Rozdział 19

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Może i początkowo cieszyłam się na tą wycieczkę do Łodzi... ale gdy obudziłam się sobotniego ranka, to diametralnie zmieniłam zdanie.

Byłam śpiąca. I zła jak sto nieszczęść, bo ten cholerny burak zza ściany kompletnie nie pojmował, że gdy remont zaczęło się przed siódmą rano, to można by go skończyć przed dwudziestą drugą, żeby dać sąsiadom nieco odetchnąć. To, że nie pofatygowałam się tam jednak, by zapoznać gościa z gramaturą moich wilczych kłów i pazurów, było za to winą Ladona – gdy tylko zorientował się, jak hałasy działają mi na nerwy, nie spuszczał mnie z oka. Właściwie to łaził za mną krok w krok już od czasu zakończenia wilczego spotkania, bo nawet głupi by zauważył, że choć starałam się to wszystko olać, spekulacje Luny dały mi do myślenia, nie miałam więc co liczyć na to, że przymknie oko choćby na moment. Pojęcia nie mam, czego w związku z tym się bał. Że rzucę się przez okno, uznawszy, że stwarzam zagrożenie? Coś w rodzaju akcji ratowania świata...?

Nie, cholera. Od zawsze byłam egoistką. Nie umiałabym się zabić ani skazać na pustelnicze życie tylko dlatego, że mogę ewentualnie stwarzać jakieś tam zagrożenie...

Chociaż, wróć. Pustelnicze życie? To akurat brzmi całkiem sympatycznie...

No w każdym razie nigdy nie zrobiłabym sobie krzywdy w imię wyższego dobra. Kochałam moją sforę, chciałam chronić swoją rodzinę i znajomych, ale miało to pewne granice. Tą granicą było zagrożenie samej sobie w tak świadomy, ostateczny sposób. Nie i koniec. Braciszek zupełnie nie miał się czego obawiać. Owszem, mogłam się dołować, mogłam wpędzić się w kolejną depresję... ale nie zrobić sobie krzywdę. Hej, nie dostałam jeszcze tego literackiego Nobla, więc to nie pora, by zawijać się na drugą stronę.

Grunt, że sąsiada nie zamordowałam, choć okazja była niepowtarzalna. Zamiast tego trzeba było rano odkleić się od wspaniale ciepłego łóżka, namalować sobie twarz, ogólnie zrobić z siebie człowieka i kopnąć się na dworzec, na którym się umówiłyśmy. Już po pierwszych pięciu minutach klęłam na czym świat stoi, nie mogąc przeboleć, że na środek transportu wybrałam własne nogi, a w połowie szósty raz odtwarzałam ze wszystkimi szczegółami trasę nocnej wilczej wędrówki, nie dowierzając, że na czterech łapach zajęła mi tak krótko, podczas gdy obecnie męczyłam się już ponad pół godziny. Na miejsce dotarłam zmęczona, zła i przede wszystkim tak głodna, że zanim poszłam szukać Zuzki na peronie, musiałam zaliczyć pobliską „Żabkę" i nabyć w niej największą zapiekankę, jaką mieli.

– Rany, a ty znowu jesz? – Tak właśnie przywitała mnie świeżo upieczona koleżanka. – Masz tasiemca? Gdzie ty to mieścisz?

– Nazywa się Bartuś – odburknęłam, z niejakim trudem próbując wyczyścić twarz z keczupu za pomocą serwetek i przedniej kamery w telefonie, gdy ręce miałam jednocześnie zajęte zapiekanką i kubkiem z kawą.

– Że co? – Oczy zrobiły jej się tak wielkie, że mało brakowało, by wyskoczyły z oczodołów i odbiegły w stronę zachodzącego słońca. Czy tam wschodzącego, zważając na to, jaka była pora dnia.

– Mój tasiemiec – wymamlałam, gdy udało mi się przynajmniej częściowo uporać z tym, co właśnie przeżuwałam. – Nazywa się Bartuś.

– Nie pytałam... – Pokręciła głową z miną wyrażającą jednocześnie politowanie i coś na kształt lekkiego lęku i wygrzebała z plecaka kopertę z logiem PKP. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, że miała ze sobą wojskową kostkę, ponadto ubrała się w czarne rurki z przewagą dziur nad materiałem i bluzę z logiem Linkin Park. Nie przepadam za tym zespołem, ale poczułam się jakoś tak nie na miejscu w białej bluzce w czarne kropeczki, skórzanej kurtce i czarnej mini... – Mam tu bilet. Ty masz jakiś okresowy, nie? Coś wspominałaś.

– Mam kartę roczną. – Wyjęłam jej papier z rąk i wczytałam się w to, co na nim wypisano. – W sumie to w tym roku i tak zupełnie nie mam czasu, żeby z niej korzystać. Ale miejscówka w drugiej klasie? Serio?

– A na jaką miałam wziąć? Na pierwszą nie ma zniżki szkolnej.

– To się robi sposobem – wyjaśniłam usłużnie. – Kupujesz bilet szkolny i dobierasz dopłatę do pierwszej klasy. Wychodzi jakieś dwie dyszki taniej niż normalny bilet na jedynkę.

– Ale co jest nie tak z tym? – Z obawą ponownie przyjęła kartkę, ale zawahała się przed ponownym włożeniem jej do plecaka.

– Ty nie masz pojęcia, jak wyglądają pociągi do Łodzi. A zwłaszcza te jadące przez Łódź do Warszawy. – Spoważniałam.

Nie odezwała się. Ale nie musiała, bo nasz skład właśnie wjeżdżał...

To był nowoczesny ED161. Wprawdzie zespół trakcyjny tego typu wyprodukowała firma szeroko znana ze swojego luźnego podejścia do kwestii bezawaryjności, a model ten nie bez powodu w kręgach kolejowych nazywa się Długim Awaryjnym Rozklekotanym Tramwajem, musiałam mu jednak przyznać, że na tle normalnych upierdzielonych wszelkim syfem wagonów, jakie zwykle tędy jeżdżą, prezentował się całkiem nieźle, zwłaszcza w oczach pasażerów, dla których nie liczyła się długa litania możliwych usterek, tylko wygodne siedzenia, Wifi i miejsca dla niepełnosprawnych. Niestety, co już zauważył raczej każdy... pociąg był załadowany pod sufit, i to tak, że mało brakowało, a siedzący w środku ludzie jechaliby z twarzami przyciśniętymi do szyb jak w tandetnych kreskówkach.

– O ja pieprzę – jęknęła płaczliwym tonem Zuzka, gdy czekający na peronie tabun rzucił się w stronę otwierających drzwi.

– A nie mówiłam? – Trąciłam ją po przyjacielsku łokciem. – Na szczęście masz mnie.

Dziewczyna kupiła nam miejscówki. Pozostawało więc jedynie się do nich dostać... a Leah Wilkosz ma w tym już niejaką wprawę.

Niemal staranowałam w drzwiach radosną rodzinkę, która od ładnych dwóch minut nie mogła uwierzyć w to, że wielki wózek-spacerówka wcale nie zmieści się w przejściu i wciąż próbowała wepchnąć go do ciasnego korytarzyka.

– Przepraszam! – wydarłam się na blokującą mi drogę grupkę studentów. Jeden z chłopaków odburknął coś niewyraźnego, nie unosząc nawet wzroku znad telefonu, lecz dwóch pozostałych raczyło przekierować na mnie uwagę...

Jeden otworzył usta i zapomniał o ich zamknięciu, drugi zaś zapatrzył się jak oczarowany w mój dekolt. Powstrzymałam się od przećwiczenia na nim lewego podbródkowego, choć ustawił się w sytuacji wprost idealnej, i ponowiłam:

– Przepraszam, czy mogę przejść?

– E... Gdzie pani jedzie? – Wyższy wyszczerzył się jak upośledzony. – Może pojedziemy razem z...

– Nie – przerwałam mu bezlitośnie. – Przejść chciałam. Teraz, nie za tydzień.

Speszył się nieco i wreszcie raczył odblokować przesuwne drzwi, prowadzące do wnętrza bezprzedziałowego wagonu. Złapałam zaczerwienioną jak burak Zuzkę za nadgarstek i pociągnęłam za sobą, nie słuchając nawet, czy miała coś przeciwko.

Nasze miejsca okazały się zajęte przez – jak to było do przewidzenia, znając moje szczęście – mamcię z bombelkiem.

– Przepraszam, zajęła pani nasze miejsca. – Na początek spróbowałam grzecznie i miło. Uśmiechnęłam się nawet i nafaszerowałam głos spokojem. Ot, po prostu stwierdziłam niezaprzeczalny fakt. Kobieta niestety – co również było do przewidzenia, a jakże – za nic nie zamierzała moich dobrych chęci docenić. Dlaczego ja zawsze muszę trafiać na jakieś cholerne Jole-Patole?

– Całkiem możliwe – odpowiedziała jejmość o aparycji znużonej życiem czterdziestoletniej pani lekkich obyczajów. Z kieszeni kusej kurteczki wystawał jej do połowy elektroniczny papieros, czego nie dało się nie zauważyć ani zignorować, zwłaszcza że siedziała akurat idealnie pod oczojebnym znakiem zakazu palenia. W jednej dłoni trzymała mus owocowy z do połowy odkręconą zakrętką (prawdopodobnie to jego ślady miał rozsmarowane na twarzy dzieciak), w drugiej zaś przed momentem odkapslowane piwerko.

Czekałam, aż doda coś więcej. Serio. Uniosłam nawet jedną brew (tak, wczoraj tyle ćwiczyłam przed lustrem, że w końcu udało mi się nauczyć poruszać nią na parę milimetrów bez drgania drugą) i wzięłam się pod boki.

– Czego pani ode mnie chce? – padło wreszcie rozbrajająco bezradnym tonem.

– Żeby zwolniła pani moje miejsce. – Dalej udawałam grzeczną, lecz zabrzmiałam już bardziej stanowczo.

– Ale nigdzie indziej nie ma miejsc – usłyszałam w odpowiedzi. Okazało się, że tym razem nie trafiłam na przeciwniczkę bezczelną, tylko zwyczajnie... chyba głupią, innego wytłumaczenia na to nie widziałam, nawet jeśli nie chciałam nikogo obrażać.

– Tak – odparłam powoli. – Dlatego ja i moja przyjaciółka specjalnie kupiłyśmy bilety tydzień wcześniej, żeby dostać jeszcze miejscówki.

– Leah, daj spokój. – Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że Zuzka szarpnie mnie za rękaw z rozbieganym spojrzeniem i spróbuje odwlec od złego. – Postoimy.

– Półtorej godziny? – prychnęłam. – Zuzka, dałyśmy dwie dychy za te miejscówki do biletów. Ja nie zamierzam stać cholerne półtorej godziny, mam chory kręgosłup, już po dwudziestu minutach będę zdychać z bólu. – Kłamstwem to nie było. Może i nie powinnam wymawiać tych słów tak głośno, że cały wagon już patrzył w naszą stronę, ale nie powiedziałam przecież nieprawdy.

– Widzisz, że pani jest z dzieckiem – jęknęła koleżanka. – Może my...

– Nie – ucięłam. – Siedzi pani na naszym miejscu.

Kobieta burknęła pod nosem coś, co brzmiało jak „bezczelne gówniary, postać chwilę nie mogą", wzięła bombelka za rąsię i pociągnęła go w stronę przejścia między wagonami, choć zaprotestował pełnym sprzeciwu wrzaskiem, do jakiego coś wyglądającego na cztery lata nie powinno być już na dobrą sprawę zdolne. Wskazałam na zwolnione miejsca ze słodkim uśmiechem.

– Rozsiądź się.

Zuzka wywróciła oczami, ale oddawać wywalczonego miejsca ku dobru narodu nie zamierzała.

Plany na dzień miałyśmy raczej niesprecyzowane. Choć dziewczyna pierwotnie planowała coś załatwić, a mnie wzięła jedynie na doczepkę, na miejscu już okazało się, że wersja ta jest nieaktualna, zajęłyśmy się więc szukaniem sobie jakiegoś zajęcia. Wyszło na to, że całkiem nieźle się bawiłam – obeszłyśmy kilka sklepów z ciuchami, ponad dwie godziny spędziłyśmy w Empiku, obgadując przeczytane książki i zastanawiając się, jakie jeszcze chciałybyśmy sobie kupić, zjadłyśmy smaczny obiad w lokalu z kuchnią indyjską, na którą się uparłam, czując unoszący się nad ulicą zapach. Sporo rozmawiałyśmy o swoich planach na przyszłość zarówno odnośnie pisania, które nas łączyło, jak i pracy, o której marzyłyśmy. Sporo musiałam się natłumaczyć, o co chodzi z moją kolejową pasją, potem równie długo zajęło mi zapewnianie, że wcale nie potrzebuję konsultacji psychiatrycznej, lecz dziewczyna w końcu uwierzyła, że chcę zostać tym maszynistą, i nawet się zainteresowała, gdy weszłam w etap zachwytu nad poszczególnymi lokomotywami. Widziałam, że raczej pasjonatki kolejnictwa z niej nie uczynię, lecz po prostu miło mi było, że słuchała tego z zainteresowaniem, a nie ot tak, bym dała jej wreszcie spokój. To było dobre, bo rzadko spotykałam się z kimś obcym, komu zależałoby na mnie na tyle, by chciał przyjrzeć się jakiemuś tematowi przez samo to, że jest dla mnie ważny.

Być może brakuje mi towarzystwa. Tak, jestem aspołeczna i najchętniej zamieszkałabym w miejscu, w którym do najbliższego sąsiada miałabym jakieś dziesięć kilometrów, jak to obiecywał mi Ladon... ale nawet najwięksi introwertycy potrzebują czasem bratniej duszy. Kogoś, kto po prostu ich wysłucha, kogoś, kto sprawiał wrażenie osoby mogącej w najbliższym czasie przemienić się nawet w przyjaciela. Brakowało mi świeżego spojrzenia. Brakowało mi przyjaznej psiapsi, jakiej mogłabym opowiedzieć o swoich problemach – nawet w zawoalowany sposób, mijający się z prawdą na tyle, by nie zdradzić żadnych niewygodnych do zdradzania szczegółów – i spotkać się z jej strony ze współczuciem. Chciałam poczuć, że moje problemy nie są jedynie moimi problemami.

Wiecie co? Do tej pory wszyscy moi przyjaciele utrzymywali, że moje problemy są błahe. Wszyscy je umniejszali i kwitowali słowami: „łe, ty to uważasz za problem? Tak cierpisz, a zobacz, jak inni mają gorzej od ciebie!". Może to prawda. Może i nie mam takich kłopotów, jak spora część ludzkości, nie wiedząca, co włożyć do garnka, jak ochronić własne dzieci, jak przeżyć kolejne dni ze świadomością toczącej ciało nieuleczalnej choroby... No ale przecież te problemy to największe problemy, jakie mam. Dla mnie zawsze będą ważne i chyba nie ma w tym nic złego. Wy możecie mieć chore dzieci, deficyt budżetowy i całą resztę. Ja cierpię przez to, że świat jest za głośny. I zapewniam, że boli mnie to tak samo, jak wy cierpicie przez wasze bolączki. I Zuzka tym właśnie mi zaimponowała – że nie była kolejną wyśmiewającą mnie pseudokoleżanką, której tak naprawdę zależało jedynie na niej samej, która traktowała mnie jak dobrego słuchacza i nikogo więcej. Miałam wrażenie, że naprawdę będziemy się mogły w przyszłości dogadać. Nawet jeśli miała nigdy nie dowiedzieć się, kim jestem w rzeczywistości...

A czy to takie ważne? Jasne, pewnie ciężko będzie któryś raz z rzędu wymyślać brzmiącą prawdopodobnie bajeczkę, dlaczego w dzień padam na pysk, skoro miałam całą noc na spanie, ale chyba mogę się poświęcić. Zawsze wolałam towarzystwo chłopaków, ale oszaleję, jeśli raz na jakiś czas nie porozmawiam z przedstawicielką tej samej płci.

Ostatecznie wyszło na to, że tak się zagadałyśmy, że... tak jakby zapomniałyśmy, o której miałyśmy wracać do domu.

– O kuźwa! – krzyknęła w pewnym momencie Zuzka, gdy niechcący spojrzała na zegarek. – Mamy pociąg za pół godziny!

– Serio? – Poczułam się nieco rozczarowana, ale... co ja miałam do gadania? Nie było jeszcze piętnastej, ale dobrze wiedziałam, że niewielu jest nastolatków mających w życiu tyle wolności, co ja. Nie znam nikogo, komu rodzice ufaliby na tyle, by pozwolić na szlajanie się całymi dniami i nocami, wierząc w to, że cokolwiek by się nie działo, dam sobie radę. Większość przecież musi się stosować do ściśle wytyczonych godzin powrotu do domu, nie? Nie zamierzałam namawiać koleżanki na spóźnienie, bo nie chciałam, żeby miała przeze mnie potem przerąbane.

Pędem skierowałyśmy się w stronę pobliskiego przystanku tramwajowego. Do przejechania miałyśmy jakieś pięć stacji, na miejscu znalazłyśmy się więc praktycznie na styk, a i tak do przejścia miałyśmy jeszcze spory kawałek.

– Cholera, za nic tak nie zdążymy – jęknęłam, rozłożywszy ręce nad nawigacją w telefonie. – Ja pobiec nie dam rady, mam kondycję astmatyka. Chcesz, to możesz sama, ja pojadę następnym, nic się nie stanie...

– Daj spokój. – Wyrwała mi bezceremonialnie telefon i postukała palcem w ekran, ignorując, że w ten sposób uruchomiła mi dwie dodatkowe aplikacje. – Patrz, tu jest jakiś skrót.

– No nie wiem... – Uniosłam głowę, by skonfrontować mapkę z rzeczywistością, i bynajmniej nie zapałałam sympatią do tego, co dostrzegłam. – To jest jakaś melina, tak na oko...

– Daj spokój, skrócimy drogę o prawie dziesięć minut. – Żwawo ruszyła w stronę uliczki.

– Ja pierniczę, przecież już przez samo patrzenie na tę okolicę można dostać tyfusu, sepsy i tężca jednocześnie – zaskamlałam, ale nie chciała mnie słuchać. Uznawszy, że do wyboru mam jeszcze ewentualnie pójście okrężną drogą i czekanie na następny pociąg, podczas gdy obrażona Zuzka pojedzie tym pierwszym, podreptałam za nią, w razie czego chowając telefon do kieszeni i zapinając w niej suwak. Kusiło mnie, żeby sięgnąć do torebki po bagnet, ale uznałam, że mimo wszystko byłoby to działaniem lekko na wyrost. I tak trzymałam go w takim miejscu, że zdołałabym w razie czego błyskawicznie po niego sięgnąć, więc chyba nie ma co przesadzać...

Już gdy weszłyśmy w wąską uliczkę między niezbyt zadbanymi kamienicami, wyczułam, że coś jest nie tak... uparcie ignorowałam jednak przeczucie, uznawszy, że to jedynie moja paranoja.

Ostatnio jestem wyczulona na punkcie dziwnych zjawisk. Wciąż szukam anomalii, żyję nimi na co dzień, nic więc dziwnego, że w chwili zmęczenia zaczęłam zupełnie nieświadomie doszukiwać się ich wszędzie wokół, nawet na terenie miasta, które znajdowało się zbyt daleko od kraterów, by mogły one mieć na nie jakikolwiek wpływ. Tutaj nie miałam prawa spotkać niczego takiego, dlatego dobrze wiedziałam, że wszelkie dziwaczne instynkty musiałam zepchnąć gdzieś na samo dno. Byłam tutaj na wycieczce, na koleżeńskim wypadzie z niczego nieświadomym człowiekiem. Nawet jeśli jakimś niewytłumaczalnym cudem odnalazłabym tutaj coś podejrzanego, nie mogłam przecież dać po sobie niczego znać...

Ciekawa jestem, jak Zuzka by zareagowała, gdybym nagle zatrzymała się w miejscu i zaczęła węszyć w poszukiwaniu znajomego aromatu mokrego cementu i taniej farby drukarskiej. Gdybym nagle rozkazała jej szukać czegoś, co się nie zgadza, lub sama zaczęła przetrząsać wszystkie kąty, mając nadzieję, że coś samo rzuci mi się w oczy.

Nie mogłam jej tu całkiem odpłynąć. Tylko że...

Mój instynkt bił na alarm. Wilk w moim wnętrzu kręcił się niecierpliwie i popiskiwał, strzygąc uszami. Drapał w ściany swojego więzienia, nie rozumiejąc, dlaczego nie pozwalam mu wychynąć na zewnątrz. W takich chwilach ciężko było mi pamiętać, że w rzeczywistości jesteśmy tą samą osobą.

Teoretycznie sytuacja mogłabym wyglądać kiepsko nawet z punktu widzenia człowieka. Każdy, kto kiedyś był w Łodzi, dobrze wie, że całkiem często można tam trafić na takie podejrzane uliczki – wąskie, ciemne, biegnące pomiędzy odrapanymi z tynku kamienicami w tak opłakanym stanie, że gdyby nie w miarę czyste okna, nie dałoby się wprost uwierzyć w to, że ktokolwiek może jeszcze tam mieszkać. Po jednej stronie miałyśmy ślepą ścianę wysokiego na przynajmniej cztery piętra budynku, niemal całkowicie ogołoconą aż do gołych cegieł, po drugiej zaś zabiedzone, wyściełane starymi deskami i rozmiękłymi od deszczu kartonami podwórko, na którego tyłach w starej oficynie znajdowało się kilka mieszkań takiej jakości, że chyba musiałabym mieć za sobą przynajmniej połowę swojej watahy, by mieć odwagę wejść do środka. Chybotliwe drewniane schodki, biegnące na zewnątrz budynku, prowadziły na wąziutką galerię, od której odchodziły drzwi do kilku lokali. Różnokolorowe pranie beztrosko suszyło się na sznurkach, powiewając na lekkim wietrze, a ściana budynku została pomalowana przez mieszkańców we wszelkie absurdalne barwy, zmieniające się ewidentnie w tych miejscach, w których właściciele wyznaczali granice swoich skrawków świata. Pobladły miętowy gryzł się z pościelowym różem i wyblakłym żółtym, który producenci farb zwykli nazywać „mglistym porankiem", a puste klosze po niegdyś oświetlających elewację żarówkach straszyły widocznymi nawet z tej odległości girlandami pajęczyn. Nie chciałabym mieszkać w takim miejscu, nawet gdyby mi zapłacili, nic więc dziwnego, że czułam się w takiej okolicy nieswojo. Byłyśmy dwoma samotnymi dziewczynami, czego więc mogłyśmy tutaj szukać? To chyba oczywiste, że w tym kraju takie jak my nie powinny czuć się bezpiecznie nawet na środku głównej ulicy, co tu więc dopiero mówić o takich miejscach. Każda zdrowa na umyśle kobieta czułaby się w naszej sytuacji fatalnie i pragnęła wziąć stamtąd nogi za pas tak szybko, jak to tylko było możliwe. Poniekąd mogłam więc uznać, że to stąd bierze się mój niepokój. Ot zwalić to na własną paranoję, na niewesołe otoczenie, przepracowanie...

Tylko że ja wiedziałam doskonale, że problem tkwi w zupełnie innym miejscu. I to nie dawało mi spokoju.

– Wiesz co? – Nie wytrzymałam – złapałam Zuzkę za nadgarstek i zatrzymałam w ostatniej chwili. – Może jednak jedźmy następnym pociągiem? Nie podoba mi się to miejsce.

– Daj spokój – ofuknęła mnie z pewną dozą niedowierzania. Sama sobie nie mogłabym uwierzyć na jej miejscu – do tej pory szłam przecinakiem przez wszystkie problemy, a tu? Strach mnie obleciał, bo wybrałyśmy podejrzany skrót? Przecież nawet stąd dobrze widziałyśmy wylot uliczki i majaczące nieopodal zabudowania dworca. Do przejścia miałyśmy jakieś trzysta metrów, nie więcej...

Trzysta metrów, od których ciarki galopowały mi po plecach.

– Serio, stało się coś? – Dziewczyna groźnie wzięła się pod boki, najwyraźniej gotowa walczyć z moją fobią na śmierć i życie. Aż tak jej na tym pociągu zależało? – Chodź, pobiegniemy i akurat zdążymy.

– Wolałabym iść inną drogą – twardo obstawałam przy swoim. Zaparłam się nawet nogami o potłuczony krawężnik, jak mały dzieciak, gdy spróbowała mnie pociągnąć za sobą.

– Boisz się czegoś? – Uspokoiła się nieco, najwyraźniej wreszcie dostrzegając w mojej twarzy coś podejrzanego. – Leah, przecież to ledwie parę metrów. Co się stało?

– Po prostu uważam, że lepiej tędy nie iść – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Ze złością wyszarpnęłam jej nadgarstek z uścisku i potarłam go bezwiednie, jakbym w ten sposób mogła przekierować uwagę na coś innego. Niestety nie trzymała mnie na tyle mocno, żeby zrobić siniaki – a ból byłby pewnie dobrym sposobem, żeby nieco mnie otrzeźwić.

Ja nie wiedziałam, co się dzieje. To wilk we mnie wiedział. A ja zawsze mu ufałam.

– Przecież nikogo tutaj nie ma. – Znowu ścisnęła moją dłoń, za nic mając, że spróbowałam się przed jej dotykiem wywinąć. – Chodź szybko, naprawdę ten pociąg nam zaraz ucieknie.

Święcie wierzyłam, że coś sobie ubzdurałam. Święcie wierzyłam w to, że naprawdę nikogo tutaj nie ma... dlatego dałam swojej fobii kopa w tyłek i pozwoliłam pociągnąć się dalej, choć nerwy miałam napięte jak postronki i nie zdołałam się powstrzymać od niepewnego rozglądania wokół.

Każda plama cienia wydawała mi się podejrzana. W każdej z nich mógł czaić się śliniący na mój widok bladgor... I jak ja mam być normalna?

O tym, że naprawdę coś jest nie tak, przekonałam się... można powiedzieć, że szokowo.

Wilk jak gdyby nigdy nic wyszedł zza wielkiego kontenera na śmieci, wypełnionego dużymi odłamkami gruzu. Po prostu wyłonił się zza niego płynnym, leniwym krokiem i zatrzymał się na samym środku wąskiej uliczki jak jej strażnik. Z wysoko uniesionym łbem i luźno postawionymi uszami, nie wyglądał nawet szczególnie przerażająco – nie groził nam, po prostu tam stał, jak milczący władca okolicy. Pewnie właśnie za niego się miał.

Zuzka zatrzymała się jak wryta, o mało mnie nie przewracając. Wciągnęła głośno powietrze i cofnęła się na dwa kroki, szepcząc z niedowierzaniem:

– O Boże, jaki wielki pies...!

Pies? Nie wytrzymałam i ryknęłam śmiechem. Ten pies miał w kłębie więcej, niż ona wzrostu!

Wilk powoli uniósł wargi i warknął spomiędzy ostrych kłów. Dobrze wiedziałam, komu rzucał wyzwanie.

Patrzył przecież na mnie.

Do czego niby miałaby mu się przydać moja koleżanka? To o mnie chodziło. To z moją watahą toczyli wojnę. To ja im wlazłam na teren.

Nie zrozumcie mnie źle. Wilkołacze prawo określa to bardzo jasno – gdy jako człowiek wchodzisz na teren obcego stada, nie potrzebujesz niczego, by na nim przebywać. Wolno ci to robić, chyba że jesteś Alfą istniejącego stada lub planujesz się przemieniać – wtedy jednak wypadałoby spytać o zgodę. Byłam tu całkowicie legalnie, skoro nie zajmowałam pozycji pierwszej w mojej watasze i nie planowałam zmieniać skóry. Tylko że sfora Cruxera już nie raz udowodniła, że ma nasze prawo w głębokim poważaniu.

Oni chcieli nas wszystkich załatwić. Cruxer chciał nas wszystkich załatwić. A gdy ktoś wyczuł, że się tu pojawiłam...

Zareagowałam z całkiem niezłym jak na sytuację refleksem – złapałam Zuzkę za ramię i szarpnęłam bezlitośnie, odwracając się na pięcie. Zamierzałam wykonać błyskawiczny w tył zwrot i zwiać tak szybko, jak to było możliwe, by wtopić się w tłum na pobliskiej ulicy, bo wilk przecież nie mógł ścigać nas aż tam, lecz okazało się...

Wilki były dwa.

Kolejny basior znajdował się znacznie bliżej nas. Kłapnął zębami, gdy poruszyłyśmy się gwałtownie, i zawył przenikliwie, wznosząc łeb do nieba, pewnie dając sygnał reszcie rozproszonej po okolicy sfory. Zuzka pisnęła jak mała dziewczynka i spróbowała wepchnąć mnie za siebie w jakimś idiotycznym bohaterskim odruchu...

Pierwszy wilk nie zamierzał czekać na posiłki. Jednym susem rzucił się w naszą stronę, szczerząc potworne zębiska. Dziewczyna uniosła dłonie, chcąc osłonić twarz...

A pieprzyć to.

Zawsze byłam szybka.

Wilkołak zaskowyczał, gdy rzuciłam mu się do gardła. Czując zaciskające mu się na krtani silne szczęki, spróbował uderzyć łapami, lecz pech chciał, że dość często ćwiczyłam ten manewr. Uczepiłam się go jak buldog i spróbowałam przylgnąć piersią do jego piersi, by wspiął się na tylne łapy. Wtedy mogłabym rzucić nim o ziemię gwałtownym skrętem mięśni karku i grzbietu...

I pewnie by mi się to udało, tak był zaskoczony. Tylko że – jak wspominałam – wilki były dwa.

Ryknęłam wściekle, rozwierając zęby, gdy drugi basior zwalił mi się całym ciężarem na grzbiet. Wypierdzieliłam się na rozlany od lat znoszenia upałów asfalt, aż huknęło, a wilkołaki zderzyły się nade mną z impetem, pewnie nie spodziewając się, że tak łatwo ustąpię. Szybko się jednak otrząsnęły i rzuciły na mnie wspólnie, nie miałam więc za bardzo innej alternatywy, jak zerwać się na równe łapy mimo zawrotów głowy, jednego z nich zdzielić pazurami po pysku jak wściekły kot, a drugiego...

Ech. Właściwie to było dosyć żałosne.

Do ostatniej chwili udawałam, że chcę podjąć walkę, co znacznie większy samiec przyjął z lśniącymi ekscytacją ślepiami. W ostatniej chwili, gdy na ułamek sekundy zawisł w powietrzu w skoku, odwróciłam się, złapałam Zuzkę zębami za bluzę i po prostu zaciągnęłam w stronę wylotu uliczki. Choć przyznam, że byłam na nią tak wściekła – na jej upór, na stanie w miejscu i na całą resztę, jak to zwykle bywa, gdy złość jest jedynym, czym mogę pokryć własną pierdołowatość – i najchętniej bym ją tam zostawiła, żeby się zastanawiała, co zaszło, musiałam przecież ją uratować. Wątpiłam, by wilkołaki zrobiły jej krzywdę, skoro zależało im na wywróceniu mnie na lewą stronę, a nie na ściganiu Bogu ducha winnych śmiertelników, ale przecież nie mogłam zostawić jej w samym środku jakiejś kompletnej meliny i potem wmówić jej, że miała halucynacje. Była tak przerażona, że wątpię, by jeszcze przez długi czas mogła się samodzielne otrząsnąć.

Zdezorientowany wilk zaskowyczał ze złością, lecz nie zdążył zareagować po tym, jak potknął się o gramolącego z ziemi kolegę. Wyskoczyłyśmy w największy tłum – Zuzka krzycząc ze zgrozy, ja przemieniając się w człowieka. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wepchnęłam ją mało delikatnie do pierwszego nadjeżdżającego autobusu i ciężko dysząc, z satysfakcją i słodkim uśmiechem pomachałam do zamarłych u wylotu uliczki nastolatków, gdy drzwi zamknęły się z sykiem pneumatycznych siłowników, a pojazd ociężale ruszył z miejsca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro