogłam zrozumieć, skąd ich się tutaj tyle wzięło, skoro naprawdę w okolicy nowych grobów było jak na lekarstwo, ale chyba jeszcze mocniej zastanowiło mnie to, dlaczego nikt oprócz mnie nie sprawia wrażenia, jakby wyczuł coś dziwnego. Wszyscy rozmawiali beztrosko, przerzucali się jakimiś zupełnie nieistotnymi uwagami, obgadywali znajomych i wydawali dziwaczne dźwięki do swoich niezbyt rozgarniętych w sytuacji bombelków. Jakaś starsza pani instruowała męża, co powinien zrobić, gdy już wreszcie w swoim wolniutkim tempie doczłapią na miejsce, wysoki mężczyzna krzyczał do słuchawki telefonu, ochrzaniając roszczeniowego klienta...

Kurde, i zupełnie nikt nie patrzył w górę.

Stanęłam na ścieżce biegnącej wzdłuż ogrodzenia, tak, aby mieć je po lewej stronie. Zignorowałam kilka opierających się o mur płyt najstarszych nagrobków, z których zostało jedynie tyle, i tak samo nie zwróciłam uwagi na to, jak ładnie i tajemniczo wyglądały, miejscami oplecione zachłannymi gałęziami wszędobylskiego bluszczu. Po mojej prawej stronie w pełnej swojej krasie rozciągał się nasz największy miejski cmentarz, tak ogromny, że z tego miejsca, choć teren opadał lekko w dół, tworząc w jego sercu nieckę, nie mogłam dostrzec przeciwległej granicy. Na morze nagrobków, w większości wzniesionych ze starego, omszałego piaskowca, formowanego w fantazyjne rzeźby, cień rzucały stare, wysokie na wiele metrów drzewa, tworzące nad całym terenem nieprzenikniony baldachim. No i tu właśnie był problem – bo mimo pory roku, ich liście miały się lepiej niż świetnie. Soczyście zielone, świeże i delikatne, jak w pogodnym maju – gdy dopiero co osiągnęły swoje docelowe rozmiary, ale nie zdążyły jeszcze stwardnieć i nabrać głębi koloru. Światło wydawało się lekko mętne, a kolory dziwnie przytłumione, jakby wszystko pokrywała warstewka białego pyłu, ale na to już zwracałam najmniejszą uwagę.

Szlag. Suche, zbrązowiałe liście powinny zalegać na ścieżce, na nagrobnych płytach... powinny tworzyć setki dodatkowych obowiązków dla wszystkich, którzy pragnęli przed świętem doprowadzić miejsca pochówku bliskich do porządku.

Zadrżałam, choć wcale nie było zimno. Dłuższą chwilę nie wiedziałam, jak powinnam zareagować.

Anomalia? Z pewnością. Tylko dlaczego...?

Szlag. A może po prostu nie wszyscy ludzie je widzą? Może aby dostrzec anomalie – lub zauważyć, że jest w nich coś niewłaściwego – należy dysponować przynajmniej ułamkiem magicznego talentu? Nie wiem. Nikt z tego kipiącego głosami, przesadnie żywiołowego tłumu nie wyglądał, jakby dostrzegł tu coś dziwnego. Ktoś śmiał się przesadnie głośno, zagłuszany przez odgłos zamiatania śmieci z wąziutkiej alejki, gdzieś dalej jakieś dziecko pruło się jak zarzynane, aż szło echo. Kolejne mordercze zapędy szarpnęły mną do tego stopnia, że zacisnęłam dłonie w pięści, obawiając się, że gdy połączą się ze zdenerwowaniem i lękiem, nie zdołam powstrzymać przemiany w wilka. Rany, dlaczego ja tak nienawidzę dzieci?

I czy to naprawdę jest teraz takie ważne?

Był tam. Albo dostrzegłam go w napływającym tłumie, albo odszukałam przypadkowo kogoś bardzo podobnego – nie wiem. Wolałam się nie upewniać, tylko prędko ruszyć dalej. Zupełnie odruchowo przyjrzałam się metalowemu płotkowi, okalającemu jeden z większych pomników, zastanawiając się, czy by nie pozyskać jednej z zakończonych kuszącym szpikulcem sztachet, ale dobrze wiedziałam, że nie zostałoby to zbyt dobrze przyjęte przez otaczający mnie tłum. Gdyby ktoś zwrócił mi uwagę, nie mogłabym przecież tak po prostu mu powiedzieć, że ściga mnie narwany wilkołak, z którym prawdopodobnie będę musiała walczyć na śmierć i życie...

Przez chwilę zaświtało mi w głowie, że może w sumie mogłabym skorzystać z tłumu i na chłopaka tutaj zaczekać? Może chciał tylko porozmawiać...?

Idiotyzm. Chyba nie rzucałby mi się wcześniej do gardła w wilczej postaci, gdyby o to mu chodziło. Całkiem to zabawne, że gdy uważamy się za dobre osoby, w innych również odruchowo staramy się doszukać najlepszych cech i intencji, choćby wszystko temu przeczyło...

Nie mogłam ryzykować. Nie mogłam się tutaj wystawiać na jego atak... bo zupełnie nie wiedziałam, do czego jest zdolny. Nie miałam pojęcia, co zrobi, gdy wreszcie mnie dostrzeże. Nie wiedziałam, czy nie jest na tyle szalony i zdesperowany, by ponownie spróbować mnie zagryźć, gdzieś mając zwyczajnych śmiertelników robiących za widownię. Obojętnie jak się bałam i jaką czułam niechęć do podobnych zagrań, musiałam umknąć gdzieś, gdzie bezpieczna będę zarówno ja, jak i otaczający mnie tłum. Miałam chronić ludzi, a nie narażać na takie ryzyko, jak walka dwóch gigantycznych wilków.

Musiałam poszukać kryjówki, a nie naiwnie liczyć na to, że czyjaś nieświadomość i niewinność mnie osłonią.

Ruszyłam wąskim chodnikiem wzdłuż muru, zygzakując między osobami w głębokim poważaniu mającymi, że ktokolwiek prócz nich też mógłby pragnąć tędy przejść. Wmawiałam sobie, że to wcale nie tylko dzisiaj wszystko tak mnie denerwuje, i rozglądałam się jednocześnie za miejscem, w którym mogłam się schronić. Szkoda, że na tym cmentarzu, w przeciwieństwie do tego najstarszego, nie było żadnej małej, kilkusetletniej kapliczki...

Chodnik to poszerzał się do ładnych dwóch metrów, to znów zwężał do szerokości ledwie jednej płyty chodnikowej, kipiąc po bokach wydeptanym błotem. Nie zamierzałam wybrzydzać i ochoczo brudziłam sobie buty, wymijając tych poruszających się bardziej spacerowym krokiem. Gdy tłok nieco się przerzedził, podryfowałam na prawą krawędź ścieżki, by skorzystać ze skrawka wydeptanego trawnika...

Znowu się zatrzymałam. Ktoś zaklął mało elegancko za moimi plecami, ale nie zamierzałam ruszyć się na centymetr, tak skamieniała, jak chyba jeszcze nigdy. Zimne dreszcze przerażenia liznęły moje ciało, znacząc je gęsią skórką, a wszystkie drobne włoski na karku i przedramionach stanęły mi dęba. Wilk w moim wnętrzu poruszył się niespokojnie... Zapragnęłam cofnąć się na kilka kroków, ale nogi nie zamierzały mnie słuchać.

Sama nie wiem, co mnie tak przeraziło. Czy raczej: nie wiem, dlaczego z marszu nie uznałam, że mam halucynacje, i nie poszłam dalej. Nikt nie zwracał na to najmniejszej uwagi, każdy przechodził obojętnie obok, jak przy najzwyczajniejszym elemencie cmentarnego krajobrazu, a przecież jak najbardziej obiekt zasługiwał sobie na uwagę.

Czy to była anomalia? Dodatkowe zaburzenie rzeczywistości w większym fragmencie skupiska upośledzonej magii?

To nie było właściwie nawet jeziorko, co najwyżej oczko wodne. Idealnie okrągłe, mogło mieć średnicę najwyżej czterech metrów i maksymalnie metr głębokości w samym środku. Z daleka wyglądało jak nieco większa kałuża, zgromadzona między popękanymi ze starości nagrobkami. Zalegająca we wgłębieniu woda przy samej krawędzi była przezroczysta, lecz im bliżej jego środka, tym robiła się ciemniejsza, aż wreszcie przyjmowała odcień doskonałej czerni, choć dno opadało bardzo łagodnie, na tyle, że nie powinno to być przecież możliwe. Nawet nie widząc go całego, wiedziałam jakimś dodatkowym zmysłem, że tak jak widoczne krawędzie, całe wyłożone jest okrągłymi kamieniami wielkości głowy, wkopanymi równo w ziemię...

Każdy z tych kamieni miał złocisto-zielonkawy kolor starego piaskowca i przyjmował kształt ludzkiej czaszki.

Przecież w tym miejscu nigdy nie było czegoś takiego!

Stare cmentarze znam bardzo dobrze. Wiele razy spacerowałam po nich, doceniając ciszę, melancholijną aurę i rozkoszny spokój tego miejsca. Oglądałam zabytkowe nagrobki i zdobiące je rzeźbienia; kiedyś razem z mamą, zafascynowane, szukałyśmy wśród nich najstarszych i zakładałyśmy się, której z nas uda się znaleźć najbardziej wiekowy. Ale to? Pamiętałabym, gdyby było tu wcześniej. Na sto procent, bo czegoś takiego zapomnieć się nie dało. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może ktoś postanowił sobie wybudować tutaj awangardowy nagrobek, ale szybko sobie uświadomiłam, jak absurdalnie to zabrzmiało.

Ostrożnie podeszłam do samej krawędzi wody. Zmierzyłam wzrokiem stojącą nieopodal ławeczkę, skierowaną tak, jakby ktoś umieścił ją tutaj celowo, by goście cmentarza mogli sobie popatrzeć w zupełnie nieruchomą toń. Ją akurat kojarzyłam... ale co tu było oprócz niej, zwyczajnie nie pamiętałam. Może nic konkretnego? Może miejsce na nowy nagrobek, którego nikt do tej pory nie wykupił? Serio, nie wiem. Widocznie nie było to nic istotnego, skoro nie utkwiło mi w pamięci.

Uklęknęłam i sięgnęłam w stronę dziwnej wody, lecz zawahałam się w ostatniej chwili, gdy moje palce znalazły się ledwie parę milimetrów od jej tafli. Zastanowiłam się... wreszcie nabrałam jej odrobinę i roztarłam na opuszkach. Była chłodna, ale odniosłam wrażenie, że ma lekko oleistą konsystencję. Czułam tutaj coś takiego...

Nagle aż krzyknęłam, gdy coś ciężkiego z impetem we mnie wpadło. Runęłam na ziemię – całe szczęście, że na chodnik, a nie w pobliską szczególnie okazałą błotnistą kałużę – i już przygotowałam się do przemiany, pewna, że to właśnie rzucił się na mnie obcy wilkołak, gdy...

No cóż. To był dość duży i ciężki, ale zupełnie zwyczajny dziecięcy wózek. Ach, no jakże by inaczej? W końcu to, że bachorów wprost nie cierpię, jest w oczach wszechświata jakąś specjalną zbrodnią i wszystko się sprzysięgło, żeby stawiać je na mojej drodze, gdy tylko się da. I za każdym razem w taki cholerny sposób...

Zerwałam się z ziemi, ignorując mamuńcię, już ochrzaniającą mnie z zapałem. No bo jak ja chodzę? Gdzie ja mam oczy? Przecież mogłam zrobić krzywdę Ksawierkowi! O mało nie burknęłam, że szczerze współczuję imienia, ale byłam zbyt zajęta ścieraniem śladów błota z płaszcza i reanimowaniem telefonu. Początkowo wpadłam w autentyczną panikę, że na dobre go uszkodziłam, ale na szczęście uruchomił się za trzecim razem...

– Jak oni wychowują tę młodzież?! – wzniosła pomstę do nieba zbulwersowana babka, zauważywszy nareszcie, że niezbyt się tą jej tyradą przejęłam. Wypadałoby przy okazji zaznaczyć, że wyglądała na starszą ode mnie o jakieś trzy, może maksymalnie pięć lat.

Boże, ja nie chcę tak skończyć...

– Kwestię wychowania pozostawię swoim rodzicom, bo mam wrażenie, że i tak wiedzą o nim o wiele więcej niż pani – walnęłam w pewnym momencie bezlitośnie. Chciała jakiejś reakcji na swój monolog, to ma... – Poza tym pragnę zaznaczyć, że wjechała we mnie pani tym wózkiem, stwarzając zagrożenie zarówno dla mnie, jak i swojego dziecka. To ja panią powinnam spytać, gdzie ma oczy.

Zapowietrzyła się i dosłownie zakrztusiła tym, co jeszcze chciała powiedzieć. Oj, kusiło mnie, żeby dodać coś jeszcze – kusiło mnie, żeby tutaj zostać i przyjrzeć się z bliska tej nieco przerażającej kałuży – ale gdzieś niedaleko, pomiędzy idącymi w naszym kierunku rozgadanymi ludźmi dostrzegłam znajomą sylwetkę w skórzanej kurtce. Obrzuciłam babkę ostatnim wyniosłym spojrzeniem i odmaszerowałam, ostentacyjnie wycierając błoto z ekranu smartfona, siląc się na spokojny krok.

Szlag, a więc jednak mnie nie zgubił?

Musiałam przyznać, że gdy ze wszystkich stron ponownie otoczyli mnie śmierdzący ludzie, udało mi się zepchnąć rozmyślania o anomaliach gdzieś na dalszy plan.

Wpadłam w największy tłum i postarałam się przebrnąć w samo jego serce. Po mojej lewej stronie pojawiły się właśnie tyły ceglanego domku. Nie wiem, kto i kiedy go wybudował, lecz pewna byłam, że budyneczek jest bardzo stary. Niegdyś zapewne musiał mieszkać w nim ktoś zajmujący się cmentarzem, być może grabarz wraz z rodziną, obecnie zaś od strony ulicy znajdował się tam spory całoroczny sklepik ze zniczami i bardziej artystycznymi wiązankami. Dom nie był duży, choć piętrowy i z niewielkim stryszkiem, kryty spadzistym dachem, lecz tym, co czyniło go wyjątkowym, była...

Nie wiem, jak to nazwać. Konstrukcja przypomina mi odrobinę pruską kolejową nastawnię, ale sądzę, że miała coś wspólnego z tym, że jeszcze dwadzieścia lat temu mieścił się tutaj niewielki skład węgla. Ceglany korytarz zwiesza się nad chodnikiem, tworząc nad nim niewielki tunel, i już z daleka przykuwa wzrok...

Miałam nadzieję za nim przeprawić się przez ogrodzenie. Dobrze wiedziałam, że mur jest tam uszkodzony – wystarczająco, bym szybko go pokonała i spierniczyła w stronę domu rodziców wygodną ulicą, na której z pewnością mimo zgromadzonego tłumu miałabym większą możliwość manewrowania. Nie wiem, dlaczego ostatecznie zatrzymałam się wcześniej, obrzucając spojrzeniem pobliską kamienną komórkę. Budyneczek był niski, kryty stromym dachem, niemal całkowicie porośnięty bujnym bluszczem, i dobrze wiedziałam, że mimo stwarzanych pozorów, wciąż służył za magazyn sklepu...

Zwykle zamykająca drewniane drzwi kłódka była otwarta. Wymknęłam się z tłumu, zdjęłam ją całkowicie i wsadziłam do kieszeni, bojąc się, że ktoś mógłby mnie tam zamknąć, i weszłam do środka, szybko zapalając latarkę w telefonie. Popatrzyłam po zgromadzonych w środku drewnianych skrzyniach i tekturowych pudłach, próbując w parę sekund zapamiętać, gdzie mniej więcej stoją, by zaraz się o nie nie zabić, i zatrzasnęłam za sobą drzwi nogą, czując irracjonalną obawę, że siedzieć mogą na nich pająki, które niechcący dotknę gołą dłonią.

Zresztą... Irracjonalną? Kurde, na pewno było ich tutaj pełno.

Dlaczego ja nie poszłam dalej? Gdy teraz się nad tym zastanawiałam, uznałam, że czający się w krótkim tuneliku mrok wydał mi się zbyt... wszechobecny, osaczający i lepki, a chodnik był tam zbyt wilgotny. Szwendałam się tam milion razy, ludzie teraz również nie mieli oporów, żeby się tam zagłębić, a jednak mój wilczy instynkt podpowiedział mi, że to zły pomysł. Ciekawe, że milczał zawsze wtedy, gdy go potrzebowałam, a w takich sytuacjach podsuwał mi tysiące nieodpowiednich skojarzeń, przez które wręcz zaczynałam bać się własnego cienia.

Czujecie to? Nie poszła dalej, bo chodnik był za mokry. Rany, aż prawie się roześmiałam z własnej głupoty...

W komórce cuchnęło stęchlizną, ale w zupełnie inny sposób, niż się spodziewałam. Nie miała żadnego, nawet najmniejszego okienka, choć gotowa byłam przysiąc, że z zewnątrz jedno widziałam. Być może zamurowano je od środka? Znowu spróbowałam uruchomić latarkę, lecz gdy poruszyłam się w mroku, natrafiłam na coś stopą i poślizgnęłam się lekko. Wsparłam się na ścianie, by nie upaść...

No właśnie. Coś z tą ścianą było nie tak... bo gotowa byłabym przysiąc, że nie dotykam kamienia lub gołego tynku, których się tutaj spodziewałam, a całkiem zwyczajną tapetę, jak w normalnym pokoju...

Ki diabeł?

Pomacałam uważniej. Tak, to zdecydowanie nie była ściana zwyczajnego magazynku. Duszący strach złapał mnie za gardło i zmusił, bym w całkowitym odłączeniu od zdrowego rozsądku, nie przejmując się już tym, że pewnie dosłownie wpadnę na obcego wilkołaka, skoczyła do drzwi wyjściowych. Złapałam klamkę, szarpnęłam, niemal szczupakiem rzuciłam się przez próg, znowu potykając o coś tak, że o mało nie wylądowałam w podłodze...

W podłodze. Nie ubłoconym, powykrzywianym korzeniami pobliskich drzew chodniku.

Wyraźnie się ociepliło, smrodek stęchlizny zniknął. Z ledwością pozbierałam się z podłogi i rozejrzałam, całkowicie zdezorientowana. Myślałam, że zwariowałam. W ostatnim momencie powstrzymałam się od potarcia oczu i uszczypnięcia w ramię.

Bo może ja śnię? Może to tamta baza wojskowa była prawdą, a teraz pojawiły się te zwyczajniejsze, choć absurdalne sny? To by wyjaśniało, dlaczego wszystko wydawało mi się mniej rzeczywiste od tamtego marzenia i...

Nie. To tak nie działa. Tylko w takim razie o co tu chodzi?

Powinnam ponownie znaleźć się na cmentarzu. Powinnam za plecami mieć zarośniętą komórkę na tyłach ceglanego domu-sklepu... Dużo rzeczy powinnam, ale żadna nie okazała się prawdziwa.

Ja stałam w holu ewidentnie zamieszkanego, i to całkiem sporego domu. Plecami wsparłam się o zupełnie zwyczajną, choć niezbyt ładną ścianę, wyłożoną kiczowatą tapetą w miętowo-morelowe paski. O rany, ależ ten twór był paskudny – nie zabrakło nawet błękitnego szlaczka w kształcie kwiatuszków, biegnącego na poziomie moich oczu...

Ale nie o samą tapetę tu chodziło, choć niewątpliwie wywoływała lekki odruch wymiotny.

Po lewej stronie, jakieś cztery metry dalej miałam wejście do następnego pomieszczenia, pewnie do kuchni, sądząc po tym, że wokół unosiły się kuszące zapachy gotowanego obiadu. Zza zamkniętych dwuskrzydłowych drzwi z malowanego na biało drewna, jakie często spotykało się w nieremontowanych mieszkaniach w kamienicach, dobiegał przyciszony gwar rozmów i stukanie naczyń. Aż zaburczało mi w brzuchu... Cały korytarz był stosunkowo wąski, ozdobiony tanimi podróbkami słynnych obrazków, zawieszonych na ścianach w przypadkowych miejscach i niezbyt ładnych pozłacanych ramkach, a po prawej stronie zupełnie dominowały go strome, lecz całkiem szerokie schody, wyłożone wyblakłym czerwonym chodnikiem. Na pierwszym stopniu, co widziałam nawet ze swojego miejsca, a chyba jednak wolałabym tego nie robić, żeby nie śniło mi się po nocy, pyszniła się prawdziwa polska paprotka w białej, plastikowej doniczce stylizowanej na... w sumie sama nie wiem na co. Na coś. Naprzeciwko miałam frontowe drzwi z tandetnym przeszkleniem w kształcie połowy kwiatu, w które w wyjątkowo nietrafionym pomyśle wprawiono żółte szkło z bąbelkami. Wolę nie wspominać, z jaką ludzką potrzebą fizjologiczną mi się to kojarzyło, pewnie wszyscy i tak się domyślą.

No ale co ja tu robię, kurde?! Co mnie obchodzi jakaś paskudna szyba i tylko odrobinę lepsza od niej doniczka?!

Błyskawicznie odwróciłam się do drzwi, którymi tu weszłam, i szarpnęłam za klamkę. Miała kształt gałki, choć wcześniej pewna byłam, że była normalna. Mało nie zaklęłam, gdy ani drgnęły w zawiasach. Z niedowierzaniem zerknęłam na kłódkę, którą szybko wyciągnęłam z kieszeni. Ja pierdzielę, jak...? Jej materialność nie podlegała żadnym dyskusjom, bo porządnie ciążyła mi w dłoni i przyjemnie chłodziła spoconą ze zdenerwowania skórę. Ale...

Drzwi kuchni nagle drgnęły. Jeden z głosów stał się wyraźniejszy, ale jego właściciel prawdopodobnie zatrzymał się w progu i odwrócił do rozmówców, pragnąc dodać jeszcze coś, zanim wyjdzie na korytarz. Nie zastanawiałam się nad tym i nawet nie słuchałam słów, jakie padły – adrenalina rozlała się w moich żyłach i zmusiła mnie do natychmiastowego działania. Spanikowana, rzuciłam się w jedynym możliwym kierunku, który nie byłby przy okazji pułapką – ominęłam schody i dopadłam do drzwi wyjściowych. Znowu się potknęłam, tym razem o wycieraczkę, i przeleciałam przez próg jak na skrzydłach, zaliczając twarde lądowanie tuż za nim. Ja pierdzielę, anomalie anomaliami, ale dlaczego cały czas muszę być taką pieprzoną pierdołą...?!

Z ulgą zostawiłam babciny korytarz za sobą i podniosłam się na tyle, by dopchnąć skrzydło do framugi. Chwilę oddychałam głęboko...

Drzwi w babcinym korytarzu były drewniane. Te były metalowe, w dodatku pomalowane wręcz obrzydliwą brązową farbą o wysokim połysku. I otwierały się na zewnątrz, choć pewna byłam, że je pchałam, żeby...

Na zewnątrz...?

Zerwałam się na równe nogi tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie.

Powinnam być na zewnątrz. Prawda? To były drzwi frontowe. Kurna, chyba aż tak głupia nie jestem...

Zmarszczyłam brwi i chwilę niepewnie się oglądałam, nie mogąc uwierzyć w to, co podpowiadały mi oczy. Jak każdy wilkołak, nie mam jakoś fenomenalnie doskonałego wzroku – czasem kiepsko widzę z daleka i mam problemy z rozróżnianiem nieoczywistych kolorów – no ale to już była gruba przesada... Tym razem jakimś niewyjaśnionym sposobem znalazłam się w mieszkaniu w bloku – od razu to poznałam, bo sufit znajdował się o wiele niżej niż w korytarzu, a nawet framugi drzwi, które dostrzegałam, zwiastowały znacznie cieńsze ściany. Wprawiono w nie tandetne białe drzwi z mętnymi szybami w boleśnie nierównych ramkach, jakie to znajdowały się w niemal każdym mieszkaniu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i jakie absolutnie nie izolowały od... niczego właściwie, ani dźwięków, ani światła, które dobrze przenikało przez nierówne, kiepskiej jakości szkło. W słabym świetle ściany kwadratowego przedpokoju, z którego dało się przejść do trzech pokoi, kuchni i łazienki, wydały mi się niemal szare, zdominowane przez radosne pomarańczowe wzorki ze spranej wykładziny na podłodze, na której to przed momentem niemal wychlastałam sobie wszystkie ząbki. Te farfocle były jedynym żywszym akcentem w zasięgu wzroku, być może w całym mieszkaniu, którego sporą część z tego miejsca widziałam.

Co jest, kuźwa?!

Odwróciłam się, dla pewności nacisnęłam rozkręconą klamkę szpetnych drzwi wejściowych. Ani drgnęły – przed samymi oczami miałam zasuniętą zasuwkę, lecz nie zdołałam jej poruszyć, bo przedwieczna konstrukcja potrzebowała również klucza, którego nie zdołałam odnaleźć wzrokiem. Właściwie w pustym przedpokoju nie było gdzie go ukryć. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, co się dzieje, bo istniało ryzyko, że mózg lada chwila zwyczajnie każe mi się odwalić... Musiałam po prostu stąd wyjść, i tyle.

Na paluszkach zbliżyłam się do zamkniętych drzwi jednego z pokoi, lecz odsunęłam się od nich, gdy usłyszałam stamtąd chrapliwy oddech starszej osoby i szelest przewracanej kartki, zapewne w gazecie lub książce większego formatu. Oprócz nich, tylko jedne drzwi były zamknięte i chyba prowadziły do łazienki, bo jako jedyne były lepiej zabudowane. W nich upatrzyłam swoją nadzieję... ale czego tak właściwie się spodziewałam? Na co liczyłam?

Przez chwilę bałam się, że naprawdę zastanę za nimi zmatowiałą muszlę klozetową, blaszaną wannę i umywalkę na nóżce i będę musiała się cofnąć, żeby faktycznie poszukać tych kluczy, ale na własne szczęście się rozczarowałam. Chociaż czy można tutaj mówić o szczęściu...? Ostatni raz obejrzałam się na mieszkanko w bloku i przeszłam do kamienicy, jak najciszej zamykając drzwi za sobą. Zaraz dopadłam do wysokiego okna ze szprosami i wyjrzałam przez nie, lecz skrzywiłam się jedynie na widok zupełnie obcej ulicy. Owszem, to mogło być gdzieś na starym mieście, ale na pierwszy rzut oka nie rozpoznałam tego miejsca. Wyłożona brukiem ulica spływała deszczem, a kolorowe parasole przemykających nią ludzi aż raziły w oczy.

Odwróciłam się do środka niewielkiej przechodniej kuchni, starając się uspokoić oddech. Była wąska, z niezachwycającymi białymi meblami, wysokim sufitem i dwoma parami podwójnych drzwi – tymi, którymi weszłam, pewnie prowadzącymi na korytarz, i drugimi, które miałam po lewej stronie, prowadzącymi chyba gdzieś w głąb mieszkania. Pewna nie mogłam być, bo obie pary pomalowanych na biało wrót okazały się przymknięte. Kuchnia właściwie była specyficzna, bo w zasięgu wzroku miałam również brzydką wersalkę w brązowo-pomarańczowym obiciu, od której aż dostałam mdłości, kilka świętych obrazków na ścianie i zasuszoną palmę, stojącą na zastanawiającym podeście z drewnopodobnej sklejki, ale nie było tam zupełnie nic, co mogłoby mi pomóc. Chwilę zawahałam się nad wyeksponowanymi na relingu nad kuchenką nożami, ale wreszcie dałam sobie mentalnie po łapach. Cholera, nic mnie nie ścigało, a z jakimiś popieprzonymi portalami w taki sposób walczyć się nie dało.

Ostrożnie zbliżyłam się do drzwi po lewej stronie i zajrzałam przez dziurkę od klucza, ale okazało się, że ktoś włożył w nią papier, nic więc nie dostrzegłam. Przemieniłam się w wilka, nie wahając się chwili dłużej, i zastrzygłam uważnie uszami...

Byłam tutaj sama, jeśli dobrze się orientowałam. Zarówno w myślowym eterze, jak i w mieszkaniu nie znalazłam nawet najcichszego wrażenia czyjejś obecności. No tak, sympatycznie, że mieszkańcy gdzieś wybyli, ale wilki bardzo by mi się przydały...

A może powinnam zadzwonić do Ladona? Sama nie wiem.

Ponownie przybrałam postać człowieka i odważnie nacisnęłam klamkę drzwi, przechodząc do sporego pokoju. Tym razem nie natrafiłam na żaden teleport, to nadal było dokładnie to samo mieszkanie. Odgłos tykania staromodnego zegara z kukułką wydał mi się aż do przesady głośny i wciąż poruszałam się na paluszkach, jakoś nie potrafiąc zaakceptować, że nie było tu nikogo, kto mógłby mnie nakryć. Chyba sama świadomość myszkowania w czyimś życiu tak na mnie wpływała. Popatrzyłam po meblościance z drewna malowanego na wysoki połysk, chwilę oglądałam zgromadzoną za przeszklonymi drzwiczkami kolekcję bibelotów. Nie mogłam się powstrzymać – kunsztownie wykonane porcelanowe lalki w przepięknych, haftowanych sukniach, nieraz zdobionych drobnymi koralikami, kolorowymi kamieniami i cekinami, od razu przyciągnęły mój wzrok. Sofa pod przeciwległą ścianą doskonale do nich pasowała, bo wyglądała jak leżanka dla króla – obito ją kojarzącym się z aksamitem materiałem w kolorze butelkowej zieleni, a oparcie i podłokietniki wygięto finezyjnie. Załamania materiału zbierały guziki, które przynajmniej z mojego miejsca wyglądały na srebrne. Nad siedziskiem i trzema fotelami, szytymi na tę samą modłę, wisiał ogromny obraz w drewnianej ramie, przedstawiający jakiś niezbyt udany, lecz całkiem sympatyczny sielski widoczek. Ciężka dębowa ława zachwycała rzeźbieniami w kształcie róż i kryształowym blatem, a dywanik pod nią głębią fioletowego koloru.

Spodziewałam się, że tutaj znowu znajdę dwie pary drzwi – jedne na korytarz, drugie prowadzące do kolejnego pomieszczenia – lecz rozczarowałam się, natrafiwszy na tylko jedną potencjalną drogę ucieczki. Na korytarz właśnie. Dłuższą chwilę wahałam się nad klamką, sama nie wiedząc, czego tak naprawdę się boję, nim wreszcie wyszłam do podłużnego, pozbawionego okna, ciemnego pomieszczenia, z którego drzwi prowadziły do pozostałych pokoi. Mieszkanie było naprawdę duże. Aż żal było mi deptać w butach włochaty chodnik, postawiłam więc nad nim wielki krok, o mało nie wywracając się na wyślizganym parkiecie. Najbliżej znajdowała się łazienka, wyłożona różowymi kafelkami, jakie to niegdyś stanowiły w domach prawdziwy hit, ale nie wchodziłam do niej głębiej. Bo i po co?

Czyli co pozostało? Miałam do wyboru jeszcze dwa pokoje. Jako pierwszy wybrałam ten po prawej stronie, wieńczący korytarz postanawiając zostawić na sam koniec, w razie gdyby nie udało mi się nic więcej. Chciałam od razu się wycofać, gdy tylko się zorientowałam, że tędy nie trafię do następnego świata, lecz w ostatnim momencie zatrzymałam się, postanowiwszy poświęcić wnętrzu nieco więcej uwagi... bo to był jakiś warsztacik. Spory, naprawdę duży, i...

Nie widziałam wiele, bo okno zasłonięto gęstymi zasłonami z materiału niemal nieprzepuszczającego światła, ale nawet w blasku wpadającym z mrocznego korytarza dostrzegłam zgromadzone w środku stoliki warsztatowe, na których wyeksponowano drewniane domki dla lalek. Piękne, ogniście kolorowe, wykonane tak szczegółowo, że wyglądały niemal jak prawdziwe – z mebelkami, tapetami, drobnymi przedmiotami, takimi jak naczynia, wazony z kwiatami i inne podstawowe sprzęty... Były cudowne i tak ozdobne, tak upstrzone wieżyczkami, rzeźbieniami i barwami, że wyglądały jak modele żywcem wyciągnięte z wioski elfów, rodem z najbardziej fantastycznej baśni... Oczarowały mnie. Nie myśląc wiele, namacałam włącznik światła i weszłam do środka, włączając aparat w telefonie. Każdemu zrobiłam po kilka zdjęć, nie mogąc się nadziwić zdolnościom rzeźbiarza... czy może raczej rzeźbiarki, bo mieszkanie ewidentnie należało do starszej kobiety. Nagle wręcz zamarzyłam, by zostać tutaj i poczekać na nią. Z ledwością się od tego powstrzymałam, dobrze wiedząc, że to beznadziejny pomysł. Każdy z modeli był wykonany z taką perfekcją, że nawet w drzwiczkach miniaturowych kredensów wstawiono szybki rzeźbione we wzory, i strasznie chciałam wiedzieć, jak kobiecie się to udało, ale przecież nie mogłam jej tego zrobić. Nie miałam prawa tutaj myszkować. Nie powinno mnie tutaj być... To, że bynajmniej nie chciałam się tutaj znaleźć, było beznadziejnym wytłumaczeniem, w które nikt by mi nie uwierzył.

Cholera, gdybym tylko miała zmysł do takich rzeczy, gdybym tylko miała po drodze z jakąkolwiek plastyką prócz rysowania, zaraz sama bym się za coś takiego wzięła. Jaka szkoda, że choć rękę miałam całkiem sprawną, tak nic oprócz szkiców mi nie wychodziło... Nawet najgłupsi dresiarze z klasy w gimnazjum lepiej sobie radzili w takich pracach niż ja. Gdy przychodziło do czegokolwiek w tym stylu – oklejania wielkanocnych styropianowych jajek bibułą, lepienia ludzików z plasteliny czy wycinania łańcuchów choinkowych – to ja kończyłam z klejem we włosach. Byłam pierdołą, jak już wspominałam. Czasem to naprawdę boli.

Nie mogłam rozpaczać nad własną niezdarnością. Nie mogłam dłużej zachwycać się tymi domkami. Musiałam dostać się do domu, i to jak najprędzej, i opowiedzieć o nowych anomaliach Ladonowi...

Po tym, jak sfotografowałam wszystko, co się dało, ponownie wysunęłam się na korytarz i wybrałam ostatnie drzwi. Znowu nie teleportowałam się w nowe miejsce, tylko weszłam do niewielkiej w porównaniu do reszty mieszkania sypialni. Niemal całą zajmowało wielkie łóżko z baldachimem, lecz oprócz niego nie znalazłam nic ciekawego.

No i co teraz?

Z nadzieją podeszłam jeszcze do drzwi szafy, ale w niej również nie zastałam nic prócz ubrań i smrodku kulek na mole. Wyglądało na to, że zostały mi jedynie drzwi wejściowe, bo chyba tylko ich jeszcze nie sprawdziłam. Tylko że...

Szlag. A czy w tym pokoju z domkami nie było jeszcze jednych drzwi? Nie sprawdziłam tego, zbyt oczarowana wystawą, a powinnam.

Wróciłam się prędko do warsztatu i zamaszystym gestem odsłoniłam połówkę okna. Tak, drzwi tam były – niepozorne, pomalowane na ten sam kolor, co ściana, tak małe, że nawet ja musiałabym się pochylić, żeby nimi przejść. Ale co mogłam poradzić? Chwilę się namęczyłam, żeby je otworzyć, bo pozbawiono je klamki, ale na szczęście ruszyły się na tyle, że zdołałam je odchylić, gdy podważyłam je wygrzebanym z torebki bagnetem.

I zastałam... pustkę.

Zamarłam na progu, z oszołomieniem wgapiając się w ciemność. Nieprzeniknioną, czarną... ponurą. Co to było? Wprawdzie tylko raz patrzyłam prosto przed siebie, gdy „teleportowałam" się do nowych mieszkań, lecz za żadnym razem z pewnością nie nurzałam się w czymś takim. Bałam się choćby drgnąć...

Postanowienie było jasne i stanowcze. Zamknę te drzwi. Jakoś wydostanę się frontowymi, nawet jeśli są zamknięte na klucz, i potem spróbuję zorientować się, w którym miejscu starego miasta się znajduję. Może zadzwonię do kogoś z watahy, żeby pomógł mi się stąd wydostać... Na pewno nie wejdę w to coś. Nie ma takiej opcji. Pchnęłam już wątłe drewno, by z powrotem je zatrzasnąć...

Właśnie wtedy z ciemności wyłoniła się męska dłoń, złapała mnie za przedramię, zaciskając palce niemal do bólu, i wciągnęła w wilgotny mrok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro