Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Boże, jaka ja jestem głupia.

Mogłam spytać o tak wiele rzeczy. Dlaczego był wtedy z bladgorem? Czy to on wypuścił te demony na miasto? Dlaczego porwał Klementynę, skoro ostatecznie chciał ze mną tylko porozmawiać? Czy ma coś wspólnego z tą dziwną aurą nawiedzającą miasto, a jeśli tak, to co konkretnie? Czy wie może, skąd biorą się kratery?

Możliwości były cholerne tysiące. A ja je wszystkie zmarnowałam, żeby dowiedzieć się, dlaczego jasnowidzący dziadek go nie widział w swoich wyobrażeniach. I dałam gościowi tak po prostu odejść, zniknąć we mgle, odbiec w stronę wschodzącego słońca... cokolwiek tam sobie zamierzał zrobić.

Ja pierdzielę, jestem beznadziejna.

Byłam tak zniechęcona do wszystkiego, że zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie mogłam zasnąć, nie mogłam skupić się na niczym pożytecznym... nie mogłam nawet zwrócić się do kogokolwiek po pomoc, choć dobrze wiedziałam, że powinnam – choćby z tego powodu, że wypadałoby opowiedzieć komu trzeba o spotkaniu z wariatem, który okazał się całkiem uzdolnionym jasnowidzem i zgodził się nam pomóc w miarę swoich możliwości. Powinnam...

Powinnam wiele rzeczy. Ale byłam tak tchórzliwa, że zamiast tego wolałam snuć się bezmyślnie po okolicy, w dodatku w ludzkiej skórze, by nikt nie słyszał moich myśli, i szukać... sama nie wiem czego. Czegoś. Może sensu istnienia, że tak pozwolę sobie zażartować, bo jego w ostatnim czasie szczególnie mocno mi brakowało.

Działo się za dużo. Anomalie, dziwaczne burze, obdarzeni niezrozumiałymi mocami ludzie, demony i kratery, mogące przenieść miasto do Drugiego Świata i przemienić w skażoną upośledzoną magią pustynię, na dokładkę jeszcze absurdalne zachowanie Luny i moja własna paranoja... Te popaprane uczucia, jakie budziły we mnie słowa Vuko, jakie żywiłam do własnego brata i – przede wszystkim! – te, które nie dawały mi spokoju po snach z udziałem tajemniczego wyverna. Które chyba nie były takimi znowu zwyczajnymi snami, skoro mój nowy przyjaciel wciąż o nich wspominał i wyraźnie obawiał się tego, co w nich było.

Idiotyzm. Ja naprawdę sobie tego wszystkiego po prostu nie wymyśliłam? Może tak naprawę już od dawna siedzę w psychiatryku, a to wszystko...

Szlag by to. Najgorsze jednak wydawało się chyba to, że następnego dnia czekała mnie jakaś chora impreza urodzinowa. W dodatku u Zuzki, która po ostatnich rewelacjach powinna mieć jeszcze mniejszą ochotę na takie zabawy niż ja. Plułam sobie w twarz, że zapomniałam o tym drobnym szczególiku i że brakowało mi odwagi, żeby się wykręcić, póki był jeszcze na to czas. Bo przecież wtedy, gdy będę się marnie bawić w otoczeniu ludzi z klasy, z którymi nie łączyło mnie kompletnie nic, mogłam robić coś innego, bardziej pożytecznego...

Tylko co? To wszystko już za długo trwało. Tyle wciąż mówiliśmy, że powinniśmy zwalczyć problemy jak najprędzej, bo każda sekunda jest ważna, a w praktyce kończyło się... no cóż, tylko na gadaniu właśnie. Spotykaliśmy się, wymienialiśmy spostrzeżeniami, podniecaliśmy, że wolno to idzie i należałoby wziąć się do kupy, a ostatecznie stawało dokładnie na tym samym, co zwykle. Czyli na tym, że brak nam wiedzy i środków, by cokolwiek wykombinować. A jedyny, który mógłby się tym zająć, jeszcze się do nas nie pofatygował. Dowiedzieć się od Keva, ile to jeszcze potrwa, graniczyło zaś z niemożliwością, zostaliśmy więc praktycznie z niczym.

Nienawidzę tej bezradności. Nienawidzę tego, że chciałabym coś zrobić, ale po prostu nie mam pojęcia, co takiego mogłoby to być...

I nienawidzę tego, że nie umiem wyobrazić sobie, by to wszystko mogło tak po prostu zniknąć.

Chyba właśnie ta myśl była najdziwniejsza ze wszystkich, zwłaszcza że pojawiła się tak nagle, że o mało nie spierdzieliłam się w pełnej chwale z porzuconego betonowego kloca, na którym zajęłam miejsce do patrzenia w przestrzeń i słuchania ducha miasta.

Jakie to było kuriozalne. Siedziałam tam sobie, na rozległym pustym placu na samej krawędzi mojego osiedla. Na kupie porzuconego podczas remontu drogi gruzu, pod obleczonym w wilgotną mgłę niebem, wsłuchując się w odległy szum przejeżdżających samochodów. Wpatrywałam się jak zaczarowana w szeroką, lecz zupełnie pustą ulicę, która w górnolotnych założeniach rady miasta miała stanowić obwodnicę, kończyła się jednak kilkaset metrów dalej w szczerym polu, bo zabrakło na nią środków. Siedziałam tam, obok mając resztki budowanej niegdyś i równie porzuconej na jeszcze wcześniejszym etapie linii tramwajowej, z pewnej odległości patrzyły na mnie złote, świetliste oczy świateł w blokach i...

I właściwie to myślałam nad tym, że cholernie się go boję, ale całkiem podoba mi się ten koniec świata.

Chciałam, żeby to się skończyło. Ale...

Ten niesamowity, budzący we mnie pokłady nieznanej energii zapach mgły. To przeświadczenie, że jestem panią okolicy – poczucie obezwładniającej, upajającej potęgi i pogodzenia z samą sobą i otaczającym mnie światem. Pewność, że nikt nie jest w stanie mi tutaj zagrozić. To niesamowite, bajkowe coś, graniczące wręcz z aurą cholernie mrocznego, ale jednocześnie hipnotycznie pociągającego snu. To coś, co widziałam wszędzie – w rozmytym przez mgłę blasku latarni, w cząsteczkach przesiąkniętego zapachem nocy powietrza, w pustych uliczkach i odbijającym się w lustrach kałuż świecie. To coś, co chłonęłam każdym porem, każdą cząsteczką swojego ciała, co upewniało mnie, że to jest moje miejsce na świecie, mój kawałek wszechświata... mój osobisty wszechświat. To coś, czego nie czułam i nie mogłam czuć nigdzie indziej...

Miałabym to stracić? Tak po prostu? Na zawsze...? W przypadku kogoś, kto miał nigdy nie umrzeć śmiercią naturalną, „zawsze" to cholernie długo.

Miałabym przyłożyć rękę do...

Bogowie umarli. Jeśli kiedykolwiek jacyś istnieli...

Ukryłam twarz w dłoniach, czując cisnące się do oczu zdradzieckie łzy. Drżałam, chciałam krzyczeć, chciałam płakać, chciałam po prostu coś rozwalić...

Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Dlaczego to było takie pochrzanione?

Nie chcę się budzić. Proszę, pozwólcie mi trwać w tej chwili... Na tym porośniętym sięgającymi pasa chwastami placu, w pobliżu ginącego w mroku słupa wysokiego napięcia, w zimnie pachnącej butwiejącymi liśćmi jesieni, w lodowatym blasku wychylających się nieśmiało spomiędzy chmur gwiazd, w tym... tym czymś, czego nie umiałam nawet nazwać, lecz wiedziałam, że jest mi niezbędne. Jest dla mnie ważniejsze niż życiodajny tlen, niż jedzenie, niż picie... niż wszystko.

Wiedziałam, że muszę to zakończyć, bo jeśli tego nie zrobię – jeśli nie pomogę stadu walczyć – zginą tysiące. Ale to tak bardzo bolało...

Jak to możliwe, że zorientowałam się dopiero teraz, z czym się te nasze plany wiążą?

Chciałam, żeby było cicho. Żeby było spokojnie... Zupełnie jakby nie istniało nic poza mną i nocą. Nic poza tą doskonałą symbiozą, tą harmonią dusz mojej i skąpanego w niezdrowej magii miasta.

Jeśli miasto to jedna wielka anomalia, co może się stać, gdy spróbujemy usunąć kratery? Czy to nie oznacza, że ono też... zniknie?

Nie mogłam tego wiedzieć. Być może właśnie w taki sposób to się skończy... ale ta świadomość nie przerażała mnie tak bardzo. Na pewno nie bardziej niż wizja chodzenia tymi znajomymi ulicami bez... tego Czegoś.

Jak by to wyglądało? Miałabym spacerować tutaj, zaglądać we wszystkie znajome kąty, nurzać się w nocy... i nie czuć tej magii? Przecież świat bez niej będzie tak płaski, tak tekturowy... Jak pozbawiona opisów książka o nieznośnie jednowątkowej fabule. Jak... jak pozbawiona duszy, obumierająca skorupa.

Czy ja też taka będę?

Chciałam unieść głowę do nieba i zawyć. Chciałam wykrzyczeć światu wszystko, co czuję. Chciałam posłać swoje cierpienie do samego dalekiego kosmosu... dobrze wiedząc, że odbije się jedynie echem i wróci do mnie, równie niezrozumiane i niezauważalne, jak gdy tłumię je w sobie. Jaki to wszystko miało sens? Byłam na tym świecie sama. Nikt nie miał prawa wiedzieć, co się we mnie dzieje, obojętnie jak bardzo mnie kochał. Nikt nie miał prawa wiedzieć, o co chodzi, prawda?

Byłam sama. Ostatni czarny półdemon. Jedyny, którego nie zabito tuż po tym, jak otworzył oczy.

W chwilach takich jak ta mam wrażenie, że noszę w sobie cierpienie całego gatunku. Milionów żyć, którym nie pozwolono rozkwitnąć, i tych, które ukrócono w imię bzdurnej teorii i zwyczajnego strachu. Nie miałam prawa ich znać, a jednak...

Po prostu tak bardzo chciałam, by ktokolwiek to zrozumiał. Nie współczuł, nie starał się pomóc, nie użalał się nade mną... ale prawdziwie, całym swoim sercem zrozumiał, w czym problem. A tego właśnie nie dostanę. Prawdopodobnie nigdy.

Czy to nie jest straszne?

Pewnie nie dla was. Wy przecież nie jesteście sami. Czasem musicie bardziej poszukać, ale nigdy nie jest tak, że macie pewność, iż nie spotkacie nikogo, kto czuje tak, jak wy, kto myśli w podobny sposób, kogo nawiedzają podobne lęki. Jesteście...

Nie jesteście po prostu jakimiś popieprzonymi wyjątkami, którym dano żyć... Właściwie to dlaczego? Przez niedopatrzenie? Pojęcia nie mam. Cokolwiek by to nie było, miałam ochotę jego pomysłodawcę jednocześnie całować po rękach, jak i rozerwać na strzępy.

A teraz muszę przyłożyć rękę do tego, by moje Wszystko zostało zniszczone, bo może innym zagrażać.

Jak bardzo chciałabym być bardziej samolubna i powiedzieć, że po prostu na to nie pozwolę... jakby to miało w ogóle cokolwiek zmienić. I tak byłabym przecież sama. Sama przeciw wyvernom, które już o wszystkim wiedziały i ich interwencja była jedynie kwestią czasu. Pewnie jedynym, na co czekaliśmy, było aż zdecydują, kogo do nas posłać, i wyprawią go w podróż. Ile to mogło potrwać? Tydzień? Może dwa? Wątpię, by dłużej.

I potem nie będzie już nic. Moje Wszystko – moje Coś Więcej, jeśli mogę je tak nazwać – zniknie bezpowrotnie. Już nic nie będzie miało znaczenia...

Za kilka tygodni o tej porze nie będę siedzieć w pachnącej nienazwanym nocy na samej krawędzi tętniącego życiem osiedla, wsłuchując się w jego równomierny puls i atmosferę. To będzie tylko zwykły zaniedbany plac z resztkami z budowy, które ktoś zapomniał wywieźć, i zwykła noc, po której nastąpi zwykły dzień.

To chore. Chyba pomagałam w przemijaniu, jeśli mogę to tak nazwać. Pomagałam w moim prywatnym końcu świata.

Czułam cieknące z oczu łzy. Ocierałam je chusteczką, nie chcąc rozmazać makijażu, który pewnie i tak miałam w ruinie. Płakałam jednak nie ze smutku, a ze strachu...

Byłam sama. Odsłonięta. Bezradna.

Nienawidzę bezradności. Mówiłam już o tym?

Pewnie to ze mną jest coś nie tak, a nie z całym światem. To ja jestem jakaś uszkodzona.

Zeskoczyłam z betonowego klocka i przeszłam powoli na szeroki, lecz również całkowicie pusty chodnik. Ruszyłam w stronę torów kolejowych i starej stacji, właściwie tylko dlatego, że byłam akurat zwrócona twarzą w tamtą stronę. Niebo zwieszało się nade mną jakoś potwornie wysoko i było ogromne. Choć nigdy nie miałam agorafobii i to ciasnych przestrzeni nienawidziłam, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przez to jestem jeszcze bardziej odsłonięta, wystawiona na atak, bezradna... tak nieznośnie mała i bez znaczenia.

A przecież powinnam być silna. Niezwyciężona...

Powinnam iść z uniesioną wysoko głową i przeświadczeniem, że to ja jestem czarnym wilkiem wielkości niedźwiedzia. Powinnam pławić się we własnej wyjątkowości i czerpać z niej moc. Powinnam...

Cokolwiek powinnam, szło mi to raczej marnie.

Ze złością kopnęłam jakiś kamień. Potoczył się z grzechotem i wylądował na rachitycznym trawniku, przyduszonym do ziemi pierwszymi nocnymi przymrozkami. Chwilę oddychałam głęboko, próbując się uspokoić, bo przecież nie mogłam tak cały czas. Jutro też był dzień... a dzisiaj było już tak cholernie późno, że ryzyko, iż nie dam rady wstać rano z łóżka, jest bardzo wysokie. O ile w ogóle zdołam zasnąć, co nie wydawało mi się prawdopodobną opcją.

Zasnąć? Niby jak, skoro liczyła się każda sekunda? Skoro miałam tak mało czasu, by zapamiętać wszystko na to przerażająco ogromne „zawsze"?

Jak zapamiętać coś takiego i potem swobodnie do tego wracać, nie kuląc się przy okazji z porażającego bólu, iż nigdy więcej nie będę czuć się tak... właściwie? Nie wiem. To jest w ogóle możliwe?

Po lewej stronie mijałam wspomnianą wcześniej nieukończoną linię tramwajową. Tak, moje miasto miało mieć również tramwaje, aczkolwiek pojęcia nie mam, dlaczego zarzucono tego pomysłu na tak zaawansowanym etapie budowy. Torowisko ma ładnych kilka kilometrów i choć powstało na samych obrzeżach miejscowości, z pewnością wielu osobom ułatwiłoby życie, ponadto wykończono je całkowicie – postawiono nawet słupy trakcyjne i podwieszono sieć. Nigdy niestety tego cuda nie uruchomiono, a w starej zajezdni, umiejscowionej gdzieś na drugim końcu żelaznej drogi, rdzewieje kilka prototypowych pojazdów, zakupionych po to, by sprawdzić, czy są w stanie tutaj funkcjonować, i odstawionych w krzaki od razu po tym. Inwestor zrezygnował? Miastu zabrakło pieniędzy? Wyszło na jaw kilka przekrętów? Pojęcia nie mam, co takiego się stało. Grunt, że od razu, gdy ukończono linię, postanowiono ją zamknąć i zamiast tego otworzyć więcej przystanków kolejowych, żeby pociągi regionalne mogły zamienić się w coś w stylu kolei aglomeracyjnej. O tramwajach wszyscy zapomnieli, i to do tego stopnia, że infrastruktury nikomu nie chciało się rozbierać. Nawet przewodu jezdnego nikt nie gwizdnął, choć wydawać by się mogło, że do tylu kilogramów niestrzeżonej miedzi zaraz zbiegną się wszyscy złomiarze z okolicy.

Gdy byłam młodsza, wiele razy spacerowałam zarośniętym torowiskiem jako całkiem wygodnym skrótem pomiędzy moim osiedlem a tym, na którym mieszkała Wiktoria. Nie było większych szans, żeby kogoś tu spotkać, więc moja aspołeczna dusza szalała z radości, a wszystko, co opuszczone, przyciągało mnie do siebie niczym magnes... Niestety odkąd przestałyśmy się przyjaźnić, nie miałam już powodów, żeby się tu zapuszczać. Chyba że tak jak dzisiaj – by powspominać. By spróbować zapamiętać każdą krawędź każdego porastającego mchem i trawą kamienia.

Teraz było to coś ciekawego. Coś, co zawierało w sobie fragment nieznanej, być może fascynującej historii. Coś, co wyglądało jak portal prowadzący do innego świata, pachnący pożerającą szyny korozją, mokrym tłuczniem i olejem do zabezpieczania drewnianych podkładów, unoszącym się dosłownie wszędzie, choć ich większość była przecież betonowa. To było coś intrygującego... fragment mojego świata.

A już niedługo to będzie po prostu kolejna zapomniana, opuszczona rzecz w mieście. I tyle. Kawałek rozkładających się ruin bez jakiejkolwiek pobudzającej wyobraźnię aury.

Nie wiem, dlaczego się tam zatrzymałam ani ile tak patrzyłam wzdłuż ginących w mroku torów. Pozwoliłam myślom płynąć zupełnie luźno i szukałam w ten sposób błogosławionego spokoju. Poniekąd nawet mi się to udawało. Odpoczywałam, nie śpiąc... Nie czułam nawet zbytnio chłodu jesiennej nocy, choć kurtkę miałam na nią zdecydowanie za cienką. Właściwie to całkowicie straciłam kontakt z rzeczywistością i ocknęłam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam przybliżające się kroki. Postawiło mnie to w pełen stan gotowości, zwłaszcza że doskonale te kroki znałam...

– A co ty tu robisz o tej godzinie? – wypaliłam, zanim zdołałam się powstrzymać.

Zuzka mało nie wyszła z siebie. Poważnie – chyba jeszcze nigdy kogoś aż tak nie przestraszyłam. Krzyknęła i jednym susem znalazła się po drugiej stronie chodnika, łapiąc za serce z przerażeniem odmalowanym na twarzy. Ładnych parę chwil zajęło jej, zanim ochłonęła na tyle, by mnie rozpoznać.

– Boże, nie strasz mnie tak, mało zawału nie dostałam! – krzyknęła, aż echo poszło, i doskoczyła do mnie w takim tempie, że przez moment przestraszyłam się, że jeszcze mi za to przyłoży. Na szczęście wstrzymała się w ostatniej chwili, widząc, jak wycofałam się na pół kroku i potknęłam o szynę, prawie kończąc to upadkiem na plecy.

– Wybacz. – Uśmiechnęłam się niemrawo, odzyskawszy równowagę. W jej oczach przez chwilę dostrzegłam coś jak strach...

Rany, a może jej wcale nie chodziło o to, że się przewrócę, tylko przestraszyła się, że jeśli podniesie na mnie rękę, to ja przemienię się w wilka i zamienię ją w przekąskę? Szlag.

– Co tu robisz? – powtórzyłam, siląc się na łagodny ton głosu. Chyba mi nie wyszło, bo wciąż byłam zachrypnięta po długotrwałym płaczu i siedzeniu w zimnie. – Przecież jest strasznie późno. Rodzice puścili cię tak z domu?

– Miałam nocować u koleżanki, ale zapomniała mnie poinformować, że jej rodzice się nie zgodzili – prychnęła, wywracając oczami. – Wyprosili mnie, wyobrażasz to sobie? Prawie o cholernej północy.

– To jest aż tak późno? – W lekkim strachu zerknęłam na wyświetlacz zapomnianego telefonu. – Kurde, sama nie miałam pojęcia.

– A ty co tutaj robiłaś? – Tym razem to ona przejęła inicjatywę.

– Mieszkam na tym osiedlu. Spacerowałam sobie. – Wzruszyłam ramionami i niby obojętnie odwróciłam twarz, gdy zaczęła mi się uważniej przyglądać. Miałam nadzieję, że wodoodporny tusz do rzęs na coś się przydał i przynajmniej nie widać w świetle latarni czarnych smug na moich policzkach...

– Spacerowałaś – powtórzyła ostrożnie. – W środku nocy.

– A ty wracałaś od koleżanki, którą na twoim miejscu przerobiłabym na mielone. – Łypnęłam na nią ze złością. – Daj spokój. Mnie akurat nic tu w nocy nie grozi, ale ty? Jak oni mogli tak po prostu cię wyrzucić? Nie mieszkasz przypadkiem w innej części miasta?

– Mieszkam. – Opuściła wzrok, a w jej głosie pojawiła się nutka gniewu. – Ale co miałam zrobić? Na taksówkę mnie nie stać, a rodzice jakoś by się szczególnie nie przejęli. I tak przez większość czasu mają na mnie wyrąbane. Interesują się dopiero gdy zaczynam przynosić ze szkoły tróje, tak to równie dobrze mogłabym dla nich nie istnieć. Pewnie tylko uznaliby, że mam za swoje, taka jestem głupia.

Zimno mi się zrobiło. I tak strasznie jej szkoda...

– Przykro mi – powiedziałam o wiele spokojniej. – Mnie zawsze wszyscy na rękach nosili, więc nie wiem, jak to jest, ale... Po prostu mi przykro. Następnym razem dzwoń do mnie, albo i przychodź bez zapowiedzi. W środku nocy nikt obcy do mnie nie puka, będę wiedziała, że to coś ważnego. Najwyżej chwilę poczekasz na schodach, ale zawsze w końcu cię do siebie wpuszczę. – Przyjacielsko szturchnęłam ją łokciem. – Teraz też możesz spać u mnie, jeśli tylko chcesz.

– Dzięki, ale napisałam już mamie smsa, że będę koło pierwszej. – Skrzywiła się. – Doceniam, naprawdę... ale boję się, że tylko pogorszę, jeśli nie przyjdę.

– To może przynajmniej cię odprowadzę?

– Byłoby miło, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Jeśli bym miała, to bym ci nie zaproponowała. – Żartobliwie trąciłam ją w ramię. – Daj spokój. I tak miałam się przespacerować, nie? Jeśli chcesz, to jeszcze ściągnę Gabrysię, żeby nam było raźniej, mieszka w tym bloku. – Kciukiem wskazałam za siebie, gdzie widać było ostatnie światła w czteropiętrowym tasiemcu na krawędzi osiedla.

– O nie! – Odniosłam skutek – wreszcie się roześmiała. – Za Gabrysię podziękuję...

– Jak sobie chcesz. Tylko nie mów jej potem tego w szkole, bo jeszcze zacznie za nami ciągle chodzić, żeby nie przegapić następnej okazji.

– Ona i tak ciągle za nami chodzi.

Miała rację.

Chyba żadne duże, biedne miasto nie jest bezpiecznym miejscem do chodzenia w środku nocy, zwłaszcza gdy jest się niewysoką, młodą dziewczyną, w dodatku zadbaną. Wiele razy się o tym przekonałam – raz przecież straciłam nawet cierpliwość i jako wilk zaatakowałam zaczepiającego mnie mężczyznę, co mogło skończyć się tragicznie, ale na szczęście jakoś rozeszło po kościach. Każda z nas wie, że nie powinna szwendać się samotnie o takiej porze. Moje miasto nie jest żadnym wyjątkiem – to ja po prostu nie wierzę, by jakikolwiek pijany człowiek był w stanie mi podskoczyć, gdy przemienię się w zwierzę sięgające mu kłębem do ramienia, stąd moja nadmierna pewność siebie co do nocnych wycieczek. Ja mogę czuć się bezpiecznie...

Ale przecież nikt, kto już mnie zauważy i upatrzy sobie za cel, nie może wiedzieć, że w rzeczywistości nie zaczepia wcale bardzo niskiej, szczupłej jak wierzbowa witka blondyneczki z kilogramem tapety na twarzy, a dziką bestię o szczękach wielkości odpowiedniej, by odgryźć mu głowę za jednym kłapnięciem. Poniekąd nawet mnie to bawi... Takie poczucie władzy nad sytuacją, to, że ja wiem coś, z czego inni nie zdają sobie sprawy, bywa upajające.

Teraz też nie miałam wątpliwości, że zdołałabym Zuzkę ochronić. Jeśli nie wydarzyłby się cud – czyli podskakujący nam pijani, naćpani kolesie nie okazaliby się grupką obcych wilkołaków – byłabym w stanie rozgonić każde towarzystwo i bezpiecznie przeprowadzić przyjaciółkę przez miasto. Ryzykowałam jedynie odciskami na nogach i odmarzniętymi palcami, co na szczęście zaczęło zanikać, gdy wybrałyśmy całkiem energiczne tempo, pozwalające się rozgrzać.

No tak. Ale, jak już wspominałam, nadal samym tym, że istniałyśmy, zachęcałyśmy różne elementy do zaczepiania. A że nieraz mam szczęście na elementy takie natrafiać...

Prawie obeszłyśmy już moje osiedle, gdy natknęłyśmy się na jakiegoś gościa. Koleś wyglądał jak w ostatnim stadium białaczki – łysy, blady, w za wielkich ciuchach, w dodatku brudnych tak, jakby się w nich wyrąbał na świeżo skoszony trawnik – ale musiałam przyznać, że jak na kogoś śmiertelnie chorego, miał zbyt wypracowaną muskulaturę. W dodatku szedł z milczącym kolegą w ciemnej kurtce, którego początkowo nie zauważyłyśmy, bo trzymał się w pewnej odległości, bardziej niż na nieskładnej opowieści kumpla skupiony na butelce z niedopitym piwem.

Normalne dziewczyny pewnie szybko przeszłyby na drugą stronę ulicy i udawały, że ich nie ma. Niestety my postanowiłyśmy minąć ich na tym samym wąziutkim chodniczku. Pech chciał, że kolesia grawitacja pokonała akurat w tym momencie, gdy znajdowałam się obok.

Zuzka pisnęła, gdy facet wyższy ode mnie o co najmniej dwie głowy uwiesił się na moich ramionach całym ciężarem. Ja sama zaklęłam niezbyt elegancko i zatoczyłam się, o mało nie lądując kolanami w chodniku, gdy aż mnie przygięło do ziemi, taki ciężki był. Poczułam zapaszek jaranego niedawno zielska, od którego aż coś zaswędziało mnie w nosie.

– O, cześć, piękna! – zawołał, co wyglądałoby pewnie całkiem komicznie, gdyby nie to, że dłonie zacisnął na moich ramionach z siłą imadła, odzyskawszy nagle równowagę. I to tak zręcznie, że szybko uznałam, iż tylko udawał pijanego. Tutaj do głosu dochodziło coś jeszcze... oprócz głupoty oczywiście. – Nie widziałem cię wcześniej.

– Najwyraźniej źle pan patrzył. – Wyszczerzyłam się słodko. – Przepraszam, śpieszę się.

– Ej, ale tak szybko? Myślałem, że pogadamy, czy coś. – Drugi również postanowił się do mnie przykleić. Dopił resztkę z butelki jednym łykiem, odstawił szkło na krawężnik i podszedł do nas z lekkością młodej sarenki, zupełnie jakby siła ciężkości na niego nie działała. – Takie ładne dupcie nie powinny chodzić po mieście same.

Załączyłam pierdolca. Poważnie – czułam się beznadziejnie. Dopiero co przepłakałam kilka godzin, wciąż byłam zagubiona i zła na świat, wciąż czegoś potwornie się bałam, wciąż nie wiedziałam, co zrobić, a tu ktoś nazwał mnie jeszcze...

– Jak ty mnie nazwałeś, kutasie? – wycedziłam, mrużąc oczy w wąskie szparki. – Matka cię nie nauczyła, jak się do kobiet zwracać?

– Leah, daj spokój... – Zuzka złapała mnie od drugiej strony i szarpnęła lekko. – Po prostu stąd chodźmy...

– Chwilowo nie mogę stąd iść, bo tak się złożyło, że jakiś niereformowalny męski szowinista z brakami w słownictwie trzyma mnie za ramię – syknęłam, posyłając gościowi mordercze spojrzenie. – I nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie będzie miał zaraz tę rękę, jeśli jej nie zabierze.

Przegięłam. I to po całości. Koleś był naprawdę silny – tylko zakręciło mi się w głowie, gdy złapał mnie za kurtkę i pchnął na ściankę przystanku autobusowego. Gruchnęłam w pomazaną napisami dyktę, aż zakręciło mi się w głowie, i jęknęłam, gdy przyparł mnie do niej całym ciężarem.

– Jak ty mnie nazwałaś, suko?! – wydarł się mało odkrywczo. Niestety od wypomnienia mu, że papugował moje słowa, powstrzymało mnie skutecznie to, że po tym, jak uderzeniem wybił mi powietrze z płuc, jeszcze nie przypomniałam sobie, jak się oddychało.

Zuzka pisnęła gdzieś obok, ale nie widziałam ze swojego marnego miejsca, co się z nią działo.

– Spytałem się o coś! – ryknął facet, potrząsając mną tak, że aż zadzwoniły mi wszystkie zęby. – Zapomniałaś, jak się gada?! Mam ci, kurwa, przypomnieć, jak...

– Puszczaj mnie! – przerwałam mu, ale próba odepchnięcia tego wielkiego cielska spełzła na niczym. Musiał ważyć przynajmniej dwa razy tyle co ja, jeśli nie trzy.

– Nauczę cię pokory – zawyrokował wreszcie, oczy mu błysnęły. Zabrał na chwilę jedną z rąk i zamachnął się, chcąc mnie uderzyć...

Cios w twarz. Odpowiedziałam odruchem z szermierki – bo przecież uczyłam się, że gdy coś leci w stronę moich oczu, mam zareagować. Moje ciało znało to działanie i zareagowało w zupełnym odłączeniu od umysłu, odchyliłam się więc lekko i zbiłam cios silniejszą lewą ręką. Coś aż chrupnęło mi w łokciu, ale przynajmniej zadziałała prosta zasada fizyki i koleś zamiast we mnie, trafił w dyktę. Krzyknął z bólu, z ogniem w oczach zamachnął się jeszcze raz...

– Nie będziesz bił kobiet – wycedziłam. – Nigdy, kurwa, więcej.

I przemieniłam się w wilka.

Tylko na krótką chwilę. Tak krótką, że nabuzowany adrenaliną i narkotykami, pewnie nawet tego nie zauważył. Ot tyle, by odepchnąć się od ścianki i rzucić go na chodnik. Potem wystarczyło kopnąć go poniżej pasa, walnąć mu lewym sierpowym – co pewnie wrażenia nie wywarło żadnego prócz dezorientacji, bo nie oszukujmy się, ile ja mogę mieć siły z rączkami chudymi jak patyki? – oraz zerwać się na równe nogi, złapać przerażoną Zuzkę za rękaw i spierdzielić, gdzie pieprz rośnie.

– Cholera, już drugi raz przeze mnie uciekasz przed jakimiś idiotami – skwitowałam, gdy wpadłyśmy na wąski osiedlowy chodniczek pomiędzy szarymi blokami.

– Poważnie, ja się chyba przestanę z tobą zadawać – wydyszała.

Oj tam. Przecież wiem, że mnie uwielbia...

Nie wiem, czy nas gonili. Po prostu pędziłyśmy, aż nie opadłyśmy całkiem z sił, co z moją kondycją astmatyka nie potrwało wcale tak długo.

– Zaczekaj! – wydusiłam, bezradnie wspierając się na odrapanej ławeczce koło niewysokiego żywopłotu na eleganckim skwerku pomiędzy blokami. – Ja już nie mogę...!

Zuzka też się zatrzymała. I myślałam, że to efekt mojej prośby... Dopiero przez to, że długo nie odwracała się w moją stronę, zorientowałam się, że coś jest jednak nie tak. I to mocno.

– Zuzka? – spytałam niepewnie, odpychając się od oparcia ławki. Chociaż płuca bolały mnie nie do wytrzymania, zdołałam jakoś do niej podejść i wesprzeć się na jej ramieniu. – Co się...

Urwałam, dojrzawszy to, co ona.

Nie wiem, jak to możliwe, że nie wyczułam, by z nocą było coś nie tak. Chociaż może czułam to od samego początku?

Pojęcia nie mam.

Rośliny fosforyzowały. Rosnące po obu stronach wąskiego, biegnącego nieco pod górę chodnika krzewy i dawno nie wycinane chwaściki po prostu świeciły delikatnym, lecz jak najbardziej obecnym blaskiem. Różowym, niebieskim, fioletowym, złotym... Nie był szczególnie mocny, tak, aby razić nawykłe do półmroku oczy, ale nietrudny do zauważenia, nawet w mocnym blasku pobliskich latarni.

– Czy ty to widzisz? – wydukała dziewczyna słabym głosem. – Czy to ja mam halucynacje z emocji?

– Nie wiem – jęknęłam. – Ale mam taką propozycję... Chodźmy już do mnie do domu, dobra?

– Ale co to jest? – spytała, gdy złapałam ją za nadgarstek i pociągnęłam w odpowiednią stronę.

– A skąd ja mam wiedzieć? – warknęłam. – Idziemy stąd. Natychmiast!

Nie protestowała więcej. Czułam na języku cierpki smak jej strachu, czytałam z niej jak z otwartej książki. Ciekawa byłam, czy widziała, jaka ja sama jestem spanikowana...

Odległość pozostałą od mojego bloku pokonałyśmy w rekordowym tempie. Noc była jakaś dziwna, niewłaściwa – miałam wrażenie, że powietrze ociepliło się o ładnych parę stopni, choć wydychane przez nas powietrze wciąż formowało się w obłoczki pary. Okrywające szczelnie niebo chmury miały dziwnie fioletowo-pomarańczowy kolor, jak podświetlone blaskiem sodowych lamp, choć przecież nie miały prawa lśnić tak intensywnie. Widziałam tą barwę jedynie podczas śnieżnych nocy, gdy gruba warstwa białego puchu odbijała światło jak ogromne lustro...

Z ulgą dopadłam do drzwi mojej klatki schodowej i wbiegłam na trzecie piętro. Niemal rozpłakałam się z ulgi, gdy w progu mieszkania o mało nie staranowałam Ladona.

– Co się dzieje?! – krzyknął, poczerwieniały z gniewu. Był w pełni ubrany i widziałam doskonale, że właśnie miał wychodzić, pewnie przywołany moimi emocjami. – Gdzieś ty była?!

– Nieważne. – Praktycznie weszłam mu w słowo. – Dzieje się coś dziwnego.

– To już zauważyłem – prychnął sarkastycznie. – A ty coś za jedna? – Skoncentrował się na Zuzce, która...

No cóż. Patrzyła w niego jak w święty obrazek.

– To jest Zuzka, moja przyjaciółka. Wie o wszystkim. No, prawie. – Przeprowadziłam szybką prezentację i obejrzałam się niepewnie na dziewczynę. – Zuzka, to mój brat, Ladon.

– Miło mi poznać – wydukała, niemrawo ściskając wyciągniętą w jej stronę dłoń. – Eee... Ty też jesteś...

– Też biega na czterech łapkach, jeśli o to pytasz – wyjaśniłam. – Ale nie ma tak ładnego koloru futra, jak ja. Możemy wreszcie przejść do konkretów?

– Właśnie. – Ladon chyba zupełnie nie wiedział, na której z nas powinien skoncentrować wzrok. – Co jest grane? Powiecie mi wreszcie?

– Jacyś ludzie nas zaatakowali. – O dziwo – to moja koleżanka przejęła inicjatywę, zanim ja zadecydowałam, w jakie słowa całą sprawę mam ubrać, by Ladon nie wyskoczył nagle z mieszkania, wymachując nożem kukri, i nie ruszył na poszukiwania...

– Że co, kurwa?!

Nie, to ewidentnie nie były te właściwe słowa. Nie mam pojęcia, skąd drań wyczarował ten nóż, ale szerokie ostrze całkiem ładnie błysnęło w mocnym świetle przedpokoju. W ostatniej chwili rzuciłam się między niego a drzwi, w kierunku których już ruszał.

– Uspokój się! – wydarłam się na niego, zaciskając palce na nadgarstku uzbrojonej dłoni, bo jakoś nie spieszyło mi się, żeby oberwać mimochodem. – Ci panowie już sobie poszli, tak? Nie to jest teraz ważne!

– A co niby jest od tego ważniejsze?! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Leah, na litość boską...

– Problem w tym, że wszystkie kwiatki na osiedlu świecą! – ryknęłam wreszcie, zagłuszając stek przekleństw, w które zaczynał się coraz bardziej wkręcać.

Urwał gwałtownie i zmarszczył zabawnie brwi.

– Że co robią? – wydukał idiotycznie.

– Wytłumaczyłabym ci to sensowniej, gdybyś raczył posłuchać. – Zmęczonym gestem pomasowałam czoło i odetchnęłam głęboko, próbując się uspokoić. – Nie wiem, co to, okej? Kwiatki świecą. I powietrze pachnie... czymś. Sam powinieneś to zobaczyć.

– Świecą? Jak w tym lesie w Zimnej Wodzie? – Wreszcie zainteresował się czym trzeba. I zupełnie ignorował patrzącą na niego maślanym wzrokiem Zuzkę. Sama nie wiedziałam, czy tak jej się spodobał, czy tak bardzo nie wiedziała, co jest grane.

– Nie do końca tak. Jakby... No, jakby miały jakąś aurę, no – wykrztusiłam. – Idź to zobacz. A my sobie tutaj posiedzimy. Ja już nigdzie dzisiaj nie wychodzę.

Chwilę przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy, zanim schował nóż i wycofał się na tyle, bym mogła wejść głębiej do mieszkania. Widziałam, że po głowie chodzi mu coś jeszcze, ale dzielnie powstrzymywał się od zadawaniem dalszych pytań, doszedłszy do słusznego wniosku, że nie byłam w najlepszym nastroju, by na nie odpowiadać.

– Powinnaś iść ze mną – powiedział tylko pojednawczym tonem. – Powinniśmy ściągnąć wszystkich.

Przymknęłam oczy, gdy wstrząsnął mną dreszcz. Co się ze mną działo?

– Wiem – warknęłam po chwili milczenia. – Ale co z Zuzką?

– Posiedzi tutaj, nic jej się nie stanie – uciął i zwrócił się do dziewczyny. – Rozgość się. Zrób sobie coś do picia, wyglądasz na przemarzniętą. A ty idziesz ze mną, Leah.

I co ja mu miałam powiedzieć? Że nie mam ochoty? Posłałam koleżance ostatnie bezradne spojrzenie, w razie czego dałam jej pęczek ze swoimi kluczami, przestrzegłam, by nie przestraszyła się kręcącego gdzieś w pobliżu kota i poszłam za bratem w pachnącą nienazwanym noc.

A tak dopiero co to Nienazwane kochałam, nie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro