Rozdział 26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było cicho. Było spokojnie...

Było idealnie. A jednak nie mogłam nie zastanawiać się, jak to możliwe, że znowu się tutaj znalazłam.

Niemal zupełnie pozbawione liści krzewy bujały się lekko, targane prawie niewyczuwalnym dla mnie wiatrem, turlającym po poprzerastanym chwastami asfalcie kilka złotych, suchych liści, których szelest mącił doskonałą ciszę w przyjemny sposób. Musiała być jesień, choć było na tyle ciepło, że spokojnie dałoby się tam siedzieć w lekkiej sukience. Powoli chylące się ku zachodowi słońce przyjemnie grzało czarną sierść na moim grzbiecie, jak doskonałe w swojej prostocie wspomnienie lata...

Lato niby jest co roku, a i tak każdej jesieni mam łzy w oczach, bojąc się, że już nigdy nie będzie tak ciepło, tak beztrosko, tak...

Sama nie wiem jak. Gdybym choć częściowo rozumiała swoje uczucia, pewnie łatwiej byłoby mi też zorientować się, gdzie tak naprawdę jestem i po co notorycznie się tutaj pojawiam.

Opuszczona baza w środku lasu była tak nieznośnie piękna, choć nie umiałam powiedzieć właściwie, dlaczego taką mi się wydaje. Co mogło być przecież ładnego w skupisku opuszczonych budynków w samym sercu w większości iglastego lasu? Mniejsze z nich straszą popękanym tynkiem i resztkami szyb w oknach o pokrzywionych ze starości ramach, a cała reszta – wzniesione z obrośniętej mchem czerwonej cegły hangary, niegdyś pewnie pełniące rolę magazynów – nieraz zupełnie giną wśród młodych drzewek i mających się świetnie krzewów. Niektóre z nich nie zostały ukończone, ograniczając się do fundamentów i rusztowania ścian, pozostałe zaś nie wytrzymały upływu czasu – ich pokryte papą dachy zawaliły się więc, dając przestrzeń do wzrostu kolejnym drzewom, ciągnącym do trudno dostępnego w głębi lasu słońca.

Sam plac, na którym zawsze się pojawiałam, jest jedynym miejscem, w którym drzew nigdy nie było. A przynajmniej nie tych wysokich. Za sobą miałam pordzewiałą bramę z metalowych prętów, niegdyś malowanych na niebiesko, i chylące się ku upadkowi ogrodzenie z siatki, opatrzone napisem „wstęp wzbroniony".

Dziwne. Nigdy go nie widziałam. Nigdy nie wychodziłam poza ten teren... Skąd wiedziałam, że napis tam jest?

Nie, tam nie było tak obiektywnie ładnie. Nie wiem, co sprawiało, że bez wahania mogłabym wskazać to jako najpiękniejsze miejsce, w którym kiedykolwiek się znalazłam.

Promienie słoneczne skrzyły się w zgromadzonych na gałązkach resztkach liści jak w drogocennych diamentach. Pojedyncze pajęczyny wyglądały jak drogocenne kryształowe łańcuchy, a ich doskonałości nie dorównywałaby nawet najkunsztowniej wykończona biżuteria. Wiatr pachniał butwiejącymi liśćmi, grzybami, pleśniejącym betonem, trochę wilgocią, jaką czuć we wszystkich opuszczonych miejscach...

Przede wszystkim jednak niósł ze sobą zapach spokoju.

Zabawne. W życiu nie potrafiłabym go opisać. Nie przypuszczałabym nawet, że coś takiego istnieje – wątpiłam, by jakiekolwiek uczucie mogło mieć swój zapach! A jednak, gdy go poczułam, tak dobrze wiedziałam, że to właśnie on, że nic nie mogło sprawić, bym zaczęła wątpić.

Było cudownie. Było idealnie...

Spokój i cisza to moje największe miłości.

Tylko dlaczego ja tak naprawę się tutaj znalazłam? Dlaczego znowu śniłam ten sen? Doskonale wiedziałam, że nie jest to prawda. Doskonale pamiętałam o pozostawionym w rzeczywistym świecie życiu...

Chciałam znaleźć się tutaj też tak naprawdę. Chciałam...

Chciałam zostać tutaj na zawsze. Jeśli kiedykolwiek sądziłam, że to przesiąknięte upośledzoną magią miasto jest moją ojczyzną, to to właśnie było moje wilcze leże. Miejsce gdzieś w środku tego, do którego prawdziwie przynależałam, stanowiące moje legowisko... Miejsce tak wspaniałe, tak rozkoszne, że żadne zmartwienie nie było mnie tu w stanie dosięgnąć.

Tylko że w tym wszystkim był też On.

Staliśmy naprzeciw siebie. Choć gotowa byłam przysiąc, że jeszcze przed chwilą go tu nie było, nie poczułam się wcale zaskoczona, gdy tak nagle pojawił się ledwie pięć metrów ode mnie. Stał skierowany do mnie prawym bokiem, w lewej ręce trzymał ciężki, prosty miecz, długi niemal jak ja jestem wysoka. Włosy falowały mu lekko wraz z ruchem powietrza, lecz oprócz tego trwał zupełnie nieruchomo. Twarzą skierowany był w stronę lekko już pomarańczowego słońca, ale zdawało mi się, że w jakiś irracjonalny sposób znajduje się w cieniu.

Cóż. Może już się po prostu przyzwyczaiłam, że jest nieodłącznym elementem tych pochrzanionych sennych marzeń? Nie wiem. To kolejna z tysięcy spraw, o których nie mogę powiedzieć niczego, co nie byłoby jedynie durnym domysłem, na który nie miałam praktycznie żadnych dowodów.

On również był doskonały. Był kimś, do kogo serce mi się wyrywało – w podobny sposób, jak do Ladona, ale jeszcze mocniej, choć nigdy nie przypuszczałabym, że to możliwe. Był kimś, bez kogo nie potrafiłam żyć...

Był tym Czymś Więcej, do którego dążyłam przez całe swoje życie. Był tym, czego mi brakowało. Był tym, co powinno zasklepić ziejącą wyrwę w moim sercu...

Nie znałam go. Nie wiedziałam nawet, czy jest prawdziwy. Skąd więc...?

– Wątpisz w moją prawdziwość? – Uśmiechnął się jednym kącikiem ust; jego jasnoszare oczy rozbłysły, choć nie dostrzegłam w nich wesołości. Raczej pogardę...

Nie, to też nie to. Więc co? Zawsze byłam beznadziejna w odczytywaniu emocji.

– Ja już we wszystko wątpię – szepnęłam tylko.

Nie wiedziałam nawet, kiedy przemieniłam się w człowieka i odruchowo przyjęłam pozycję identyczną jak jego. Brakowało mi jedynie miecza...

Cóż, nie sądziłam, by na cokolwiek mógł mi się tutaj zdać. Od mężczyzny biło coś... Coś potężnego, przedwiecznego, wszechpotężnego. Coś nie pozostawiającego mi miejsca na jakiekolwiek wątpliwości, że mogłabym mieć z nim szanse.

Tylko czy ja chciałam walczyć?

Nie. Ja chciałam...

Nie wiem, czego chciałam. Chyba najmocniej i najklarowniej chciałam go dotknąć i przekonać się, co to we mnie obudzi.

– Zwątpienie to chyba najbezpieczniejsze, co możesz zrobić. – Nie zabrzmiało to jak żart, bardziej jak ostrzeżenie. – Wątp, dziecino. Tak będzie najlepiej.

– Co robisz w moim domu?

Nie wiedziałam, dlaczego zadałam to pytanie. On również wyglądał na zbitego z tropu, jakby zupełnie się go nie spodziewał. Ciekawe, bo do tej pory przecież doskonale czytał mi w myślach.

– Twój dom? – Poruszył się wreszcie, rozejrzał ostrożnie wokół. – Twój dom... – powtórzył powoli, smakując te słowa na języku. – A więc to jest twój dom?

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Ta rozmowa i tak znacznie wykraczała poza ramy zwyczajnej konwersacji, jaką przeprowadzić mogłam na jawie. Musiał wyczuwać bijące ode mnie emocje...

Skąd we mnie ta pewność, skoro ja nawet nie domyślałam się, jakie nim targały?

– Twój... – Zamyślił się na krótką chwilę. – Wiesz, wilczyco, opowiem ci historię. Chcesz posłuchać?

Skinęłam bezmyślnie głową. Ten sen był inny niż poprzednie i czułam to od samego początku...

Był dłuższy. Był prawdziwszy... a ja nie chciałam stąd odchodzić. Jeśli to oznaczało wysłuchanie...

Chciałam go wysłuchać i nie było w tym jedynie egoistycznego pragnienia zatrzymania chwili. Chciałam go poznać. Chciałam wiedzieć...

Wyvern – nie miałam wątpliwości, że nim jest, a nawet jeśli nie, to bardzo go przypominał – poruszył się lekko i spojrzał gdzieś ponad mną, jakby zbierał myśli.

– To naprawdę dziwna historia – powiedział tym niskim, lekko zachrypniętym głosem, w który mogłam wsłuchiwać się do końca swojego życia. Dopiero wtedy zorientowałam się, że ma lekki niemiecki akcent, lecz nie wydało mi się to istotne. – Dziwna... i myślę, że początkowo niewiele z niej pojmiesz. Ale to przyjdzie z czasem. Na razie posłuchaj uważnie.

Skinęłam głową. Nie chciałam go poganiać. Chciałam na niego patrzeć, tak długo, jak było to możliwe.

– Siódmego roku istnienia Siódmego Świata, Stwórca przebudził Moc – zaczął powoli. – Przyszłość była wtedy chwiejna. Moc to czuła. Zorientowała się, jak tylko powstała i przeciągnęła się po śnie dłuższym, niż jest w stanie objąć ludzki umysł. „Wydaje mi się, że cię znam", powiedziała. – Uśmiechnął się lekko, jakby nie opowiadał, a tak naprawdę... wspominał. Jakby przed oczami stanęło mu jakieś wydarzenie z dawnych czasów, budzące rozrzewnienie, może lekko humor, ale i tęsknotę. – Stwórca spojrzał na swoje Dzieło. Następnie objął wzrokiem Moc, potężniejszą niż czas i przestrzeń, i gestem rozkazał jej uklęknąć. „Tyś jest mą mroczną cząstką". Tak powiedział. Pieszczotliwym, jak i władczym gestem położył dłoń na głowie spoczywającego u jego stóp mężczyzny. Mocy ukształtowanej w tę ludzką formę... „Jam jest Dobrem i tylko Dobrem. Jam jest Władcą Sprawiedliwym. Jam jest Światłością. Nie ma jednak Dobra bez Zła. Nie ma Światła bez Ciemności. Każde światło rzuca cień, im jaśniejsze, tym dłuższy. Jam jest największym Światłem, a tyś mym odrzuconym Cieniem".

Umilkł na moment. Spuścił wzrok, nie wytrzymawszy mojego natarczywego spojrzenia. To było tak nieznośnie ludzkie, że aż zrobiło mi się nieswojo. Obserwowałam, jak sztychem miecza wyrysował dziwny symbol w pyle zalegającym beton placu.

– Stwórca dobrze wiedział, że każdy Świat potrzebuje swojego Pożeracza, aby zachowana została równowaga – podjął nieco ciszej niż poprzednio. – Nawet największe z Dzieł potrzebuje swojego Niszczyciela... a największy ze Stwórców potrzebuje Antystworzyciela. Swojego Antykreatora.

Antykreator... Szlag, ja już to słyszałam! Bałam się choćby drgnąć.

– Moc słuchała uważnie. – Mężczyzna zdawał się nie widzieć mojego lęku. – Nieludzkie, niemal białe oczy lśniły przedwiecznym blaskiem. „To jest mój Siódmy, najważniejszy Świat", opowiadał dalej Stworzyciel. „Gdy przyjdzie czas, gdy nadejdzie odpowiedni dzień, a ja dam ci znak"... „Zdaje mi się, że cię znam", powtórzył Pożeracz, unosząc zuchwale wzrok. Stwórca skinął powoli głową, a jego opalizujące oczy pociemniały. „Powiedz mi, Pożeraczu", poprosił. – Mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust, znowu nabierając pewności siebie. Przewijające się przez jego twarz emocje były tak fascynujące... – Być może Stwórca już wtedy wiedział, co się dzieje, lecz nie dał po sobie niczego poznać. Zachęcony Pożeracz powiedział bez wahania: „To jest mój Świat. Pragnę Go kontrolować. Pragnę Go unicestwić". „Powstań więc, mój ukochany synu", szepnął wzruszony Stwórca. „Powstań, a twe Prawdziwe Imię brzmieć będzie Ylnether. Nazywam cię tak i powołuję do wiecznej służby". W dłoniach Stwórcy pojawiło się srebrzyste światło, które w ciągu mgnienia ukształtowało się w miecz. – Wyvern uniósł lekko trzymane ostrze i przyjrzał mu się, jakby widział je pierwszy raz w życiu, obracając w palcach z delikatnością zarezerwowaną dla czegoś żywego i bardzo kruchego. – Ylnether wyciągnął po broń lewą dłoń, ujął ją, zacisnął palce na rękojeści... a następnie szepnął, cofając się o krok: „Mój umysł, lecz nie moje słowa, Stwórco. Tego pragniesz?". Stwórca pobladł. Pryzmatyczne oczy rozbłysły feerią barw, a starcza dłoń pomknęła w stronę jego najdoskonalszego Dzieła, jego Mocy... Lecz nawet dziecko wie, że nie da się pochwycić własnego cienia. – Roześmiał się krótko, złośliwie, ukazując zaostrzone kły. Jego oczy błysnęły czerwienią. – Nic, co obdarzone wolą, nie będzie puste, dziewczyno. To już twoja sprawa, jaki wyciągniesz z tej historii morał.

– Nic nie rozumiem – przyznałam, lecz poprawiłam się szybko, bojąc się obudzić w nim gniew: – To znaczy... Chyba rozumiem tę historię. Tylko dlaczego mi to opowiadasz? Co to ma wspólnego z tym miejscem i ze mną? Dlaczego tutaj jestem?

Uciszył mnie spojrzeniem. Znowu spoważniał i trwał tak kilka przeciągających się w nieskończoność sekund, prawdopodobnie zastanawiając się, ile tak naprawdę może mi powiedzieć.

– Zrozumiesz – uznał wreszcie. – Nie podoba mi się to. Nie uważam, być była do tego odpowiednia. Nie uważam... A zresztą, nieznane są mi wyroki Stwórcy. Widocznie miał powód, aby nadać ci taką właśnie rolę. Nie mnie z tym walczyć.

Po tej deklaracji miałam jeszcze większy mętlik w głowie.

– To wciąż jest dla mnie niejasne – zdenerwowałam się. – Dlaczego nie możesz po prostu odpowiedzieć na jedno z tych pytań? Nie wszystkie są trudne.

– Mylisz się. – Chyba zupełnie bezwiednie zakręcił mieczem młynka, po którym wolałam cofnąć się na kilka kroków. – Teraz to wszystko jest niejasne... ale uwierz, w końcu zrozumiesz. Z pewnością nie pojmujesz ani słowa, lecz z czasem... – Wzruszył ramionami, doskonale obrazując, jak było to dla niego istotne. Zabolało mnie to, choć nie znalazłam żadnego powodu, do którego mogłabym się przyznać sama przed sobą.

No bo co ja mogłam powiedzieć? Że zakochałam się w swoim sennym marzeniu? Że gdybym tylko dostrzegła go w prawdziwym świecie, gotowa byłabym zrobić dla niego wszystko? Że od chwili, gdy go dostrzegłam, liczył się tylko on? Że był w stanie wymazać nawet półdemoniczną miłość do mojego brata...?

Że dopiero przy nim czułam, czego tak naprawdę pragnę od świata?

To chore. Nagle zapragnęłam się obudzić.

– A jednak? – Uśmiechał się. Tym razem nie miałam cienia wątpliwości, że doskonale orientował się w moich myślach. – Już zaczynałem wątpić, że ten moment kiedykolwiek nadejdzie. No cóż. – Oparł miecz płazem na ramieniu. – Przemyśl to, co powiedziałem. Zapamiętaj dokładnie każde słowo... i śpij dobrze.

Pstryknął palcami. I wszystko kolejny raz zawirowało.



Z łóżka wyskoczyłam z szybkością, o jaką nigdy bym siebie nie podejrzewała. O mało nie wywróciłam się o którąś ze stert zabawek, nadal zgromadzonych na podłodze, doskakując do biurka. Zanim zdążyłam na dobre pomyśleć, już znalazłam szkolny zeszyt do wszystkiego, z którego brutalnie wyrwałam kilka kartek, i jakiś długopis. Na wpółprzytomnie zapisałam całą historię Stworzyciela i Antykreatora – słowo w słowo, tak jak mi nakazał...

I dopiero gdy trzymałam ją w rękach, siedząc na obrotowym krześle, naszły mnie wątpliwości.

Po co mi to było? Po co miałam to zapisywać? Czy ja wierzyłam we własne sny? Nawet świat, jaki znam, ma pewien limit fantastyczności...

Zapragnęłam nagle zgnieść tę kartkę na miazgę. Podrzeć ją na strzępy, podpalić i patrzeć, jak zamienia się w czarne popioły, z których już nie sposób cokolwiek odczytać... ale z jakiegoś powodu nie mogłam zmusić się nawet do tego, by wrzucić ją do kosza na śmieci, stojącego pod biurkiem. Coś mnie do niej przyzywało. Coś...

Wstałam, chwilę nerwowo kręciłam się po pokoju. Wreszcie zwinęłam zapiski w harmonijkę, uklepałam dokładnie i wsadziłam w ramę największego okna w moim pokoju – tego przypominającego balkonowe, którego nie dało się uchylić, a jedynie otworzyć na oścież, co w mieszkaniu, w którym żył kot, było niebezpieczne. I tak nikt nigdy go nie ruszał, chyba że raz w roku do mycia. Ja sama myciem okien gardziłam, bo miałam zbyt silny lęk wysokości i zbyt dużo lenistwa w sercu, żeby poświęcać temu uwagę...

Nie wiem, po co to schowałam. Nie wiem, po co dokładnie zatrzasnęłam drzwi tak, by kartka nie wypadła i nie była widoczna z żadnej strony. Nie wiem, dlaczego przynajmniej kilka razy sprawdziłam, czy aby na pewno nic jej się tam nie stanie... Przecież mogłam ją zwyczajnie złożyć i zrobić z nią cokolwiek. Wrzucić do szuflady, do przeczytanej książki, do której z pewnością nie będę jeszcze długo zaglądać, nawet wcisnąć gdzieś do pawlacza lub na najwyższą półkę którejś z szaf. W mieszkaniu sporo było kryjówek, zwłaszcza że niejako stało się moje i nikt nie zamierzał w nim na przekór mi grzebać.

Rany... Dlaczego?

Nie wiedziałam. Nie myślałam jasno.

I nagle tak strasznie zatęskniłam za rodzicami, że aż zebrało mi się na płacz.

Niedużo czasu zajęło mi wyszykowanie się. Była już dziewiąta, Ladon dawno wyszedł do pracy na dzienną zmianę, uniknęłam więc nawet niepotrzebnych pytań. Pomalowałam się szybko, lecz na tyle dokładnie, na ile się dało z tak trzęsącymi się rękami, i praktycznie wybiegłam z mieszkania. Nie wzywałam nawet taksówki, pragnąc pokonać całą drogę na pieszo...

Albo i po prostu nie pamiętając, że w ten sposób znacznie ułatwiłabym sobie sprawę, bo ze swojego starego mieszkania do domku na odludziu miałam naprawdę daleko. Jak wspominałam – nie myślałam. Każdy większy umysłowy wysiłek wydawał mi się niemożliwy do podołania. Aż kręciło mi się w głowie; miałam wrażenie, że ciało nie chce mnie słuchać...

Czułam się o wiele bardziej nierzeczywiście niż w tym dziwacznym śnie.

Nie było w nim nic przerażającego. No sami powiedzcie – owszem, mógł być niepokojący, bo aż do przesady wyrazisty, nafaszerowany dziesiątkami niezrozumiałych odczuć i dodatkowo okraszony tą przedziwną historią, ale chyba nie można było nazwać go koszmarem. Śniły mi się już o wiele gorsze rzeczy... lecz jeszcze żadna aż tak mocno na mnie nie wpłynęła.

Nienawidziłam tych snów, a jednocześnie nie byłam zwyczajnie w stanie pomodlić się o to, by już nigdy więcej mnie nie nawiedzały. Bo były...

Szlag. Bo o nich marzyłam. Bo były niezwykłe. Bo tylko tam mogłam spotkać tego mężczyznę i z nim porozmawiać... To tak cholernie bolało, ale gdyby ktokolwiek zaoferował mi wybór, sprawa byłaby dla mnie prosta.

Czy to już masochizm?

Nie wiem. Ja nic nie wiem...

Naprawdę wiele mnie kosztowało, by nie rozpłakać się na ulicy. Rozejrzałam się bezradnie pod blokiem, tak zdezorientowana, że dłuższą chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie powinnam iść, i wreszcie obrałam odpowiedni kierunek. Dzień był zaskakująco ciepły, było ładnych kilkanaście stopni powyżej zera, ale zupełnie nie umiałam się tym przejąć. Nie chciałam...

Nie miałam tyle miejsca w głowie.

Dłuższą chwilę zawahałam się na chodniku biegnącym wzdłuż szerokiej dwupasmówki, której brzegiem dopiero co przecież spacerowałam. Skrzywiłam się na widok zgromadzonych wokół ludzi. Moje miasto nie jest gęsto zaludnione, podejrzewam, że każdy mieszkaniec większej miejscowości odetchnąłby z ulgą na jego ulicach, nie mogąc wyjść z podziwu, jak tu pusto i przyjemnie, ale nawet tych parę śpieszących się do własnych spraw osób wydało mi się nieprzebranym tłumem. Miałam wrażenie, że znajdę się tam... na wierzchu. Na widoku, a każdy z tych przemykających ludzi zdoła odczytać, co takiego mnie gryzie. Każdy będzie próbował na mnie patrzeć...

Bałam się tych ludzi. Nie chciałam towarzystwa. Chciałam stąd uciec...

Gdyby tylko był wieczór, bez wahania przemieniłabym się w wilka i przemknęła bocznymi uliczkami, by uniknąć towarzystwa.

Stałam tak na skrzyżowaniu osiedlowego chodniczka z tym szerszym, nie mogąc się zdecydować, aż wreszcie cofnęłam się kilka kroków i mój wzrok spoczął na ścieżce, jaką wielokrotnie wybierałam jako dziecko.

Osiedle od dwupasmówki oddzielał żywopłot. Niezbyt wysoki, ledwie mojego wzrostu, lecz na tyle niedostępny, że mało kto poruszał się jego drugą stroną. Właściwie po osiedlowej stronie nie było przy nim nawet jako takiej drogi, jedynie trawnik, krzaki i kilkanaście młodych, maksymalnie kilkunastoletnich drzewek...

No cóż. Podejrzewam, że te bardziej introwertyczne dzieci już dawno odkryły, jaką dobrą kryjówkę to stanowiło. Ja w każdym razie spędzałam tu nieraz mnóstwo czasu, wyobrażając sobie, że to moja twierdza. Drążyłam tunele w niedostępnych krzakach i wykorzystywałam naturalnie powstałe przestrzenie, wplatając je w wyobrażenie własnego świata, tworząc z nich pokoje i schrony...

Rany, jak mi tego brakowało. Jak bardzo marzyłam o tym, bo znowu móc bez skrępowania robić coś takiego, nie martwiąc się, że ktokolwiek wytknie mnie palcem i zacznie przeżywać, że jak to możliwe, by niemal dorosła dziewczyna zachowywała się w ten sposób.

Znowu poczułam, że zbiera mi się na płacz, decyzja mogła więc być tylko jedna. Pochyliłam się lekko, nawet nie sprawdzając, czy ktokolwiek patrzy w moją stronę, i zanurkowałam między wątłe wierzby płaczące.

Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało, że jest tam identycznie jak kiedyś...

Nie wiem, co mogło to spowodować. Może urosłam zarówno ja, jak i krzaki, przez co niedostrzegalna stała się różnica? Może tu znajdowała się kolejna anomalia, której nie byłam w stanie wyczuć ze zdenerwowania? Nie zastanawiałam się nad tym zbytnio, zbyt zachwycona tą rozkoszną znajomością. Tym brakiem dezorientujących, wprawiających mnie w panikę zmiennych...

Jak dobrze, że przynajmniej jedna rzecz pozostała dokładnie taka, jak zawsze... Sama nie wiem dlaczego, ale przyniosło mi to taką ulgę, że aż niemal odetchnęłam. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, ukucnęłam między nadal soczyście zielonymi, tańczącymi na wietrze gałęziami, ignorując bijący od ziemi chłód, i po prostu zamarłam na parę chwil, skupiając się na oddechu.

Powinnam zadzwonić do rodziców. Powinnam powiedzieć, co się dzieje. Powinnam dać znać Ladonowi... ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam. Nie wiem dlaczego. Być może kierował mną ten sam impuls, który nakazywał mi schować kartkę z treścią opowieści wyverna ze snu?

Tutaj było pięknie. I to takim obiektywnym pięknem, jakiego nie uświadczyłabym w opuszczonej bazie wojskowej...

Po lewej stronie miałam wysoki żywopłot, skutecznie tłumiący dźwięki dobiegające z ruchliwej ulicy. Był na tyle gęsty i zaniedbany, że tworzył miękkie, odrobinę zaokrąglone skupiska, przypominające kłębki wciąż zielonej mimo pory roku waty. Ja znajdowałam się na niemal niewidocznej ścieżce, wiodącej między młodymi, wciąż wątłymi, lecz już o wiele ode mnie wyższymi wierzbami płaczącymi, których gałęzie tańczyły lekko na wietrze. Po prawej miałam samosiejki dzikiej róży, zbite już w gęste krzaki, w których jako dzieciak utworzyłam kilka tuneli. Nie myśląc wiele, wczołgałam się w jeden z nich, wciąż widoczny, i przemieniwszy się w wilka, ułożyłam się na chłodnej ziemi, zewsząd otoczona gęstymi gałązkami, na których intensywną czerwienią lśniły świeże owoce. Było tam tak rozkosznie ciemno, tak przytulnie... Z moim czarnym futrem, gdy trwałam idealnie nieruchomo, nie dałoby się mnie dostrzec nawet z odległości metra. Ktoś musiałby bezpośrednio we mnie wejść, by zorientować się, że tam jestem... ale szczerze wątpiłam, by ktokolwiek prócz mnie się tam zapuszczał. Mój niezbyt precyzyjny, ale wystarczająco ostry węch podpowiadał, że nie kręcili się tutaj żadni ludzie. Być może dzieci w tych czasach wolały spędzać czas nad ekranami tabletów, zamiast łazić po krzakach i karmić wyobraźnię. Nie żałowałam ich.

To powinno być smutne, prawda? Powinnam jak zwykle załamywać się nad tym, że ludzkość najwidoczniej zmierzała ku upadkowi... ale z jakiegoś powodu zupełnie nie umiałam się tym przejąć. Nie obchodziło mnie nic prócz...

Nie, nie myśl o tym. Dla własnego dobra.

Co to miało być? Zakochałam się w postaci ze snu? Wymyśliłam sobie faceta opowiadającego bajki i go po prostu...?

Cisza!

Nie wiem, ile tak trwałam, zanim uspokoiłam się na tyle, by podjąć dalszą wędrówkę. Ponownie przemieniłam się w człowieka i już o wiele spokojniej przespacerowałam ścieżką, aż spomiędzy wierzb wyszłam na całkiem rozległy teren, który większość mieszkańców wykorzystywała do wyprowadzania psów. Stamtąd przeszłam na jedną z uliczek, bojąc się tego, co mogłabym znaleźć w wymrożonej trawie, i wyszłam poza swoje osiedle. Szybko minęłam znajome ulice i znalazłam się na starówce, nawet tego nie zauważając, co powinnam uznać za dziwne, bo odległość była na tyle duża, że już dawno powinny rozboleć mnie nogi. Powinnam się zmęczyć...

Miałam wrażenie, że poruszam się we śnie, i dzielnie olewałam wszystkie sygnały, które wysyłało moje ciało. Oprócz jednego...

Chodnik był ruchliwy, jak to zwykle bywało na starym mieście, a jednak zatrzymałam się wpół kroku, dłuższą chwilę nie mogąc uwierzyć w to, co podpowiadały mi zmysły. Byłam ostrożna – czułam się na tyle źle i dziwnie, że wcale nie okazałoby się dla mnie zaskakujące, gdybym sobie coś ubzdurała. Wsłuchałam się w siebie... Wyciągnęłam z kieszeni telefon i udałam, że czegoś z zapamiętaniem szukam w jego pamięci, dostrzegłszy, że ludzie zaczęli się mną nadmiernie interesować. Ci to nie mają własnego życia...

Trwałam tak dłuższą chwilę, nim upewniłam się, że to tajemnicze coś jest poczuciem, że ktoś mnie obserwuje.

Jakim cudem? Szlag, ani wilkołaki, ani półdemony, jeśli dobrze się orientowałam, nie dysponowały żadnym dodatkowym zmysłem, mogącym zdradzić ewentualną pogoń. Przecież to jakiś idiotyzm...

A jednak. Nie potrafiłam tego zignorować, obojętnie jak brzmiało.

Ostrożnie postąpiłam kilka kroków naprzód, a następnie wolno się cofnęłam. Słabo znałam tę okolicę, nie wiedziałam, gdzie mogłabym się schronić. Przez myśl przemknęło mi, że mogłabym wejść do jakiejś kawiarni – nie zapowiadałam swojej wizyty rodzicom, więc gdybym zmarnowała godzinę czy dwie na zjedzenie smacznego ciasta i wypicie sympatycznej kawki, nikt by się nie zorientował. Zresztą czy dało się w ogóle mówić o marnowaniu czasu w takim kontekście?

Jaka szkoda, że wybrałam skrót, w którym żadnej kawiarni nie było.

Ile to ja już razy mówiłam, że nie lubię skrótów? Kurde, co mnie podkusiło, żeby wybierać tę uliczkę?

Rozejrzałam się. Uznawszy, że to moja paranoja, po prostu spokojnie powiodłam wzrokiem wokół i – jak to było do przewidzenia – nie natrafiłam na nic konkretnego. Wzruszyłam ramionami, nakazując sobie spokój, i ruszyłam dalej...

I właśnie wtedy z półmroku pobliskiej bramy wyskoczył na mnie wielki wilk.

O skrótach wspominałam, ale może kojarzy ktoś, czy mówiłam już wcześniej, że nieraz tak mam, że jeśli mój Pech postanawia się odezwać, to nie odpuszcza przez cały dzień?

Odskoczyłam z odruchowym krzykiem i jak długa wyrąbałam się na twardy chodnik. Basior zatrzymał się w miejscu, w którym jeszcze przed momentem stałam, i skierował na mnie spojrzenie ciemnobrązowych, ludzkich oczu. Nie był może specjalnie duży, ale z pewnością nigdy wcześniej go nie widziałam...

Zaraz pojawiła mi się w głowie kwestia zaniedbywanej na rzecz poważniejszych spraw sfory Cruxera.

Znowu nie zastanawiałam się, czy ktokolwiek mógł to widzieć. Rany, on się nie przejmował, więc dlaczego ja bym miała? Przemieniłam się w człowieka, w akcie heroicznej, znamionującej kompletną głupotę odwagi rzuciłam się obcemu wilkowi do gardła i skorzystałam z okazji, gdy odsunął się z toru mojego lotu, rzucając się do desperackiej ucieczki.

Gonił mnie – co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości. Stukot ostrych pazurów odezwał się na bruku, a nieznośne, łaskoczące uczucie zmusiło mnie do zjeżenia sierści wzdłuż całego kręgosłupa.

Nie wybrałam głównej uliczki. Nie chciałam rezygnować z przewagi, jaką zapewniała mi ta forma. Skoro on nie miał oporów przed przemienianiem się w środku dnia w zaludnionej okolicy, nie mogłam liczyć na to, że podporządkuje się zdrowemu rozsądkowi, gdy ja przeobrażę się w człowieka i wyskoczę na zatłoczony miejski rynek. Ludzie doskonale musieli widzieć nas i tutaj – gdyby się tym przejmował, nie dyszałby mi właśnie w grzbiet z wyszczerzonymi kłami. Ja wystawiać się na nadmierny widok nie zamierzałam.

Chciał mnie ugryźć w ogon. Nie był sporo ode mnie większy, ale wystarczająco, by bez przeszkód mnie dogonić i spróbować zacisnąć zęby na wrażliwym ciele. Znowu wyczułam go jakimś nieznanym dotąd zmysłem i umknęłam na milimetry przed mocnymi szczękami. Podkuliłam ogon, o mało nie potykając się o krawężnik, i skręciłam gwałtownie w stronę starego młyna. W ostatniej chwili ominęłam strome schodki, prowadzące w dół, w stronę zabytkowego budynku, i przeskoczywszy barierkę z czarnego, kutego metalu, obrałam poprzedni kierunek. Dobrze słyszałam, jak wilk się przewrócił i pisnął, nie wyrobiwszy zakrętu. Zyskałam parę sekund...

Stare miasto skończyło się jak ucięte nożem, otwierając na wąską, lecz bardzo ruchliwą ulicę i mroczne, wysokie drzewa cmentarza. Zatrzymałam się jak wryta, ryjąc głębokie bruzdy w chodniku, i przemieniłam się w człowieka, zanim z impetem wpadłam na przejście dla pieszych na czerwonym świetle. Jakiś samochód zatrąbił na mnie i zatrzymał się niemal z piskiem opon, ale nie zwróciłam na niego uwagi. Zagłębiłam się w ludzkiej rzece, mając nadzieję, że zdołam w niej zgubić pogoń...

Tutaj było zbyt gęsto, by nawet najgłupszy wilkołak odważył się biec w zwierzęcej formie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro