Rozdział 33

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie chciało mi się w to wierzyć. Sama nie wiem, z jakiego powodu popadłam w coś w stylu fazy zaprzeczenia, ale ni cholery nie mogłam się z niej wygrzebać. Myśl, że Cruxer wreszcie wziął się do roboty i przyszedł nam zgotować tę od jakiegoś czasu zapowiadaną wojnę, nie mieściła mi się w głowie... i w sumie nie umiałam zbytnio powiedzieć dlaczego. Przywykłam do tego, że jego stado okazjonalnie pojawiało się i znikało? Nie wierzyłam, że w końcu poważy się na coś takiego?

Jakikolwiek by nie był powód, wolałam powiedzieć wszystkim, że histeryzują, choć sama aż się trzęsłam, i odejść z godnością, by zająć się sobą. A mianowicie wrócić do mieszkanka w bloku i pogodzić się z tym, że jeszcze tego samego dnia, jak by nie patrzeć, czeka mnie wyjście do szkoły.

Tak jest, kończył mi się okres zawieszenia. Moim pierwszym odruchem, gdy tylko to sobie uświadomiłam, było zastanowienie, na co też mogłabym poważnie zachorować, żeby tego przykrego obowiązku uniknąć... Ewentualnie co mogłabym odwalić, żeby tym razem wykopali mnie za próg na przykład na pełny miesiąc.

O, no to jest myśl. Taki bym sobie urlopik wzięła... Myślę, że nawet więcej chęci do wilczych spraw bym przy okazji znalazła. W końcu żeby coś zrobić dobrze, należało się na tym odpowiednio skupić, a weź pogódź obowiązki przykładnej uczennicy ze strażniczką miasta...

No dobra, macie mnie, „przykładną" uczennicą byłam ostatni raz prawdopodobnie w pierwszej klasie podstawówki, bo poszłam do niej potrafiąc już czytać i względnie liczyć i nie musiałam marnować wolnego czasu, żeby ćwiczyć to w domu. Później jakoś mi się chyba nie zdarzało...

Tak czy siak, wniosek był jeden: czegokolwiek bym nie planowała, jak dramatyczna nie byłaby sytuacja w mojej sforze, z pewnością w szkole pojawić się musiałam, przynajmniej na parę dni, by nauczyciele nie zapomnieli tak całkowicie o moim istnieniu. Niestety na samą myśl, że miałabym spotkać się z nowym dyrektorem, którego od pierwszego wejrzenia pokochałam wprost na zabój, coś niebezpiecznie kotłowało mi się w brzuchu... Świetnie, tylko tego brakuje, bym przez jakiegoś walniętego narodowca nabawiła się wrzodów żołądka. To by oznaczało odwyk od kawy, a mam wrażenie, że ostatnio funkcjonuję tylko dzięki niej...

Nie przedłużając: gdy w środku nocy, poobijana i wściekła jak sto nieszczęść wróciłam do swojego mieszkanka w bloku, miałam nadzieję na przynajmniej parę godzinek snu. Chyba już niejednokrotnie wspominałam, że te kilkadziesiąt metrów jest moją oazą, synonimem tego wyjątkowego miejsca na ziemi, w którym czułam się bezpiecznie, gdzie mogłam być stuprocentowo sobą... Dlatego właśnie nie pozwoliłam, by lokal sprzedano i wprowadziłam się do niego, robiąc na złość wszystkim wokół – bo nie byłam w stanie się z nim pożegnać. Nie byłam w stanie pożegnać się z azylem...

No i tak dalej, i tak dalej. Mogłabym godzinami gadać o tym, jak to wspaniale, cukierkowo i uroczo się tutaj czuję. Jak to chodzę jak naćpana i przyglądam się fakturze tapet, w ten sposób wprowadzając się w stan bliski medytacji, jak w momencie przekroczenia progu opada ze mnie całe napięcie... Najważniejszy jest tutaj fakt, że nigdy nie spodziewałabym się, że mogłoby czekać mnie tu cokolwiek nieprzyjemnego. Niby wiedziałam, że anomalie pojawiały się teraz wszędzie, w mieszkaniach i domach również, ale... no kto na moim miejscu by się spodziewał, że tak to się wszystko potoczy?

Byłam wściekła. Cruxer wprawił mnie w taki nastrój, że jedynym, o czym marzyłam, był odgłos przekręcanej zasuwki w drzwiach i walnięcie się na łóżko nawet bez zdejmowania ubrań i zmywania makijażu. Wykończona całym dniem szwendania się po mieście i nocnym patrolem, dodatkowo wciąż czująca fantomowy ból zaleczonych wilczą śliną ran, nawet wizualnie musiałam przypominać wrak człowieka, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie potrzebowałam zerkać w lustro, by mieć całkowitą pewność, że można by straszyć mną małe dzieci. Na klatkę schodową wtoczyłam się właściwie na autopilocie, niezbyt już orientując się w czymkolwiek, co działo się wokół mnie. Chwała niebiosom za pamięć mięśniową, instynkt przetrwania, podświadomość czy jakieś inne badziewie o zgrabnej nazwie, bo pewna jestem, że gdyby nie to, zasnęłabym koło drzwi do piwnicy i leżała tam, dopóki któryś z wciąż nielicznych sąsiadów by się nie zlitował i nie spróbował mnie obudzić, czyli pewnie do rana...

Nie czułam nic, bo i się na tym nie skupiałam. Po prostu wlazłam na to trzecie piętro, nie zapalając nawet światła, bo uznałam, że włączniki są za daleko, by się fatygować, i po omacku namacałam drzwi. Trzykrotnie użyłam niewłaściwego klucza (oczywiście za każdym razem dokładnie tego samego), na szczęście udało mi się dostać do środka tuż przed tym, jak rozpłakałam się z bezradności i zaczęłam szukać w pamięci telefonu numeru do całodobowego ślusarza. Wtoczyłam się do przedpokoju, znowu ignorując włącznik światła – bo i na cholerę mi światło, skoro zamierzałam ciepnąć wszystko na wycieraczkę i natychmiast rzucić się na niepościelone łóżko? – i zatrzasnęłam za sobą drzwi takim zamachem, że aż poszło echo. Nawet tym, że obudziłam pewnie cały blok, nie umiałam się należycie przejąć...

Zapaszek zarejestrowałam dopiero wtedy, gdy stał się tak intensywny, że aż zaczął mnie wiercić w nosie. Z początku obudził we mnie irytację – uniosłam głowę znad rozwiązywanego po omacku pęczka na sznurówce i w półmroku posłałam wściekłe spojrzenie zamkniętym drzwiom do pokoju, znajdującym się naprzeciwko łazienki...

W jednej sekundzie całkowicie się przebudziłam.

Zaklęłam głośno, skoczyłam w tył i niemal rozbiłam się o drzwi. Parszywa sznurówka podeszła mi prosto pod nogi, zaplątałam się więc całkiem porządnie i wypierdzieliłam na panele, nie zdoławszy namacać w okolicy niczego, czego mogłabym się złapać, prócz klamki, która od razu wyślizgnęła mi się ze zgrabiałych z zimna palców. Parę haniebnych sekund siedziałam tak na podłodze, gapiąc się w te drzwi jak zaklęta.

Ha, i kto jest teraz głupi, co?

Czy powinnam może wspomnieć, że w tamtym miejscu nigdy nie było żadnych drzwi, czy sami się już tego domyśliliście?

Podejrzewam, że każdy, kto jest dzieckiem, ulega wyobraźni i we własnym domu niemal na siłę doszukuje się czegoś tajemniczego. Bardzo często w bajkach i filmach pojawia się wątek ukrytego portalu do innego świata, zakamuflowanego gdzieś w znajomych kątach, więc chyba każdy prędzej czy później zaczyna bardziej lub mniej skrycie doszukiwać się we własnych czterech ścianach ukrytego pokoju, w którym znaleźć mógłby niesamowite skarby. Ja też tak swego czasu robiłam. Co z tego, że wychowałam się w nudnym bloku z wielkiej płyty? Moja wyobraźnia nie miała sobie równych...

No, ale to było fizycznie niemożliwe i nawet jako kilkuletni dzieciak dobrze o tym wiedziałam. Nie w tym miejscu – nie między kuchnią a najmniejszym pokojem, należącym kiedyś do rodziców. Nie, i koniec, ściana tam była tak cienka, że przecież nawet z wywierceniem w niej dziury niejednokrotnie były problemy, bo wiertło przebijało się na drugą stronę. Nawet głupi gówniak byłby w stanie wywnioskować, że tam miejsca na sekretny pokój po prostu nie było...

Dobra, już nawet pomijając, że jako pierwsze zaczęłam rozważać właśnie to, zamiast zastanowić się, skąd nagle pojawiłyby się drzwi do takiego pomieszczenia, było to... lekko przerażające. Delikatnie mówiąc.

Gdy już nieco ochłonęłam, zerwałam się na równe nogi i dopadłam do zjawiska. Zawahałam się dłuższą chwilę, zanim go dotknęłam, by się upewnić, że jest prawdziwe, a jeszcze dłuższą zmarnowałam, zanim uświadomiłam sobie, że właściwie włączenie światła mogłoby okazać się jednak przydatne i o wiele sensowniejsze, niż zapalanie latarki w telefonie. Walnęłam w znajdujący się tuż za mną łazienkowy włącznik i już w ciepłym blasku ponownie wgapiłam się w drzwi.

Nie pasowały do tych w reszcie pokoi. Wszystkie inne były wykonane z dość ciemnego drewna, z eleganckimi prostokątnymi, mętnymi szybami, gwarantującymi ukrywającym się za nimi domownikom prywatność, te zaś stworzono z kiepskiej płyty. Mętna szyba nawet nie była szybą, bo trąciła plastikiem na kilometr, od drugiej strony wisiało na niej coś, co chyba było krzywo zwiniętą bambusową roletą. Całe drzwi bynajmniej nie prezentowały się zbyt dobrze, nieco krzywe i pomalowane nierówno białą farbą, pod nimi zaś ziała szczelina szeroka na tyle, że prawdopodobnie udałoby mi się wcisnąć w nią dłoń do połowy.

– O kurna – skwitowałam pod nosem.

Wyciągnęłam rękę do tandetnej plastikowej klamki, pociągniętej złotą farbą, i ostrożnie ją pogładziłam, chcąc się najpierw upewnić, że nic mnie nie ugryzie, w przeciwieństwie do tamtej pamiętnej anomalii z semaforami przywieszonymi do niskiego domu. Gdy nic takiego się nie stało, powoli ją przekręciłam i pchnęłam drzwi, by zajrzeć do pogrążonego w ciemności środka...

Pokój wyglądał właściwie zupełnie normalnie, choć był niższy niż reszta mieszkania. Dość spory, ciemny, bo zaciągnięte żaluzje nie przepuszczały zbyt dobrze blasku ulicznych latarń. Światło nie działało, nie mogłam więc przyjrzeć się wszystkiemu tak dokładnie, jak bym chciała, lecz dostrzegłam wystarczająco dużo, by poczuć całkowitą dezorientację. Ściany były białe, od razu obok wejścia, po prawej stronie, przycupnęło dość szerokie łóżko, nakryte spływającą aż do podłogi kiczowatą narzutą w bliżej niezidentyfikowane pomarańczowe wzorki. Kawałek dalej, przytulona do ściany, prezentowała się dumnie prawdziwa meblościanka z tak okropnej imitacji drewna, że aż mnie ścisnęło w gardle. Na biegnącej po całej jej długości półeczce widziałam parę bibelotów, jakich nie powstydziłaby się żadna szanująca się starsza pani – czekała tam otwarta książeczka z krzyżówkami i najtańszy plastikowy długopis, okulary w grubej oprawce, jakieś świeczki, ustawione w okrąg na koronkowej serwetce, i figurka pieska z tabliczką „welcome" w pysku. Zbierałam takie w dzieciństwie... Wyżej dostrzegłam trochę starych książek, lecz nie byłam w stanie odczytać tytułów na ich grzbietach, stojąc w progu. Wyłożoną jasnymi, zniszczonymi panelami podłogę w dużej części przykrywał dywan w zamkowe wzory, pod oknem pyszniła się w całej okazałości ogromna dracena w białej, plastikowej doniczce i niewielki stoliczek ze starym telewizorem.

Ladon, choć siedział w pracy do siódmej, odebrał zaledwie po trzech sygnałach.

– Pali się? – spytał znudzonym głosem. Sądząc po entuzjazmie, jaki w to włożył, musiał sobie ucinać właśnie drzemkę gdzieś w jakimś zacisznym miejscu.

– Mamy M4 – powiedziałam po prostu. Mnie samą zadziwił spokój, na jaki udało mi się zdobyć.

– Że co? – Trochę się rozbudził. Coś zaszeleściło, pewnie podniósł się do pozycji siedzącej. – Jakie znowu...?

– No mamy M4 – powtórzyłam cierpliwie. – Weź się dowiedz, czy podniosą nam czynsz, bo tu się płaci z metra.

Zapadła pełna skomplikowanych procesów myślowych cisza.

– Ja pierdolę – rzucił wreszcie do słuchawki i się po prostu rozłączył.

Nie zdenerwowałam się. Schowałam telefon do tylnej kieszeni spodni i oparłam się o ścianę przy drzwiach łazienki, krzyżując ramiona na piersi. Jeśli nie pojawi się w ciągu dziesięciu minut, to ja nie nazywam się Leah Wilkosz...

Pomyliłam się jedynie o dwie minuty. Brat wpadł do mieszkania jak tornado, o mało nie zabijając się w progu o mojego porzuconego buta, i zaraz zapodał silne światło w przedpokoju. Dostrzegłszy mnie, znalazł się obok zaledwie jednym susem i zamarł, wgapiając się w otwarte na oścież przejście nic nierozumiejącym wzrokiem.

– W pokoju rodziców nie pasował ci kolor ścian – przypomniałam. – Możesz przeprowadzić się tutaj, jeśli chcesz.

– A czy ja wyglądam na naszą babcię?! – oburzył się, chyba nie do końca jeszcze otrząsnąwszy z szoku.

– Wypraszam sobie! – oburzyłam się i dźgnęłam go mściwie palcem w ramię. – To znaczy... babcia sobie wyprasza. Lubi o wiele bardziej stylowe wnętrza.

Półdemon zarzucił całkiem ciekawą wiązanką pod nosem i na moment ukrył twarz w dłoniach, oddychając głęboko dla zebrania myśli. Gdy nareszcie odjął palce od oczu, wyglądał na o wiele bardziej opanowanego. Tak prawdziwie, nie to co ja, wpadająca już w sidła czarnej głupawki.

– Jak to się tutaj znalazło? – spytał, ostrożnie wchodząc do środka. Pstryknął plastikowym włącznikiem, ale tak jak ja poprzednio, dowiedział się tylko w ten sposób, że anomalia dostępu do prądu nie obejmuje. A szkoda, bo może dałoby się przyłączyć na czarno...

– A bo ja wiem? Wróciłam do domu, a to sobie tutaj było. – Wzruszyłam beztrosko ramionami i przyjrzałam się paznokciom. – Ty mi powiedz lepiej, co z tym zrobimy, bo jestem zbyt poobijana, żeby normalnie myśleć.

– Poobijana...? – Zamarł nad meblościanką z uniesioną latarką i spojrzał na mnie bezradnie...

A nie, przepraszam. To nie była latarka. To była pieprzona kula światła, którą sobie wyczarował.

Walnęłam nagle takim śmiechem, że niemal się udusiłam. Brzuch mnie rozbolał, musiałam wesprzeć się o ścianę za plecami, a następnie zjechać po niej na podłogę, gdy się okazało, że nogi nie będą w stanie mnie utrzymać. Aż mi łzy pociekły...

– Boże, Ladon, ja już mam dosyć tego dnia – wydukałam płaczliwym głosem, gdy jako tako się uspokoiłam... a następnie zaczęłam się chichrać od nowa.

– Nie no, siostrę mi podmienili – rozległo się nade mną, w dodatku wypowiedziane z nieskrywanym zniecierpliwieniem. – Mogłabyś się tak jakby pozbierać i powiedzieć mi, co jest grane?

Położył mi dłonie na ramionach i spróbował przytulić, ale odepchnęłam go lekko na znak, że to nie będzie najlepszy pomysł. Coś tak czułam, że gdy zrobi mi się zbyt cieplutko i przyjemnie, to wybuchnę dla odmiany płaczem, a tylko tego mi teraz brakowało – histerii z prawdziwego zdarzenia... Pozwoliłam tylko, by czułym gestem odgarnął mi pozlepiane od łez włosy z twarzy i założył je za uchem. Na szczęście nie naciskał, by dostać cokolwiek więcej. Podejrzewam, że ta moja nagła wesołość zaniepokoiła go bardziej niż zrobiłby to największy wybuch paniki lub szału.

– Na patrolu działy się dziwne rzeczy, tak w dużym skrócie – powiedziałam wreszcie lekko zachrypniętym głosem. – Najpierw zamiast anomalii, odkryliśmy jakieś cholerne piętro-widmo, o którego istnieniu wiedziała jedynie starsza pani, a wszyscy wokół mieli ją za wariatkę. Do mieszkań nawet się nie dostaliśmy, choć nie wiemy dlaczego, a anomalii tam zwyczajnie nie czuć, chociaż jakaś być musi. No a potem na rutynowym obchodzie miasta zechciał się z nami spotkać Cruxer.

– Spotkać? – Półdemon aż się wyprężył. Bijąca od niego wściekłość była niemal namacalna. – I co, tak sobie na herbatkę wpadli?

– Nie powiedziałabym. – Znowu zaczęłam chichotać. – Trochę się poszarpaliśmy, zabawiliśmy w Terminatora, bo obiecał nam, że jeszcze wróci, i zadzwoniliśmy do Quillsa. Quills oczywiście się wpienił, jak to on, od razu zerwał się z łóżka i zaczął obdzwaniać wszystkich, którzy mieli wolną noc, żeby tamtych jeszcze poszukać. Jak by nie patrzeć, dali nam do zrozumienia, że są tu już wszyscy i szykują się na awanturę. Nie wiem, czy kogoś znaleźli, bo na razie nie dzwonili, mi i reszcie z patrolu pozwolili iść spać.

– Tylko dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił?! – Zerwał się na równe nogi i zaczął chodzić w kółko. Brakowało tylko, żeby rwał sobie jeszcze włosy z głowy.

– Bo byłeś w pracy? – podsunęłam usłużnie. – Celowo wspomniałam wcześniej o „tych, którzy mieli wolną noc".

– I co z tego?! Ja mam wiedzieć o takich rzeczach! – rozkazał wściekle, a następnie wskazał nieco zbyt zamaszystym gestem nasz dodatkowy pokój. – No a z tym co?!

– Było, jak wróciłam do domu. I tyle. – Gromadzący się na panelach piach z butów brata wydał mi się nagle niezwykle zajmujący. Zaczęłam układać go palcem w równe paski, zupełnie jakby to była właśnie najważniejsza rzecz na świecie.

Ladon bezradnie popatrzył na otwarte na oścież drzwi. Znowu do nich podszedł, namyślił się chwilę... zamknął je wreszcie, mamrocząc pod nosem coś bliżej niezrozumiałego. Zamarł z dłonią ułożoną na plastikowej szybie (jakkolwiek to brzmi), a następnie rzucił w moją stronę:

– Lepiej tam na razie nie wchodzić. Chuj wie, co się stanie, gdy ktoś tam dłużej posiedzi.

– A z resztą mieszkania co? – spytałam bezradnie. – Mam zbierać manatki, czy lepiej...?

– A zaśniesz przy tym w ogóle? – Uniósł sceptycznie jedną brew. Dopiero teraz zauważyłam, że spod kurtki wystaje mu rąbek służbowej koszulki w wyjątkowo szpetnym pomarańczowo-granatowym kolorze. – Nie wiem, czy ta anomalia jest groźna. Pewnie nie, ale nie powinniśmy niczego zakładać. Zwłaszcza przy tym, jak na nie reagujesz.

– Problem w tym, że na tą konkretną za bardzo nie reaguję. – Niemal weszłam mu w słowo. – Czuję, że to anomalia, ale jakoś tak... chyba mnie do niej nie ciągnie. Raczej nie musisz się martwić, że się tam wprowadzę.

– Nie ciągnie? – powtórzył jak echo. Znowu skamieniał w czystym pokazie szoku. – Jak to?

– Normalnie? – Mimo wszystko zabrzmiało to bardziej jak pytanie. Podniosłam się z podłogi i otrzepałam ostentacyjnie, zakłopotana natarczywym spojrzeniem niemal białych oczu. Odruchowo zaczęłam od nich uciekać wzrokiem, podświadomie zaczynając analizować, czy nie mam może czegoś do ukrycia...

A miałam? Cholera, naprawdę nie czułam od tej anomalii zupełnie nic przyciągającego. Wcześniejsze mnie w większym lub mniejszym stopniu fascynowały. Być może potrafiłam je kontrolować, czerpać z nich siłę, a już na pewno w ich pobliżu czułam się znacznie lepiej... tutaj jednak tych odczuć z całą pewnością brakowało. Dlaczego? Nie umiałam tego ocenić. Chyba pierwszy raz mi się tak zdarzyło.

– Może jest jeszcze młoda? – spytałam wreszcie głupio, upewniwszy się, że brat nie odpuści, dopóki nie usłyszy czegoś przynajmniej po części przypominającego wyjaśnienie. Dopiero jak to powiedziałam, uświadomiłam sobie, że to się do takich wypowiedzi nie zaliczało. – Daj spokój, za parę godzin muszę iść do szkoły, nie mam siły teraz tego analizować.

– Nie podoba mi się pomysł, że miałabyś tutaj zostać sama – przyznał po paru sekundach taksowania mnie tym swoim nieludzkim wzrokiem. Jak zawsze w podobnych chwilach, patrzył lekko kątem prawego oka, a ja jak zawsze pohamowałam się, zanim spytałam go, dlaczego tak robi. No proszę, czyżbyśmy wracali do punktu wyjścia, jakikolwiek by tam on nie był?

– Tylko co niby miałoby się teraz stać? Pewnie i tak nie zasnę. – Zmęczonym gestem pomasowałam czoło. – Muszę się tylko rozmalować, zjeść coś i pomalować od nowa, a będę musiała już wychodzić na te pieprzone lekcje. Nie mam nawet chwili na zastanawianie się nad anomaliami i tym, co względem nich czuję.

– Niech ci będzie – ustąpił wreszcie z niemal chorobliwą ostrożnością. Świetnie widziałam, że marzył o tym, by wynieść mnie stąd choćby siłą. – Ale jakby cokolwiek się działo...

– To będę dzwonić – dokończyłam za niego. – Jasna sprawa. A teraz zmiataj, i tak nic tutaj nie wymyślimy. I zadzwoń może po drodze do tego białego oszołoma, jeśli chcesz, chociaż myślę, że raczej popierdziela gdzieś na mieście w futerku. Gdyby znaleźli Cruxera, podnieśliby alarm dla wszystkich, a już zwłaszcza dla ciebie.

Skinął wreszcie głową, przytulił mnie na do widzenia i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

No i w taki sposób znowu zostałam z anomalią sam na sam. Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam z nią zrobić. Pogłaskać? Ja pierniczę...

***

Okazało się, że zaśnięcie po tylu wrażeniach wcale nie jest taką skomplikowaną sprawą, nawet w warunkach, w jakich przyszło mi się znaleźć. Wystarczyło, że na moment usiadłam na nierozłożonej kanapie w swoim pokoju, i zaraz oko mi się przymknęło. I to na ładne trzy godziny. Ciekawa sprawa – musiałam być naprawdę wykończona, bo do tej pory byłam na sto procent pewna, że po prostu nie umiem spać na siedząco...

No cóż. Grunt, że gdy się obudziłam, mało nie dostałam zawału. Słonko już napierdzielało przez okna, ptaszki śpiewały iście wiosennie, a na wyświetlaczu w telefonie widniała godzina siódma minut czterdzieści pięć.

Kurna!

I to by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywne przypominanie nauczycielom, że jeszcze istnieję.

Poderwałam się na równe nogi, wydałam jakiś bliżej nieokreślony okrzyk ni to złości, ni rozpaczy, a następnie rzuciłam się do łazienki z prędkością światła. Zatrzymałam się dopiero obok drzwi do anomalii, jakbym zderzyła się z niewidzialną ścianą. Aż zakręciło mi się w głowie, zaklęłam pod nosem, ostrożnie niemal przytuliłam się do ściany, zanim poszłam dalej, tak pragnęłam ominąć pechowe miejsce jak najszerszym łukiem. Nie zdarzyło się zupełnie nic, pokój nadal był cichy, zamknięty i zaciemniony, choć wraz z nastaniem słonecznego dnia przez mętny plastik w drzwiach widziałam nieco więcej kolorów... ale chyba nie kusiło mnie specjalnie, żeby tam zaglądać. Anomalie anomaliami, teraz miałam na głowie problem w postaci właśnie krojącego się spóźnienia. Powinnam właśnie wsiadać do autobusu, jeśli nie chciałam ominąć pierwszej lekcji...

Zaraz, a co było pierwsze? Ach, geografia. Dobra, to mogłam w sumie sobie odpuścić, nauczycielka i tak zbytnio się na mój widok nie ucieszy... Jak to jest, że zawsze w przypadku przedmiotów, które mogłyby mnie zainteresować, natrafiam na ciała pedagogiczne, które za cel sobie obrały zniechęcenie do wykładanego materiału jak największego grona osób? Gdyby wręczano za to jakieś nagrody, nasze ciało geograficzne z pewnością znalazłoby się w samej czołówce. Nie to, że babka była jakaś szczególnie wredna... ona po prostu była zupełnie żadna. Tak nijaka, że to aż bolało. W połączeniu z głosem tak cichym, że i z pierwszej ławki byłby problem cokolwiek dosłyszeć, i intonacją przypominającą zaangażowanego w rozkład zombie, absolutnie nie nadawała się do prowadzenia zwłaszcza pierwszej lekcji, podczas której mało kto się orientował, gdzie tak w ogóle się znalazł i czego się od niego chce.

Nieważne. No, grunt, że na geografię można się było spóźnić. Raczej.

Pomalowałam się w tempie ekspresowym, zjadłam na szybko kanapkę bez chleba, zapakowałam do torebki ostatniego batonika, jaki walał się na dnie szafki ze słodyczami, i spróbowałam się pogodzić ze smutno rysującą w nieodległej przyszłości koniecznością pójścia do sklepu. Na szczęście trzeci miałam wf, z którego jestem zwolniona dzięki mamie-lekarzowi, będzie więc okazja wyskoczyć do pobliskiego spożywczego i coś sobie zorganizować...

Z domu wybiegłam niemal na skrzydłach, w biegu na przystanek zdołałam odpisać na niecierpliwego smsa Zuzki, w którym mało dyskretnie pytała, czy w ogóle zamierzam się dzisiaj pokazywać. Mało brakowało, a autobus by mi spierdzielił dosłownie sprzed nosa, tak zaaferował mnie komunikat o braku zasięgu i próba zresetowania smartfona; zdołałam wskoczyć do środka właściwie w ostatniej chwili, już po brzęczyku zapowiadającym zamknięcie się drzwi. Harmonijkowe wrota prawie mnie zmiażdżyły, a kierowca posłał wściekłe spojrzenie, jeszcze mniej sympatyczne, gdy zaraz zwróciłam się do niego z prośbą o wydanie biletu.

Tak jest, moje miasto jest tak zacofane, że nawet ludzkich biletomatów nie mamy. Komunikacją miejską porusza się na podstawie karteczki z kiosku lub paragonu od kierowcy. Nie powiem, ma to swój urok, ale nie ukrywam, że automat, jako opcja niewymagająca kontaktu z ludźmi, zdecydowanie by u mnie zaplusował.

Gdy wpadłam do szkoły, akurat zadzwonił dzwonek na pierwszą przerwę. Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że na biologię się jednak nie spóźnię, i poszłam od razu pod odpowiednią klasę. Kupiłam sobie kawę w automacie i zaszyłam się koło grzejnika pod odpowiednim parapetem. Był prawie zimny, co wprawiło mnie w lekkie zaskoczenie – w mojej szkole zawsze jest gorąco jak w piekle... Zaraz przed oczami stanęła mi rozkoszna fizjonomia nowego dyrektora. Aż zgrzytnęłam na to zębami, zwłaszcza gdy uświadomiłam sobie, że obcięcie funduszy na ogrzewanie może być kolejną z jego pochrzanionych reform. Aż mnie zaraz zaczęło kusić, żeby wejść do biblioteki, której drzwi miałam tuż obok, i sprawdzić, czy zdążył już usunąć regał, na którym znajdowała się fantastyka. No przecież to taki demoralizujący, satanistyczny gatunek... Grzech, wstyd i hańba. Prychnęłam pod nosem i zamiast tego skupiłam się na rozciągającej za wysokim oknem wolności, przywołującej obietnicą radośnie przygrzewającego, zupełnie nie jesiennego słonka. Po krótkim czasie dołączyły tam do mnie plotkujące radośnie Gabrysia i Zuzka.

Zaraz.

Gabrysia i Zuzka. Plotkujące. No dobra, okej, może faktycznie po tamtych urodzinach zaczęły się do siebie przekonywać, no ale żeby tak od razu z grubej rury? Sporo mnie przez to zawieszenie ominęło...

– Nie, ja ci mówię, że ta kiecka to lepszy pomysł – perorowała właśnie Zuzka, gestykulując zamaszyście jedną dłonią. W drugiej trzymała akurat telefon, na którym coś emosi pokazywała. – Po co ci kolejne spodenki? Szorty do rajstop są chyba teraz niemodne. O wiele lepiej będziesz wyglądała w sukience.

– No nie wiem. – Emosia, zaskakująco ładnie dzisiaj pomalowana, choć z raczej nietrafioną fryzurą składającą się z prostej grzywki i dwóch kucyków, wyglądała na lekko zakłopotaną. – Chyba źle czułabym się w sukience.

– A dlaczego niby? – wtrąciłam się jak gdyby nigdy nic. – Sukienki pasują każdej kobiecie.

– Żartujesz chyba! – prychnęła pogardliwie, wywracając oczami. – Z moją figurą...

– Każda figura jest atrakcyjna, gdy znajdzie się pasujące na nią ubrania – ucięłam stanowczo i wyrwałam Zuzce telefon. Szybko rzuciłam okiem na to, co znajdowało się na wyświetlaczu.

Hm, sukienka była naprawdę świetna. Sięgała mniej więcej do kolan, czarna z szarymi przebłyskami i subtelnymi wzorami magicznych symboli, wijącymi się wokół dekoltu i pasa. Centralne miejsce zajmował wykładany czymś błyszczącym symbol łba kozła z zakręconymi rogami.

– Satanistyczna – oceniłam. – Ale sama bym taką chciała.

– A od kiedy ty się przejmujesz, co jest satanistyczne, a co nie? – Zuzka uniosła z zaskoczeniem brwi.

– Od zawsze. Tata mi notorycznie o to głowę suszy – westchnęłam ciężko. – Ja i tak robię swoje, ale same wiecie, jak to jest, słuchać na każdym kroku, że to nieładnie, że się do bierzmowania nie poszło.

– Mnie rodzice zmusili, żebym poszła. – Gabrysia skrzywiła usta. – Bardzo nie chciałam, sama wiesz dlaczego, ale nie miałam nic do gadania. Ale niech wam będzie, wezmę tę kieckę. Może ty też weź, Leiczku, będziemy czasem chodziły w takich samych, tak dla śmiechu.

Poklepałam ją po przyjacielsku po ramieniu, zgadzając się. To do mnie jakieś niepodobne...

Ciekawa w sumie byłam, czy w ramach tego swojego stopniowego „normalnienia" przestała już czcić Szatana ze znajomymi, ale chyba wolałam tego jednak nie wiedzieć...

Biologia przeszła niemalże niezauważenie. Nauczycielka tego przedmiotu jest dokładnym przeciwieństwem babki od geografii i mogłaby mówić dosłownie o niczym, a i tak chętnie by się jej słuchało. Wystarczyło po prostu skupić się na jej słowach i mieć iloraz inteligencji nieco lepszy od przeciętnego, a tyle właściwie wystarczało, by nie musieć nawet powtarzać materiału w domu. Dodatkowo wszyscy tutaj rozumieli, że klasie humanistycznej przedmiot ten zbytnio potrzebny nie jest, każdy więc traktował go nieco po macoszemu i nikomu nie było z tym zbytnio źle. Tutaj czas mija stosunkowo szybko...

Niestety następny był wf i... niemiecki. A wy pewnie pamiętacie, co było nie tak z naszym niemieckim...

No, jeśli ktoś nie pamięta, to przypomnę pokrótce. Wspomniałam nauczycielce, że fajnie by było, gdyby pojawiała się na lekcjach nieco częściej, a ona się zbulwersowała i kazała mi wyjść. Taki właśnie był tego finał. Od tamtego czasu nie pokazywałam się w szkole na tyle często, by wiedzieć, jak z tego wybrnąć. Dopiero teraz nadarzyła się okazja. I...

Hm. Ja chyba nie chciałam tam wracać. No ale co miałam zrobić?

Uciec.

Nie, kurna, przecież mnie naprawdę z tej szkoły wywalą z hukiem. I co wtedy zrobię? Żadne wspaniałe znajomości mojej mamy tu nie pomogą, zwłaszcza że chyba już się upewniłam co do tego, czy nowy dyrektor byłby łaskaw ewentualnie się za mną wstawić w razie jakichś kłopotów. No ale...

Nie no, uciekam.

Gabrysia jako pierwsza dopatrzyła się tej mojej wewnętrznej walki, chyba przez to, że zbyt kurczowo zaciskałam palce na pasku torebki i już od jakiegoś czasu dziwnie patrzyłam się w ścianę.

– Leiczku, co ci jest? – spytała, ostentacyjnie biorąc mnie na stronę. Aż mnie zaswędziało w nosie, gdy kosmyk jej przypominających nieco pierze włosów posmyrał mnie po twarzy. Ciekawa jestem, czy specjalnie je tapirowała, czy po prostu nie użyła odżywki i jakoś tak wyszło...?

– Jak to co? – jęknęłam tak piskliwym głosem, że aż mi się wstyd zrobiło. – Za godzinę niemiecki.

Już otwierała usta, by dopytać, ale na szczęście załapała w porę i zmieniła to w nieco zbyt głośne i nieco zbyt współczujące „och". Stojąca nieopodal Zuzka, doskonale słysząca nasze słowa, oznajmiła jak gdyby nigdy nic:

– No to weź sobie wagary zrób.

– Żartujesz? – W tamtej chwili okruchy porządnego obywatela, które jeszcze gdzieś tam w sobie miałam, spróbowały dojść do głosu. – Przecież nie mogę znowu...

– I kolejny raz przejmujesz się czymś, na co normalnie miałabyś wywalone. – Dziewczyna karcąco pogroziła mi palcem i cmoknęła sceptycznie, krzywiąc się. – Chyba jednak jesteś chora.

Chwilę jeszcze stałam tak, patrząc na nią w zamyśleniu...

– Masz rację – oznajmiłam wreszcie pewnym siebie głosem. – Chrzanić to. Chcecie coś ze sklepu?

Po niewielkich zakupach na paluszkach wsunęłam się z powrotem do szkoły i opustoszałymi korytarzami dostałam się na najwyższe piętro. Główne drzwi prowadzące do auli były zamknięte, lecz niepozorny schowek, który pokazał mi Geri, jak zwykle nie zawiódł. Przecisnęłam się pod sceną, przecięłam wielką salę i wspięłam się na balkon, stamtąd zaś przedostałam się na strych. Wiedziałam już, które nierzucające się w oczy schody powinnam wybrać, by dostać się do starej, opuszczonej auli...

Coś mnie tam ciągnęło. Coś, czego na dobrą sprawę nie umiałabym nazwać, ale nie mogłam zaprzeczyć, że musiało tam być...

Anomalia? Pewnie tak. Choć nie wiedziałam jeszcze, na czym dokładnie mogłaby polegać.

Niewielką graciarnią dostałam się na tyły sceny. Chwilę wahałam się, zanim poruszyłam kurtynę i wyszłam naprzeciw rozległej widowni, walcząc z dziwnym uczuciem, rodzącym się w gardle...

Nie, ja chyba jednak wiedziałam, co to było, ale nie pojmowałam, jak mogłam to odnieść do rzeczywistości, bo jakoś tak... nie pasowało do niczego, co znałam. I brzmiało absurdalnie, nawet jeśli wziąć pod uwagę moje pozostałe wymysły.

Miałam wrażenie, że kogoś tam spotkam. Kogoś ważnego, kogoś, na kogo czekałam przez całe swoje życie... Ścisnęło mnie w piersi, gdy przez chwilę ulotną jak mgnienie wydawało mi się, że będzie tam na mnie czekał jakiś okruch ponuro-spokojnego snu z opuszczoną bazą w środku lasu i wyvernem z mieczem, przed którym przestrzegał mnie Vuko.

To idiotyzm. Jak to niby mogłoby być możliwe? Takie rzeczy się nie dzieją.

A jednak... tak bardzo chciałam, żeby jakimś cudownym sposobem on faktycznie tam był, że aż chciało mi się płakać. To bolało. I to chyba bardziej niż cokolwiek, co czułam w swoim życiu.

Rozsunęłam materiał o wiele zbyt zamaszyście, co przypłaciłam kaszlem po tym, jak w powietrze uniosły się tumany gryzącego kurzu, pięknie skrzącego się w promieniach wpadającego przez wysokie okna słońca. Szyby były brudne, niemyte od naprawdę wielu lat, ale to nie przeszkadzało im lśnić, gdy pogoda za oknem była ku temu odpowiednia. Rzędy wspinających się na stosunkowo stromą widownię foteli i zaściełający podłogę dywan mieniły się odcieniem tętniczej krwi.

Byłam tam zupełnie sama. Niby spodziewałam się tego, ale... z jakiegoś powodu poczułam gorzkie rozczarowanie. I jeszcze więcej bólu, który tak bardzo mnie denerwował... Do którego nie dało się przywyknąć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro