Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Znalezienie wilkołaka wcale nie było takie trudne – siedział zabunkrowany na dokładnie tym samym parapecie, na którym widziałam, jak mościł się pod koniec przerwy.

– A ty, chłopczyku, nie powinieneś przypadkiem siedzieć na świetlicy? – spytałam tonem starszej pani, dosiadając się do niego znienacka. Przestraszyłam go tak, że o mało się z tego swojego siedziska nie spierniczył, wyrywając słuchawki z uszu. Na ekranie upuszczonego telefonu widziałam scenę z jednego z popularnych seriali Netflixa.

– Jezus Maria, Leah, ty się musisz tak skradać?! – jęknął, gdy już wykorzystał zakres znanych przekleństw i uspokoił akcję serca. – Mało zawału przez ciebie nie dostałem!

– Co faceci mają z tym zawałem? – jęknęłam, wywracając oczami. Sięgnęłam przy okazji do otwartej paczki żelków, która walała się obok niego, i zaczerpnęłam pełną garść. Sądząc po tym, ile ich tam jeszcze było, szczególnym powodzeniem cieszyć się nie musiały, więc tym lepiej – jeszcze mu pomogłam z problemem. – Czegokolwiek się nie zrobi, wy już zawału dostajecie. Tylko was coś zakłuje w piersi, to już...

– A nie? – wszedł mi w słowo. – Mężczyźni są w grupie podwyższonego ryzyka.

– Ta. Dość duża ta grupa. – Zajęłam się beztroskim ciamkaniem, udając, że w skupieniu oglądam niedawno pomalowane paznokcie. Swoją drogą, po wczorajszej nocnej akcji zdecydowanie przydałaby im się lekka modernizacja...

– Babą jesteś, to się nie znasz – burknął tonem wielkiej obrazy. – I o co ci z tą świetlicą chodziło? W tej szkole nie ma czegoś takiego, o ile się orientuję. Jest muzeum, ale zamknięte na cztery spusty, chyba nigdy tam nie byłem.

– Tak się śmieję, bo w moim gimnazjum nie mogłeś na okienku siedzieć, gdzie ci się podobało, tylko koniecznie wysyłali cię na świetlicę – wytłumaczyłam cierpliwie. – To, że wytrzymać się tam nie dało, bo opiekunka przez cały czas oglądała na cały regulator seriale paradokumentalne, to już inna sprawa... Ty mi lepiej powiedz, jak to możliwe, że nie byłeś nigdy w muzeum, skoro jesteś w tej szkole trzeci rok?

– No normalnie. – Zmarszczył sceptycznie brwi. – Nie wpuszczają tam ot tak. Można sobie trochę popatrzeć przez drzwi, jak ktoś jest ciekawy, bo są przeszklone, ale...

– Wiem, jakie tam są drzwi – zniecierpliwiłam się. – Mam tam angielski trzy razy w tygodniu.

Chłopak przez chwilę milczał, wpatrując się we mnie tak, jakbym sama była czymś, co się z tematu rozmowy urwało.

– Żartujesz – wydukał wreszcie ze sporą dozą nieufności. – I jak tam jest?

– W sumie to nic ciekawego. – Wdrapałam się na parapet i ostatecznie przywłaszczyłam sobie paczkę żelków. – Trochę obrazów, trochę starych rysunków szkoły i wycinków ze starych gazet... Nic, czego nie znalazłbyś w internecie, i to na ogólnodostępnych stronach. Nie wiem, dlaczego aż tak się nim podniecają. Na dobrą sprawę, nic oprócz tych gazet nie jest tam zabytkowe. Wiesz, kiedyś przeglądałam te papiery, żeby zobaczyć, czy nie ma schematu, jak dostać się do podziemi, ale wygląda na to, że udostępnili jakąś okrojoną wersję. Może żeby nikogo nie kusiło.

– Też nigdy nie znalazłem wejścia do piwnic – przyznał. – Mam kilka pomysłów, ale nie ma jak ich sprawdzić. A szkoda, po podobno te tunele mają z sześć poziomów w dół. Kiedyś były tam krypty zakonników z tego kościoła obok. Chciałbym to zobaczyć.

– Żaden problem. – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Mój dziadek twierdzi, że muszą być połączone ze sztolniami. Kwestia tylko tego, by zorientować się, w jaki sposób. Nie wpuszczą nas tędy, to wleziemy od drugiej strony.

Zaśmiał się głupawo, pozbierał z parapetu upuszczony telefon i zamilkł na chwilę.

Nawet dobrze siedziało mi się tak w jego towarzystwie. Geri miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że nie czułam się przy nim skrępowana, nawet gdy kończyły się tematy do rozmowy i zapadała cisza. Był spokojny, zaskakująco dojrzały i jakiś taki... po prostu w porządku. Zupełnie inny niż ogromna większość osób z naszego pokolenia. Dobrze mi się z nim siedziało. Ponadto był przystojny, nawet jeśli patrzeć przez pryzmat tego, że podobali mi się mężczyźni starsi ode mnie o przynajmniej dziesięć lat. Możliwe, że gdyby nie Ladon, zainteresowałabym się nim na poważnie. I możliwe, że całkiem nieźle rozczarowała, bo nigdy nie dał mi do zrozumienia, jakoby był mną zainteresowany w inny niż koleżeński sposób.

– W ogóle to nie powinnaś teraz mieć tego niemieckiego, którego tak bardzo nie chciałaś opuszczać?

Otrząsnęłam się z zamyślenia i zaśmiałam nerwowo.

– Widzisz... Na niemieckim wystąpił pewien problem.

– No dajesz. – Aż nachylił się w moją stronę z oczami świecącymi ciekawością.

– Wyrzucili mnie z klasy.

Milczał, czekając na ciąg dalszy, widząc jednak, że niczego więcej się nie doczeka, pogonił niecierpliwie:

– A dlaczego niby?

– Bo nauczycielka wymagała ode mnie rzeczy niemożliwych, a ja dałam jej do zrozumienia, że nie ma co oczekiwać ode mnie bycia aniołem, dopóki sama się nim nie stanie. – Skrzywiłam się. – To tak w dużym skrócie.

– A bardziej po naszemu?

– No jak by ci to...? – Zainteresowałam się przecinającym ścianę pęknięciem, i to w takim stopniu, jakby zależało od tego moje życie. – Powiedziałam, że będę zdawać maturę z niemieckiego. A właściwie to zostałam podstępnie sprowokowana, aby się do tego przyznać. Na to pani Danusia zaczęła mnie odpytywać z rzeczy, których jeszcze nie wiem, i wstawiła mi jedynkę, dość jasno dając do zrozumienia, że nie mam szans tego nadrobić, jestem kłamczuchą i tak dalej... No a ja wyraziłam lekkie pretensje, że nie ma jej ciągle w klasie. A że wszyscy dobrze wiedzą, gdzie i po co konkretnie znika...

– Żartujesz? – Chłopak walnął takim śmiechem, że aż echo poszło. – Mówisz o Dąbrowskiej? Serio? Tak jej powiedziałaś?

– Chciałam przeprosić, ale widzisz... miała obrączkę na palcu. Znaczy, że zdradza męża. A bardzo nie lubię ludzi, którzy są niestali w związkach – wyjaśniłam, jakby to cokolwiek tłumaczyło i miało związek ze sprawą.

– Ja nie mogę, muszę to gdzieś zapisać... – Aż ukrył twarz w dłoniach, mając ogromny problem z uspokojeniem się. Zaraz zaczęłam się niespokojnie rozglądać, bo tylko tego nam brakowało, żeby ktoś zaraz wyjrzał z jednej z klas i kazał nam się uciszyć. – Ogólnie to wiesz, że obojętnie, co będziesz gadać, to i tak do rozumu jej nie przemówisz? Takie próchno już się nie zmieni.

– Ja wiem, czy próchno? Aż tak staro nie wygląda, może jeszcze jest trochę elastyczna – zwątpiłam. – Gdyby tylko dać jej do zrozumienia, że...

– Zapomnij. Masz pojęcie, ile razy i ona, i Oleśnicki byli na dywaniku u dyrektora? To robota głupiego. Od przynajmniej czterech lat skarżą na nich i nauczyciele, i uczniowie. Odpuść sobie, nic to nie zmieni. A tylko będziesz mieć u niej przez to przerąbane.

– Właściwie to już nie będę. – Wzruszyłam beztrosko ramionami. – Wywaliła mnie z grupy.

Chłopak umilkł w połowie kolejnego napadu śmiechu, omal się nim nie krztusząc.

– Acha – mruknął po długiej przerwie. – To zmienia postać rzeczy... To jak z tą twoją maturą?

– Pojęcia nie mam. W drugiej grupie nie ma już miejsc, więc jeśli dyrektor jej nie naprostuje lub nie wydarzy się nieokreślony cud, wyląduję na francuskim. – Skrzywiłam się, czując nagle niepowstrzymaną gulę w gardle. Cała wesołość przeszła mi jak ręką odjął. – Kuźwa, Geri, jak ja nienawidzę francuskiego...

– Nie żeby coś, ale wiesz, czyja to...

– Jeny, daruj już sobie, dobra? Aż taka głupia nie jestem.

– Problem w tym, że ty nie jesteś głupia. Ty jesteś za mądra i zbyt dojrzała na szkołę.

Umilkłam i obejrzałam się na niego, nie wiedząc, co takiego miał na myśli. Czyżby to było właśnie to wskazanie, co o mnie myślał, ten sygnał, o którym wcześniej mówiłam, jakobym go nie dostała? Pojęcia nie mam. Nieraz naprawdę ciężko odczytywać mi ludzkie uczucia. Te czyste, takie jak samotność i smutek Gabrysi, są jeszcze dla mnie oczywiste, ale coś takiego – ta mieszanka, jaką widziałam na jego twarzy – była dla mnie zupełnie niezrozumiała. Wolałam nie skupiać się na domysłach, by nie skończyło się to ubzduraniem sobie jakiejś kompletniej głupoty, a znając moją wyobraźnię i znajomość ludzkiej psychiki, było to całkiem prawdopodobne.

– Mówisz? – powiedziałam wreszcie, wciąż niepewna, czy powinnam podejść do tego na poważnie, czy lepiej obrócić wszystko w żart. – Dobrze to słyszeć. Szkoda tylko, że inteligentni ludzie mają w życiu bardziej przerąbane, niż ci przeciętni.

– Żebyś wiedziała. – Potaknął obojętnie, zagapiwszy się na coś, co widział za skrzynkowym oknem. Choć szybko podążyłam za jego wzrokiem, nie miałam pojęcia, czym to mogło być. – Nie zachowujesz się na te szesnaście lat, tylko na przynajmniej dwadzieścia parę. Więc to oczywiste, że wymagasz sprawiedliwości i traktowania cię z szacunkiem. Problem tylko w tym, że mało kto w szkole będzie to robił. Dla większości nauczycieli jesteś jeszcze dzieckiem, więc nie wyegzekwujesz od nich równości. A zwłaszcza w taki sposób. Dzięki temu mają cię za pyskatą gówniarę, a nie kogoś im równego.

– Myślisz, że ja tego nie wiem? – Zaklęłam pod nosem, zupełnie jak nie ja. – Po prostu nie umiem inaczej, okej? Nie musisz mnie pouczać.

– Wybacz.

– Spoko, nie jestem zła. Tylko zmęczona. I zniechęcona.

Znowu przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Nie czułam się zakłopotana. Nie pragnęłam czym prędzej wymyślić jakiegoś tematu, którym mogłabym zagłuszyć brzęczenie w uszach. Było... dobrze.

Dobrze było również wtedy, gdy Geri przerwał słowami:

– To może pokażę ci ten strych i opuszczoną aulę, co?

Ochoczo przystałam na propozycję. Okazja była zdecydowanie dobra – na matematyce i tak pokazywałam się sporadycznie, lepiej było więc ograniczyć wagary do minimum, jeśli nie chciałam pod koniec roku skończyć z przysłowiową ręką w nocniku. Powtarzanie klasy było ostatnim, czego potrzebowałam, skoro planowałam, by szkołę średnią mieć jak najprędzej za sobą i skupić się na tym, co naprawdę dla mnie pożyteczne – czyli licencji maszynisty i szukaniu pracy. Liceum było mi potrzebne jedynie po to, by mieć wykształcenie średnie, a większych planów nie wiązałam z żadnym przedmiotem, którego w nim nauczano...

No, może oprócz tego nieszczęsnego niemieckiego, który właśnie sobie całkowicie skreśliłam. Ale o tym też było lepiej nie myśleć. Dokładnie tak samo, jak o niewyjaśnionych mocach, którymi dysponowałam, magicznych anomaliach, z których czerpałam siłę, kraterach i bladgorach, które je strzegły. Nie chciałam, i koniec. Choć przez chwilę pragnęłam poczuć się jak zwyczajna niegrzeczna nastolatka, robiąca coś zakazanego w zabytkowym szkolnym budynku, a nie w połowie wilkołak, w połowie półdemon, od którego mogło coś zależeć.

Zawsze lubiłam uciekać od problemów. Ale kto z nas nie lubił?

Główne schody w szkole – jedyne, którymi dało się dostać na wszystkie piętra, pomijając oczywiście dziesiątki tych pomniejszych, tworzących z budynku istny labirynt – obiektywnie były całkiem szerokie, lecz podczas każdej przerwy zamieniały się w przeszkodę niemożliwą do pokonania. Pojęcia nie mam, jak ten budynek może spełniać normy pożarowe – o ile w ogóle je spełnia – ale wiem tyle, że nieraz dostanie się z parteru na najwyższe piętro, gdy wszyscy inni obierają akurat identyczny lub odwrotny cel, zajmuje całe dziesięć minut przerwy i podczas ewakuacji, której i tak nikt tutaj nie ćwiczy, mogłoby stworzyć niemały problem. Na szczęście pokonanie drewnianych, malowanych ciemną farbą stopni z rzeźbioną bogato poręczą w czasie lekcji nie stanowiło szczególnego wyzwania, jeśli nie liczyć oczywiście ich przemożnego trzeszczenia i pasty do czyszczenia podłóg, której zapaszek kojarzył się z kościołem, a grubość warstwy sprawiała, że każdy stopień stawał się nieprzyjemnie śliski. Znając moją koordynację ruchową, ta droga nie należała do najłatwiejszych, jeśli nie chciało się wychlastać ząbków. A ja nie chciałam. Już wystarczająco wiele pieniędzy wydawałam na aparat ortodontyczny...

Dotarliśmy na ostatnie piętro i zatrzymaliśmy się przed wysokimi na prawie cztery metry, rzeźbionymi w kwiatowe wzory drzwiami mniejszej auli, tej ogólnodostępnej, w której nadal odbywały się szkolne apele. Geri niecierpliwie szarpnął za klamkę, lecz wcale nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, gdy okazało się, że bez klucza nie dostaniemy się do środka, choć mnie samej humor zepsuł się już do reszty.

– No i co teraz? – warknęłam niezbyt sympatycznie. – Pospacerowaliśmy, co?

– Wcale nie – odpowiedział jak gdyby nigdy nic. – Tego właśnie się spodziewałem. Chodź.

W gruncie rzeczy byłam ciekawa, co takiego wymyślił. Zdziwiłam się nieco, gdy skierował się do niewysokich drzwi za załomem korytarza, tuż obok wejścia do klasy od języka polskiego, w której trwała akurat lekcja. Zatrzymał się na widok mojej niepewnej miny, pytając ze śmiechem:

– No co jest?

– Tam nie ma przypadkiem składziku? – nieśmiało wyraziłam wątpliwości. – Pytałam nauczycielki polskiego o te drzwi. Powiedziała mi, trzymają tam słowniki i różne inne bzdety, żeby nie musieć za każdym razem biegać do biblioteki.

– Serio? Tak powiedziała? Użyła słowa „bzdety"? – Chłopak uniósł jedną jasną brew.

– Niekoniecznie, ale taki pozostawał sens wypowiedzi.

– Chyba cię troszkę okłamała. – Poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu; niemal się przewróciłam pod jego siłą. – Pewnie nie powiedziała ci też, co jest w ich kanciapce, co nie?

– Kuchnia? – Podsunęłam, kierując wzrok w stronę kolejnych drzwi, po przeciwnej stronie korytarza. – Byłam tam. Mały pokoik ze stolikiem, umywalką i mikrofalówką, nic podniecającego.

– A kolejne drzwi widziałaś? – Głos miał taki, jakby uważał mnie za prawdę bardzo, ale to bardzo naiwną.

– Trudno ich było nie widzieć. Trzymają tam jakieś bzdety, ozdoby świąteczne, rekwizyty do przedstawień... Sama widziałam, jak ktoś tam wnosił dekoracje po akademii z okazji jakiegoś kolejnego patriotycznego święta.

– Ech, Leah... – Chłopak pokręcił z politowaniem głową, aż zaczęłam wątpić, czy faktycznie miał mnie za taką inteligentną, jak sam twierdził. – Zbyt łatwo im we wszystko wierzysz. Nauczyciele nie powiedzą ci nic ciekawego o tej szkole, naucz się tego. Jeśli nie sprawdzisz sama wszystkich możliwych dziur, nie będziesz nic wiedzieć. Za tamtymi drzwiczkami jest opuszczona łazienka. Niby nic powalającego, ale myślę, że jakiś sanepid mógłby się kiedyś zainteresować, bo śmierdzi tam niesamowicie, a wszystko jest w takim stanie, że szkoda gadać. Wiesz, jak woda z syfonów w kiblach wyparowała, to ładnie czuć wszystko ze starych rur, nie? Ponadto tynk ze stropu odpada. I nie tylko. W tamtą część strychu lepiej nie chodzić, podłoga może się zarwać. Nie polecam testować, ile wytrzymuje, nikt z nas nie miał odwagi. – Gestem wskazał mi małe drzwiczki, pod którymi staliśmy, zmuszając mnie, bym wyrwała się z zamyślenia, w które już popadłam, zastanawiając się, jak do tej głupiej łazienki wleźć. – Chodź wreszcie. Na przerwie tam nie wejdziemy, zaraz ktoś zwróci na nas uwagę.

Nie pytałam, gdzie mnie prowadził. Wolałam zobaczyć na własne oczy.

Okazało się, że malutkie, wąskie przejście ze stromymi schodkami prowadziło pod scenę. O mało się nie udusiłam w napadzie klaustrofobii, gdy Geri zatrzasnął za nami drzwi, a ciemność opadła mnie ze wszystkich stron. Mroku jako takiego się nie bałam, lecz dobrze wiedząc, jak nisko nad głową miałam deski, smakowałam go zupełnie inaczej...

Ostry blask ekranu telefonu rozciął mrok i pomógł wilkołakowi znaleźć zawiasy, na których zamocowano schodki prowadzące na platformę. Odsunął je z głośnym hurgotem i wyprowadził mnie na światło dzienne, do auli. Odetchnęłam głęboko, woląc się nawet nie zastanawiać, ile pająków minęłam po drodze, i pomogłam mu zasunąć przejście z powrotem. Stamtąd skierowaliśmy się do zbudowanego z czarnego, kutego metalu balkonu, na który nigdy nie było wolno uczniom wchodzić. Przeskoczyliśmy nad bramką, którą komuś o moim wzroście pokonać było naprawdę ciężko, i już na górze podeszliśmy do dużych, lecz zupełnie niepozornych drzwi bez klamki, za to z wielką dziurką na klucz. Geri jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni pobrzękujący metalicznie kłębek z breloczkiem z „Minionków" i wybrał odpowiedni kluczyk, by przekręcić go z trzaskiem w zamku.

– Masz. – Wręczył mi go, zdjąwszy z metalowego kółeczka. – Dorób sobie i mi oddaj. Chociaż jakoś szczególnie śpieszyć się nie musisz, rzadko tu chodzę ostatnio. W tym roku będę pierwszy raz.

– Więc skąd wiedziałeś, że nie zmienili zamka? – spytałam z przekąsem.

– Nie wiedziałem przecież. Ale bez klucza też bym otworzył, to stare drzwi.

Wolałam nie robić z siebie jeszcze większej życiowej pierdoły i nie przyznawać się, że nigdy nie korzystałam z wytrychów. Przyjęłam podarunek z podziękowaniem i odważnie weszłam w półmrok.

Strych był rozległy i wyłożony pociemniałym ze starości drewnem. Aula w samym jego sercu tworzyła wysoki cypel, który ominąć dało się jedynie z lewej strony, tam, gdzie biegł szkolny korytarz, oprócz tego jednak przestrzeń okazała się ogromna i w sporej mierze pusta. Spadzisty dach od środka podtrzymywały wielkie belki rozporowe, a światło dobiegało przez niewielkie okna w kształcie wolich oczek. We wszechobecnym kurzu kąpały się kartony z niewiadomego pochodzenia zawartością, którą zaraz zapragnęłam sprawdzić...

– Będziesz jeszcze mieć okazję – jęknął Geri, odciągając mnie od pierwszego pudła, do którego się przyssałam. Nieco mnie rozczarowało, gdy znalazłam w nim coś, co chyba musiało być zabezpieczonymi folią zeszłorocznymi dziennikami lekcyjnymi, lecz i tak chciałam czym prędzej zajrzeć do następnego.

– Oj daj spokój, przecież po to tu jesteśmy, nie? – zirytowałam się, ale wilkołak okazał się nieugięty.

– Jesteśmy tu po to, żebym pokazał ci drogę do opuszczonej części – przypomniał usłużnie. – Chodź, potem sobie pogrzebiesz.

Niechętnie się zgodziłam i podreptałam za nim na drugą stronę cypla auli.

Okazało się, że w tamtej części strychu było już znacznie ciaśniej. Po niemal całym obwodzie kwadratowej przestrzeni biegł wąski, nieoświetlony korytarzyk z klaustrofobicznymi klatkami schodowymi, prowadzącymi gdzieś w ciemność. Aż mnie paliło, żeby sprawdzić, gdzie można się dostać każdą z nich, lecz Geri poprowadził mnie pewnym krokiem do konkretnej.

– To tutaj – wyjaśnił, wskazując zapraszającym gestem ciemność. – Ląduje się za sceną. Trochę tam jest bałaganu, ale od właściwej auli dzieli cię tylko kurtyna, długość sceny i kilka stopni. Ot cała filozofia. Nawet ze swoją kobiecą orientacją w terenie, jak to określiłaś, nie zdołałabyś zabłądzić.

Miał, skubany, rację. Ponadto miałam doskonałą orientację w terenie, tylko naprawdę bałam się tych cholernych pająków...

– Oprowadź mnie, co? – zaproponowałam słodko.

Nie mógł oprzeć się temu cudownemu spojrzeniu okolonych idealnym makijażem brązowych oczek – dobrze to wiedziałam. Westchnął ciężko, udając, że sprawiało mu to wprost niewyobrażalnie wielki problem, lecz ruszył wreszcie przodem, włączając latarkę w telefonie. Starając się skryć uśmiech satysfakcji, podreptałam za nim, mając szczerą nadzieję, że zdołał ściągnąć po drodze wszystkie pajęczyny.

Na dole faktycznie było raczej niewiele miejsca. Przestrzeń oświetloną blaskiem bijącym od naprawdę wysokiego, prostokątnego okna wypełniały potłuczone resztki drewnianych mebli, jakieś deski niewiadomego pochodzenia i setki rzeczy, których przeznaczenia nie mogłam rozpoznać. Gdy przyjrzałam się im dokładniej, w stercie wszystkiego odnalazłam nawet staromodną wagę, jaką dysponowała pielęgniarka w mojej podstawówce, coś, co musiało chyba być składowymi dawno niedziałającego sprzętu grającego i metalowy stelaż, który albo był wieszakiem, albo stojakiem na kroplówki. Znacznie bliżej było mu do tego drugiego, lecz nie umiałam wymyślić powodu, dla którego miał się tutaj znaleźć.

Geri ostrożnie odgarnął zawieszoną u samego sufitu kotarę, uważając, by nie wzbić w powietrze kłębów duszącego kurzu, i gestem zaprosił mnie na scenę. Odważnie wyszłam na jasne deski, znacząc je wyraźnymi śladami butów...

I zatrzymałam się, nękana dziwnym uczuciem.

Impuls był idiotyczny. Był niemożliwy i graniczył ze słodką bajką, lecz po prostu nie umiałam mu się nie podporządkować...

Nie wiedziałam, skąd się wziął. Dlatego pewnie z nim nie walczyłam. I byłam zbyt zmęczona, zbyt niewyspana i zbyt zniechęcona do wszystkiego, by zastanawiać się, dlaczego w ogóle to robiłam. By roztrząsać, co to mogło być...

Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć. Po prostu. Bo tak jest lepiej.

Zatrzymałam się na środku sceny i powiodłam wzrokiem po całej auli. Światło ponurego, deszczowego dnia wpadało przez wysokie okna, wyszczególniając krwistą czerwień ścian, wyściełającego podłogę dywanu i skóropodobnego obicia lekko wznoszących się foteli. Nie było tam właściwie niczego szczególnego – wyglądało to jak coś na kształt zupełnie zwyczajnej sali teatralnej o delikatnie rzeźbionym suficie wyłożonym staromodnymi kasetonami, z rozległym półokrągłym balkonem i dwoma szerokimi drzwiami, prowadzącymi zapewne na zamkniętą na głucho klatkę schodową, do której wejście znajdowało się na zewnątrz... ale ja to czułam. Czułam...

Czułam coś. Coś, co kazało mi zatrzymać się na moment z poczuciem władzy. Z przemożnym wrażeniem, że znajdowałam się na swoim miejscu... Z poczuciem, że na mnie patrzą.

Rozłożyłam szeroko ręce, jakbym chciała objąć nimi cały świat. Odetchnęłam głęboko...

Przez jedną krótką chwilę miałam wrażenie, że tam są. Że niezliczone fotele zajmują piękne istoty o wilczych łbach i ciałach przypominających w równym stopniu ludzkie, jak i zwierzęce. Wilkołaki rodem z bajek, lecz piękne, smukłe, proporcjonalne... idealne. Moje. Zapatrzone we mnie lśniącymi ślepiami...

– Co robisz? – Dotyk Geriego na ramieniu wytrącił mnie z zamyślenia. Drgnęłam i obejrzałam się na niego, początkowo nie rozumiejąc w ogóle, gdzie byłam i co mógł ode mnie chcieć...

– Nic – odpowiedziałam wreszcie po nieprzyzwoicie długiej chwili milczenia. – Nic takiego. Po prostu... Nie, nieważne.

Nie zrozumiałbyś...

Nikt by nie zrozumiał.

Dlaczego miałam taką pewność, że...?

Nie. Naprawdę nieważne.

Powoli zeszłam po schodkach ze sceny i zbliżyłam się do pierwszego z brzegu siedzenia. Przetarłam je dłonią z kurzu i zamarłam na dłuższą chwilę, widząc, że skóra stała mi się zupełnie czarna. Zupełnie nie wiedząc, co z tym zrobić, zaczęłam szukać w torebce kosmetyczki, w której nosiłam w razie czego nawilżane chusteczki antybakteryjne. Używałam ich tak sporadycznie, że nie miałam pojęcia, czy w ogóle mogłam liczyć na to, iż jeszcze nie wyschły...

– I co wy robiliście tutaj z kumplami? – spytałam szybko, mając nadzieję, że w ten sposób zmuszę zamyślonego chłopaka, by zainteresował się czymś oprócz mojego dziwacznego zachowania. Ja sama potrzebowałam czegoś innego, na czym mogłabym skupić uwagę.

– Właściwie to... nic takiego. – Wilkołak powtórzył moje zagranie z innym fotelem, lecz brudnymi dłońmi zupełnie się nie przejął. – Trochę piliśmy. Palić nie miał nikt odwagi, przecież to zabytkowe jest. Przyjaźniłem się z kilkoma chłopakami, którzy już skończyli tą szkołę. Razem z nimi i z Frekim przychodziliśmy tutaj na okienkach i by wagarować. Gdy odeszli, jakoś nam się to wszystko znudziło. Tylko my dwaj wiemy, jak tu wleźć, a jakoś tak... nie chce nam się tu chodzić w pojedynkę.

– Mam wrażenie, że zbytnio za sobą nie przepadacie.

Zaśmiał się niewesoło.

– To aż tak widać? Pokłóciliśmy się dawno temu. Poszło o przynależność do sfor. Ja już przynajmniej pół roku przed tą całą awanturą zacząłem wątpić, czy aby na pewno Ares ma rację. Nadal byłem silnym Betą, więc mnie nie zdegradowali, ale Freki, który chyba najbardziej z nas wszystkich stał za Aresem, jakoś nie mógł mi tego wybaczyć. No i od tego czasu zbytnio się do siebie nie odzywamy. Dziwne, nie?

– Dziwne – przyznałam cicho. – Wiesz, wszyscy normalni sądzą, że bliźniaki są nierozłączne.

– Gówno prawda. Może i od zawsze robimy wszystko wspólnie, może i dziwnie jest żyć bez brata u boku, ale my też się kłócimy. Nie jesteśmy we wszystkim zgodni. Nie jesteśmy swoimi klonami. Tak, z wyglądu jesteśmy bardzo podobni, mamy niemal te same zainteresowania, ale jakoś tak... No, nie jesteśmy jednojajowi, nie? Może u jednojajowych jest inaczej. Nie wiem, w takiej sytuacji nigdy nie byłem i pewnie już nigdy nie będę.

– Trudno by było. – Skrzywiłam się w nieśmiałym uśmieszku.

– Ty chyba prędzej orientujesz się, z czym to się je.

Dłuższą chwilę nie wiedziałam, co takiego ode mnie chciał. Spojrzałam na niego z niezrozumieniem.

– Chyba nie nadążam – przyznałam, widząc, że nie garnie się do udzielenia podpowiedzi.

– No bo ty i Ladon jesteście półdemonami – powiedział szybko. – To nie jest trochę tak, jak bliźnięta jednojajowe?

– No... nie do końca. – Sama nie wiedziałam, jak mam to wytłumaczyć. – To dość dziwny temat. Nie wiem, czy na pewno chcesz tego słuchać...

– Spokojnie, wiem, że się kochacie trochę bardziej, niż bratu i siostrze wypada – zapewnił niemal gorączkowo. – I nic do tego nie mam, serio. Znaczy to jest dziwne i w ogóle, ale... tak funkcjonuje wasz gatunek, nie? Umiem to zaakceptować. Jakkolwiek to brzmi. Nikomu tym krzywdy nie robicie. Jeśli to was uszczęśliwia... Jesteście moją wilczą rodziną. Jeśli wy jesteście szczęśliwi, to ja jestem szczęśliwy. Tak to działa. I nie mnie to roztrząsać, czy tak powinno być, czy to właściwe i tak dalej. Po prostu zawsze mnie ciekawiło, jak wy to czujecie. Bo jakąś więź macie. Mocniejszą niż ta między członkami stada. Czujemy to. O ile ona jest mocniejsza?

– Jest.... trochę tak, jakbyśmy wciąż siedzieli sobie w głowie. Ale nie do końca – zaczęłam ostrożnie. – Umiemy wyczuć swoje emocje, choć nie słyszymy ciągle własnych myśli. Cierpimy, jeśli drugie jest nieszczęśliwe. Instynktownie wyczuwamy, czego potrzebujemy, by być szczęśliwymi. I nie umiemy bez siebie żyć. Gdy nie wiemy, co dzieje się z tym drugim, cierpimy. Jeśli jesteśmy zbyt daleko od siebie, też cierpimy. Czujemy nawzajem swój ból. Jeśli jedno z nas oberwie w walce, drugie też to zaboli, choć oczywiście słabiej. – Nerwowo wbiłam wzrok we własne dłonie. – Nie wiem, Geri. Ja jestem w tym nowa. Ladon czuje to wszystko tysiąc razy mocniej niż ja. Ja... dopiero zaczynam. To z każdym dniem jest mocniejsze, ale jeszcze nie jestem ekspertem.

– Chyba rozumiem. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Siedzę wam poniekąd w głowach, nie? Nie chcesz o tym mówić, to nie mów. Do niczego cię nie zmuszam.

– Nie chodzi o to, że nie chcę o tym mówić – zapewniłam. – Tylko że nie umiem mówić o tym, czego sama nie rozumiem. Tak samo, jak nie rozumiem tego dziwacznego sposobu, w jaki panowałam nad anomalią wczoraj w nocy. O co chodziło? Nie mam pojęcia. Wiem, że mogłam was ochronić. Że nic by się nie stało bez mojej wiedzy i zgody. Rany, załatwiłam dwa bladgory, nie? Ale nie rozumiem tego.

– Wiem, że to w niczym się do tego nie umywa, ale mniej więcej czaję, o co chodzi. Ja i Freki sami uczyliśmy się, o co chodzi z wilkołactwem. Gen otrzymaliśmy w spadku po babci, która jako kobieta odmówiła wilczego życia. Do tego stopnia, że nawet nam nie zamierzała niczego nam tłumaczyć.

– Zawsze mnie to ciekawiło. Jak to jest? Czy ona też musiała przemieniać się podczas pełni? Przecież to dzieje się bez udziału naszej woli, więc jak można...?

– Nie przemieniała się. Nie wiem, jak to możliwe. Nie chciała o tym rozmawiać, obojętnie jakbyśmy nie prosili. – Wzruszył ramionami. – Może u was to siedzi tylko w głowie? Może gdy wmówicie sobie odpowiednio mocno, że nie chcecie być wilkołakami, to po prostu przestajecie nimi być? Dzieci też przecież nie przemieniają się w wilki. Dopiero gdy zrobią to świadomie pierwszy raz, pełnia zaczyna na nie działać.

– Może coś w tym jest – przyznałam. – Nie wiem, dlaczego nigdy nie zapytałam o to dziadka. A przecież mam siostrę cioteczną, która jest wilkołakiem, lecz nie przemienia się, bo nic o tym nie wie. Nikt jej nie powiedział. Ciocia odcięła się od tego dawno temu, a dziadek... Nie wiem, dlaczego właściwie jej nie uświadamia. Przecież ona jest o wiele lepsza ode mnie.

Geri obejrzał się na mnie z oburzeniem.

– Jak to lepsza? – spytał z niedowierzaniem. – W czym niby?

– Ja wiem? – Ułożyłam się w fotelu w pozycji półleżącej i wbiłam wzrok w rzeźbione drewniane kasetony sufitu. – Jest wysoka. Jest silna. Jest energiczna. Jest... No, nie jest po prostu mną. Nie jest małą, tchórzliwą kulką, która sama nie wie, o co jej chodzi. Która nie umie rozmawiać z ludźmi. Która nie wie, kim jest. Która powinna być Alfą, gdy zniknął jej brat, ale nie została nim, bo po prostu była zbyt mała i słaba, żeby nim zostać. Dlatego w Quillsie obudził się Prawdziwy Alfa. Bo ja byłam zbyt beznadziejna, żeby trafiło na mnie.

– Nie jesteś beznadziejna. Jesteś dominującą waderą. Jesteś najodważniejszą wilczycą, jaką znam...

– Ale niby dlaczego jestem tą dominującą waderą? – parsknęłam. – Bo jestem jedyną pełnokrwistą w stadzie. I mam najdłuższy staż. Wczoraj przecież miałeś najlepszy dowód na to, że ponad połowa stada chętniej widziałaby na tym miejscu Lunę niż mnie. Nawet Kasia jest lepsza – jak mówiłeś, ambitna i taka jakaś... pewna siebie. Gabrysi nikt nie bierze pod uwagę, ale nawet ona, gdyby tylko dać jej szansę na rozwój, byłaby o wiele silniejsza ode mnie. Taka jest prawda. Nie odrosłam od podłogi, nie mogę przytyć, choć jem najwięcej z całej rodziny, więc zawsze będę najmniejsza i najsłabsza. Nic na to nie poradzę. I ty też nic na to nie poradzisz.

– To nie chodzi o to, która z was jest największa i najsilniejsza! – zdenerwował się. W jego głosie słyszałam złość i bezsilność. Desperację, gdy próbował wytłumaczyć mi coś, czego nie umiał ubrać w słowa. – Chodzi o to, która z was budzi największy respekt. Która najszybciej podejmuje decyzje. Która podejmuje najlepsze decyzje, słyszysz? A wczoraj chyba udowodniłaś, że to ty musisz dowodzić. I to nie tylko dziewczynami – ty musisz dowodzić wszystkimi, gdy pojawiają się anomalie. A anomalie są teraz wszędzie. To ty rozmawiasz w tej chwili z wyvernami. To ty sprawiłaś, że wyszliśmy z tego szamba wczoraj bez ofiar. To ty objęłaś dowództwo, gdy wszystko się posypało, to ty miałaś odwagę sprzeciwić się Alfie. To ty pokonałaś te bladgory. Jednego zmiażdżyłaś jakąś jebaną magią, Leah! A ty twierdzisz, że jesteś gorsza od jakiejś kuzynki, która nawet nie wie, że mogłaby przemienić się w wilka?

– Po prostu od zawsze mam wrażenie, że jestem dla dziadka rozczarowaniem – szepnęłam. – Że nie jestem tym wspaniałym wnukiem, o którym marzył. Tym Alfą, którego mógłby wychować. Marzył o kimś takim, jak Ladon. Ladona mu odebrano, zostałam więc ja. Jak się nie ma, co się lubi...

– A myślisz, że powiedziałby ci tak wcześnie o wilkołakach, gdyby miał cię za nic? Kiedy ty się przemieniłaś pierwszy raz? Jak miałaś dwanaście lat? To dwa lata wcześniej niż wszyscy.

– Właściwie to miałam jedenaście – powiedziałam tak cicho, że za cud uznałam, iż w ogóle to usłyszał. – To był listopad. Trzy miesiące przed moimi dwunastymi urodzinami.

– Sama widzisz. Po co by cię wtajemniczał tak wcześnie, gdyby czegoś w tobie nie widział?

– Bo mi odbijało – roześmiałam się gorzko. – Gdybyś widział mnie wtedy... Nie mogłam spać. Miałam sny, dostawałam drgawek ze złości, a wpadałam we wściekłość bez powodu. Nie mógł mi nie powiedzieć, bo to skończyłoby się jakąś tragedią. Najprawdopodobniej przemieniłabym się w emocjach w szkole i zrobiła komuś krzywdę. Moja siostra jest zupełnie inna. Jest spokojna, jest... stabilna. Jest normalna...

– Nie jest wilkiem. Nie czuje tego. W tobie jest tak wiele z wilkołaka, że podświadomie zaczęło cię to rozsadzać. Sama domyśliłaś się, że coś jest na rzeczy. Musiałaś zostać uświadomiona tak wcześnie, bo kryła się w tobie wilcza wściekłość. Wilcza wściekłość w tak młodym wieku, Leah! Jako jedenastolatka byłaś taka, jak nasi najlepsi czternastolatkowie. Najlepsze wilkołaki to takie, którym najbliżej do wilków, Starszyzna nigdy tego nie ukrywała...

– Dziadek mi powiedział tak szybko, bym nie zdradziła tajemnicy – ucięłam. – Bo byłam tak niestabilna, że mogłam to zrobić nieświadomie w każdej chwili.

– Być może. Ale tej twojej siostrze ciotecznej nie powiedział wcale.

– Bo jest szowinistą – zdenerwowałam się. – Zawsze uważał, że kobiety nie powinny być wilkołakami...

– A jednak ciebie nim zrobił, nie? – zdenerwował się. – Gdyby tak sądził, gdyby myślał, że jesteś do niczego i miał w dodatku coś do twojej płci, wymyśliłby coś innego. Wątpisz w to? Nie znam inteligentniejszego człowieka, na pewno by na coś wpadł.

Milczałam. Szukałam kontrargumentu.

Nie znalazłam.

– Może i masz rację – mruknęłam wreszcie. – Ale i tak nie chce mi się w to wierzyć.

– Leah...

– Jestem cholernym czarnym półdemonem, Geri! – wybuchnęłam. – Jestem kimś, kto nie powinien istnieć. Powinni mnie zamordować jeszcze w niemowlęctwie. Nie powinnam... Niczego nie wiem, rozumiesz? Nie wiem, czy powinnam żyć. Nie wiem, na co mnie stać. Nie wiem nawet, kim jestem. Nie wiem, kiedy faktycznie dzieje się coś dziwnego, a kiedy mam jedynie urojenia. Nie wiem, czy wariuję, czy coś czuję. Nic nie wiem! – Uderzyłam pięścią w drewniany podłokietnik. – A jedynym, czego bym chciała... Chciałabym, żeby było po prostu cicho. Nie mam żadnych skomplikowanych marzeń. Chciałabym usiąść lub się położyć, zamknąć oczy i nie słyszeć ludzi. Nie słyszeć samochodów, samolotów... niczego, co związane z tym głupim światem. Chciałabym ciszy. Chciałabym, żeby wszyscy szli przez życie, nie czyniąc hałasu. I tyle. Tylko tyle, pojmujesz? Aż tyle.

Nie odpowiedział.

Ale czy to było złe? Na to przecież nie dało się odpowiedzieć.

Na świecie nie ma ciszy. A wszyscy bogowie chyba są martwi...

Tylko skąd ja to wiem? Czy to też jest tylko urojeniem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro