Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Byłam tutaj. Kiedyś. Dawno temu... Piąte przez dziesiąte pamiętam nawet ten zabiedzony spożywczak w czymś, co wygląda jak resztka nieistniejącego już od wielu lat pawilonu. Okazało się, że nawet układające się w motyw jakiegoś nietrafionego kwiatka kraty w oknach były te same, co w moich nieco zamazanych wspomnieniach... Czy wnętrze się zmieniło, ocenić nie umiałam, ale pewna jestem, że przynajmniej część z jego wyposażenia musiała mieć więcej niż to dziesięć lat, bo na półkach ze słodyczami udało mi się wygrzebać wprost nieprzebrane skarby. Gdy tylko weszłam do środka, odetchnęłam zapaszkiem warzyw i chyba lizolu powietrzem, uspokoiłam się gorąco w duchu, że brzęczące, różnokolorowe jarzeniówki, wiszące u sufitu na kablach, wcale nie zrobią mi krzywdy, i zapewniłam znudzoną panią za ladą, że naprawdę zamierzam coś kupić, a nie tylko tak popatrzeć, mogłam oddać się zakupoholizmowi w pełnej krasie, choć początkowo wstąpiłam jedynie po mrożoną kawę i żelki, na które miałam taką ochotę, że aż mnie swędziało.

Seth niecierpliwie przebierał nogami na wycieraczce, gdy wsiąkłam między regałami. Wolałam nawet nie zastanawiać się nad tym, jaką minę ma Luna, która z dumą obwieściła, że zostanie na zewnątrz. Pogoda nie rozpieszczała – padało dość porządnie, wiał lekki, lecz nieprzyjemnie przenikliwy wiatr...

A niech se tam nerki odmraża, to nie moja sprawa.

Cieszyłam się jak głupia ze wszystkich znalezionych fantów, aż kasjerka przyglądała mi się jak chorej psychicznie. Gdy wylazłam wreszcie na zewnątrz, humor i pozytywna energia tryskały ze mnie na wszystkie strony.

– No ale patrzcie! – ekscytowałam się, mając kompletnie gdzieś, że ani chuderlawy metalowiec, ani wyniosła dziewczyna nie mają najmniejszej ochoty na podzielanie mojej radości. – Kurde, znalazłam tam nawet tą kwaśną gumę do żucia w rolce! I lemtilki! I chrupki w kształcie piłek były! No nie rusza was to wcale?!

– Jaka ty jesteś dziecinna – prychnęła Luna, nie zaszczycając mnie nawet wyniosłym spojrzeniem. Lekkie obcasy jej eleganckich kozaków wystukiwały równy rytm na zaskakująco nowym i zaskakująco upierniczonym gliną z pobliskiego placu budowy chodniku.

– Daj tego chrupka – warknął Seth przez zaciśnięte zęby, wyciągając w moją stronę dłoń w znaczącym geście.

– Wiedziałam! – ucieszyłam się. Otworzyłam szybko paczkę i pozwoliłam, by wziął sobie garść smakołyków. Mogłam się z nim podzielić, ewentualnie potem wpadnę po więcej...

Znajdowaliśmy się na jednym z niezbyt dużych (przynajmniej na razie) osiedli na samych obrzeżach miasta. Kilka jedenastopiętrowych wieżowców patrzyło na nas mętnymi szybami, lśniąc nielicznymi światłami w ponurej mżawce, jeden dziewięciopiętrowy trwał w pewnym oddaleniu od nich, zupełnie jak dzieciak niechcący przyznawać się do swoich starszych braci. Nawet we wszechobecnej szarudze dobrze było widać łączenia żelbetonowych płyt, wysypanych drobnymi, białymi kamyczkami. Balkony zamiast barierek, miały porządne, lecz niezbyt ładne płyty w białym, żółtym, czerwonym lub niebieskim kolorze, niekomponujące się kompletnie z niczym. Pękające w szwach parkingi ulokowano na samych obrzeżach terenu, ale, choć było to mocno niepraktyczne, chyba domyślałam się, z jakiego powodu miało miejsce... mianowicie w okolicy nie było chyba żadnej betonowej drogi. Z racji tego, że tuż obok jakiś deweloper budował zupełnie nowe osiedle, ktoś wpadł na pomysł, że i to wypadałoby jakoś odrestaurować, żeby lepiej prezentowało się na zdjęciach, więc postanowiono zabrać się za to tak typowo po polsku: czyli rozpierdzielić wszystko naraz, by potem móc usiąść, załamać ręce i zacząć histeryzować, że nie ma pieniędzy i ludzi, by cokolwiek dokończyć. To był wprost doskonały obraz takiej sytuacji – droga, którą właśnie się pięliśmy, wyglądała cywilizowanie jedynie w okolicach sklepu, później zaś zamieniała w szeroki pas rozjeżdżonego kołami ciężarówek błota. W głębokich koleinach zalegała mętna woda, skrząca się kusząco w blasku świecących nie wiadomo po jaką cholerę, skoro był dzień, rtęciowych latarń. Zgromadzone po naszej prawej stronie garaże o bielonych wieki temu ścianach wyglądały jak mozolnie wpełzająca pod górkę kanciasta gąsienica.

W kwestiach wilkołaczych bywaliśmy w tej okolicy naprawdę sporadycznie, a powód był bardziej niż prosty: zwyczajnie nic się tutaj nie działo. Nawet mnie z moim zamiłowaniem do bloków z wielkiej płyty nie udało się doszukać w okolicy czegokolwiek zwracającego uwagę. To maleńkie siedlisko mieściło się tak bardzo z boku wszystkiego, że po prostu przeważnie o nim zapominaliśmy... Byłam tu jedynie wspomniany jeden raz, jeszcze jako bodajże czteroletni gówniak – mama nie miała z kim zostawić mnie w domu, więc zgarnęła mnie ze sobą na jakąś wizytę domową. Pamiętam, że bawiłam się całkiem nieźle, gdy alkoholiczna rodzina pacjentki wzięła mnie w obroty – specjalnie dla mnie wygrzebali jakieś stare zabawki, podsuwali mi słodycze, byli mną wręcz zachwyceni... Mama niestety radości tej zbytnio nie podzielała, więc był to pierwszy i ostatni raz. Bardzo wcześnie nauczyłam się zostawać sama w domu i szczerze to polubiłam, więc zwyczajnie nie było szans, żeby ponownie kogoś tak sympatycznego poznać.

Wspomnienia mają to do siebie, że zwykle blakną. Zwłaszcza gdy są to wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Niektóre sytuacje z przedszkola pamiętam ze wszystkimi szczegółami, tak dokładnie, że mogłabym z całą pewnością opowiedzieć, ile rosło drzew w okolicy, jaka była faktura otaczających mnie ścian czy rodzaj parkietu, po którym chodziłam, jednak inne przysłaniała ta specyficzna mgiełka zapomnienia. Działo się tak jeszcze szybciej, gdy w grę wchodziły dodatkowo moje zbyt wyraziste sny, nieraz tak barwne i niesamowite, że do tej pory zdarzało mi się mylić je z rzeczywistością... Wydawało mi się, że pamiętam, w którym bloku wtedy byłyśmy i że nawet odnalazłabym właściwe mieszkanie, ale nie miałam pewności, czy na przestrzeni lat mój mózg po prostu sobie tego nie uroił.

A nawet jeśli... ta wiedza właściwie nie była mi do niczego teraz potrzebna.

– Boże, co ja tutaj robię?! – jęknęła zostająca gdzieś w tyle Luna, gdy nie zauważywszy kończącego się jak ucięty nożem chodnika, wlazła w gigantyczną kałużę. Z ledwością powstrzymałam śmiech, gdy wyobraziłam sobie, jak teraz muszą wyglądać te jej szykowne buciki...

Kurna, ale ja jestem złośliwa. Czy to nie dziecinne przypadkiem? Właśnie taką cechę mi dopiero co zarzucała, powinnam raczej robić wszystko, by udowodnić jej, że to ostatni epitet, którym można by mnie określić...

Albo wręcz przeciwnie: potwierdzić diagnozę, robiąc wszystkim na złość.

Dobra, nieważne. Sama mam siebie za osobę młodą, lecz psychicznie dojrzałą, więc...

– To który to będzie blok? – Seth zrobił z dłoni daszek i przyjrzał się budynkom poprzez zasłonę deszczu. Z mokrymi włosami wyglądał naprawdę żałośnie. I przede wszystkim sprawiał wrażenie zmęczonego; pojęcia nie mam, jakim cudem zamierzał wytrzymać ze mną na całonocnym patrolu...

Ach tak, dobrze zrozumieliście. Znowu dostałam całonocny patrol. A właściwie wzięłam go z własnej woli, bo zwyczajnie nie mogłam usiedzieć w domu... Pech tylko chciał, że ten biały oszołom Quills zaraz wyniuszył tu okazję, by tak mimochodem nieco mnie związać i zaprzyjaźnić z członkiem watahy, z którym bynajmniej nie zamierzałam się wiązać i zaprzyjaźniać, tak więc wypadło, że kolejny raz czekało mnie kilka godzin w towarzystwie Luny. I to w obecności Setha. Czy tylko dla mnie chwila, gdy my dwie znajdziemy się obok siebie bez sensownego rozjemcy w okolicy, wygląda na zapowiedź katastrofy?

– To ten najniższy – powiedziałam szybko, otrząsając się z niewesołego zamyślenia. Sięgnęłam do kieszeni po telefon, szybko znalazłam odpowiednie zdjęcie zapisków mamy. Jako że papier z oryginalnymi notatkami przy takiej pogodzie szybko trafiłby szlag, wyposażyłam się w coś w rodzaju e-booka... Telefon przynajmniej mam wodoodporny, jeśli wierzyć temu, co producent napisał w instrukcji obsługi. Wątpię, by można go było utopić w jeziorze i wyłowić bez szwanku, skoro ma już parę lat i swoje przeszedł, ale mżawkę powinien dźwignąć. – Zaraz wam powiem dokładnie...

Wszyscy zgromadzili się nade mną. Dzięki temu, że byli ode mnie wyżsi, zapewnili mi przynajmniej odrobinę ochrony przed nieprzyjemnie kąsającym, lodowatym deszczem.

– To jakiś idiotyzm – warknęła Luna, wczytawszy się w notatki.

– Mi też się to nie podoba – przyznał Seth, posyłając dziewczynie ostrożne spojrzenie. Od samego początku nie był w stanie rozluźnić się w jej obecności, choć nie do końca wiedziałam, o co chodziło. Podobała mu się? Czy może bał się, że każde niewłaściwie wypowiedziane słowo może na nowo rozbudzić naszą nienawiść i skończy z dwoma wyrywającymi sobie kłaki wariatkami zupełnie sam?

Jeszcze raz wpatrzyłam się w ładne, lecz niezbyt czytelne pismo mojej mamy.

„Kobieta, lat 86. Twierdzi, że w jej bloku znajduje się ukryty pustostan. Na wszystkich piętrach są drzwi do trzech mieszkań, tylko na czwartym do dwóch, w miejscu trzeciego jest gładka ściana. Z zewnątrz wydaje się, że jest tam zwyczajne pomieszczenie, jak wszędzie indziej, lecz nie rozumie, w jaki sposób można się do niego dostać. Moim zdaniem, pacjent typowo urojeniowy, ale możecie to również sprawdzić".

Tak, oczywiście. Ten trop był bardzo marny. Ale co nam szkodziło? I tak czekała nas cała noc szwendania się po mieście, równie dobrze mogliśmy odwiedzić też taką ślepą uliczkę...

– Strata czasu – skwitowała Luna, ostatecznie się ode mnie odsuwając. Całą sobą starała się pokazać dezaprobatę. – Pacjent urojeniowy, tak? Twoja mama jasno zakwalifikowała ją jako chorą. Nie ma sensu porzucać innych tropów na rzecz czegoś takiego.

– Też sądzę, że to nie ma sensu – zawtórował jej Seth, krzywiąc się. – Leah, równie dobrze ktoś na tym piętrze mógł kupić dwa mieszkania. Połączył je w jedno większe, a dodatkowe drzwi zamurował, bo były mu niepotrzebne.

– Tak brzmi najsensowniejsza opcja – przyznałam. – Ale mimo wszystko... Hej, oglądaliście może „Alternatywy 4"?

Sądząc po pytająco-zagubionych spojrzeniach, odpowiedź powinna być oczywista.

– Że co oglądaliśmy? – jęknął Seth.

– To jest na Netfliksie? – spytała jednocześnie Luna.

– Ech... No taki serial z lat osiemdziesiątych, bardzo popularny. – Przez moment liczyłam na to, że w ten sposób pobudzę ich pamięć do pracy. – Bareja to reżyserował. Ludzie wprowadzają się do nowo wybudowanego bloku i... A, nieważne.

Boże, powiedz mi, gdzie ja żyję...?

Poszłam przodem, nie mogąc dłużej znieść tych tępych minek. Przeskoczyłam nad wyjątkowo okazałą kałużą i przecinając trawnik, dostałam się do właściwego bloku. Podeszłam do klatki schodowej, ucieszyłam się na widok staromodnego domofonu z nazwiskami wypisanymi obok guziczków. Przyjrzałam mu się, wysiliłam szare komórki i zdolności matematyczne. Niestety nie dało się z tego zupełnie wywnioskować, z której strony bloku powinno znajdować się odpowiednie mieszkanie.

Omal nie staranowałam wilkołaków, gdy odwróciłam się na pięcie i z niejakim trudem ponownie wdrapałam na formujący w sporą górkę trawnik. W skupieniu przyjrzałam się balkonom, mając nadzieję, że przez okna mieszkań dopatrzę się jakichś szczegółów...

– Przydałby się dźwig – oznajmiłam jak gdyby nigdy nic, gdy pozostałym udało się mnie dogonić.

– A na co ci dźwig? – Luna była czystym obrazem głębokiego szoku.

– Nie zrozumiesz. Serio, polecam serial, sporo byście się dowiedzieli. – Skupiłam wzrok na ciemnych oknach na czwartym piętrze. – To chyba to mieszkanie na rogu, ale pewna nie jestem.

– Po czym wnioskujesz? Po zgaszonym świetle? – parsknął sarkastyczne Seth. – Jest jeszcze widno, świeci się w kilku oknach. To żaden wyznacznik.

– Wnioskuję po tym, że jako jedyne na czwartym piętrze nie ma firanek, a okna są, kurna, brudne – wycedziłam przez mocno zaciśnięte zęby. – Gdzie wy macie oczy? Pewna byłam, że to ja mam wadę wzroku... Skoro któreś jest pustostanem, to chyba jasne, że właśnie to.

Kolejny raz zmyłam im się sprzed oczu. Tym razem, gdy schroniłam się pod przesadnie długim daszkiem klatki schodowej, nie poprzestałam jedynie na wgapianiu się w domofon – szarpnęłam za klamkę drzwi, ze zdziwieniem orientując się, że są otwarte. Dopiero po chwili zorientowałam się, co było powodem – wyglądało na to, że ktoś dosłownie wybebeszył zamek i położył na parapecie mikroskopijnego okienka obok, widocznie nie wiedząc, co dalej powinien z nim zrobić. Efekt takiej demolki był już dobrze widoczny – koślawo zawieszone skrzynki pocztowe broniło barwne graffiti ze szczegółowo wyrysowanymi męskimi organami rozrodczymi i tekstem informującym wszem i wobec o rzekomo semickich korzeniach członków klubu ŁKS.

– Pełna elegancja – skwitował Seth, oceniwszy dzieło sztuki z bliska. Luna niemal zakrztusiła się za jego plecami, chyba wziąwszy te słowa na poważnie, i nie czekając na nikogo, niemal rzuciła się na pobliskie schody. Dopiero w ich połowie zorientowała się, że tuż obok miała windę. Zeskoczyła z pokonanych stopni, ostentacyjnie wcisnęła przycisk...

Nic się nie stało.

– Windy brak – obwieściłam służbowym tonem. Brakowało mi tylko tego napisu, wymalowanego od szablonu na starych drzwiach, pociągniętych szarą emalią...

– Kurde, Leah, co ci dzisiaj odbiło?! – Sethowi ostatecznie puściła cierpliwość. – Jak zwykle twoje poczucie humoru jest skomplikowane, tak teraz już nic z tego nie rozumiem...

– Mówiłam. Obejrzyj serial, to może załapiesz. – Wzruszyłam ramionami. – Pewnie ktoś zostawił niedomknięte drzwi gdzieś wyżej. Dajcie spokój, czwarte piętro to nie tak wysoko, nie umrzecie, jeśli wejdziemy tam z buta.

Widziałam, że mieli jakieś obiekcje, ale było to chyba jedyne możliwe rozwiązanie. Wdrapaliśmy się tam, gdzie należało, po drodze uważnie przyglądając wszystkim drzwiom. Klatka schodowa, prócz tego graffiti na dole, prezentowała się całkiem nieźle – niedawno musiano ją odmalować, bo biało-niebieskie ściany były czyste, a wokół nadal unosił się zapaszek farby.

Okazało się, że na czwartym piętrze faktycznie brakuje jednych drzwi. Odnaleźliśmy również windę – rzeczywiście ktoś nie domknął za sobą drzwi, czekała więc posłusznie z uruchomionym światłem. Seth ciepnął wrotami z czymś w rodzaju mściwej satysfakcji, jakby chciał je ukarać za to, że urządzenie zawiodło i zmusiło nasze młode nogi do zbędnego wysiłku.

– No i co teraz? – spytała bezradnie Luna, gdy ignorując znęcającego się nad dźwigiem chłopaka, stanęłyśmy przy pustej ścianie. – Drzwi nie ma. Czujesz coś dziwnego?

– Właściwie to... nie – przyznałam.

Chociaż może...?

Ostrożnie przesunęłam dłonią po ścianie, zapukałam w nią. Odpowiedział mi głuchy odgłos, jakby faktycznie coś tam się znajdowało, a jakaś struna wewnątrz mnie drgnęła lekko, gdy wsłuchałam się w siebie... ale sama już nie wiedziałam, czy sobie tego przypadkiem nie uroiłam.

– Gdybyśmy mieli tu Ladona, można by go zachęcić, żeby rozwalił ścianę – rozmarzył się Seth.

– Tak, i co potem? – zezłościłam się. – Gigantycznej dziury prowadzącej do zamurowanego mieszkania chyba byśmy nie ukryli.

– Może iluzją...?

– Nawet jeśli, to jak wytłumaczyć mieszkańcom hałas, co? Nie ma szans, żeby ktoś się nie zorientował.

– A ktoś w ogóle mieszka na tym piętrze?

Jednocześnie obejrzeliśmy się na Lunę. Dziewczyna stała na samym środku dość przestronnego korytarzyka i wsłuchiwała się w odgłosy ludzkiego życia z nieobecnym wyrazem twarzy.

– Co za pytanie? – Sethowi również zaczęło się udzielać zdenerwowanie. – Dlaczego nikt miałby tu nie mieszkać?

– Sama nie wiem... ale te drzwi też wyglądają dziwnie.

Dopiero po chwili zorientowałam się, że jednak coś było na rzeczy. Do pozostałych dwóch mieszkań prowadziły wrota niezbyt eleganckie, przywodzące na myśl wręcz głęboką komunę. Pewna jestem, że takie właśnie montowano tuż po dopuszczeniu budynku do użytku. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby pomalowaną na niebiesko dyktę zamienić na coś ładniejszego, by zamontować dodatkowe zamki, prócz takich staromodnych z dużymi dziurkami, jakie rozbroić można było byle jakim kawałkiem drutu. Metalowe klamki również były identyczne, podobnie jak wymalowane na ścianach obok wejść numery mieszkań. Najdziwniejsze chyba jednak było to, że żaden z tych elementów nie nosił na sobie śladów zniszczenia...

No pomyślcie sami. Nawet jeśli ktoś nie likwidowałby starych drzwi, z pewnością nie wyglądałyby już one tak, jak w dniach swojej nowości. Wszystko się zużywa, jedne rzeczy szybciej, inne znacznie wolniej... Drzwi do mieszkań chyba nie należą do najbardziej wytrzymałych przedmiotów świata. Mogą opuścić się na zawiasach, porysować, gdy ktoś uderzy w nie czymś ciężkim... Może się stać cokolwiek. A tutaj... W zasadzie wyglądały jak wstawione przed paroma chwilami.

– Dobra, trochę to dziwne, ale nie znaczy od razu, że nikt tu nie mieszka – powiedziałam wreszcie, gdy dla pewności przejechałam jeszcze palcem po błyszczącej farbie.

– A słyszysz kogoś? – Luna uniosła jedną brew.

– Nie, ale przecież nie muszę. To nie tak, że w blokach ciągle ktoś hałasuje...

– Sprawdź.

Chwilę toczyłyśmy jakąś idiotyczną walkę na spojrzenia. Wreszcie, ku przerażeniu Setha, uległam i przemieniłam się w wilka. Zastrzygłam w skupieniu uszami.

Tak, w blokach jest mnóstwo odgłosów. To chyba oczywiste, skoro na tak niewielkiej przestrzeni mieszczą w sobie tyle rodzin, odgrodzonych stosunkowo cienkimi ścianami, co nie? Dla ludzkiego słuchu większość z tych dźwięków może pozostać niedosłyszalna, lecz wystarczy na moment zwyczajne uszy zamienić na te wilcze, by pozorna cisza ożyła...

Ktoś kłócił się zapamiętale. W stronę współmałżonki, jeśli dobrze zrozumiałam, leciały bardzo niewybredne epitety, aż złapało mnie dziwaczne zażenowanie, jak zawsze w zetknięciu z czyjąś obezwładniającą głupotą. Gdzieś indziej ryczał telewizor, nastawiony na znaną stację reżimową, wyżej ktoś słuchał w radiu reklamy magicznego napoju na ból gardła. Szeleściły strony w kartkowanej naprędce gazecie, niemowlak zaczął wyć jak opętany, nieco starsze dzieciaki kłóciły się o jakąś zabawkę, ignorując dość mocne już pogróżki opiekunki, zapewniającej, że jeśli się nie uspokoją, to „matka im nogi z dupy powyrywa". Jakaś starsza kobieta zakaszlała niczym rasowy palacz, szczeknął na nią przebudzony z drzemki pies.

Szumiała woda pod prysznicem. Pukały krople z niedokręconego kranu, skapujące do metalowego zlewu. Trzeszczały klepki eleganckiego parkietu, poruszone krokami w miękkich kapciach. Pod nami powietrze gwizdało w przeciągu pod zamkniętymi drzwiami pokoju.

Pstryknął czasowy wyłącznik światła. O mało nie wyszłam z siebie, gdy zapadła ciemność, na szczęście Seth szybko namacał kontakt.

– No dobra, faktycznie, tutaj nikogo nie ma – przyznałam, przemieniając się w człowieka, i dodałam szybko, widząc wypływający na twarz Luny dumny uśmieszek: – Ale jest jeszcze wcześnie. Pewnie po prostu gdzieś wyszli albo są w pracy.

– Serio? – Jedna idealna brew powędrowała do góry, była jednak tak podekscytowana własnym odkryciem, że zupełnie zapomniała o wpompowaniu w te słowa zwyczajnej pogardy. – Ktoś, kto pracuje, miałby w mieszkaniu takie drzwi? Przecież wyważyć je można jednym kopnięciem.

– Wygląd drzwi chyba nie definiuje mieszkających tu ludzi – zaznaczyłam z lekkim politowaniem. – Poza tym widziałam przecież na domofonie nazwiska. Zauważyłabym, gdyby ich tu brakowało.

– Okej, w porządku. – Uśmiechnęła się półgębkiem z cwanym błyskiem w oczach. Pomalowane wyrazistą szminką usta nabrały kształtu, który podziałał nawet na mnie, co więc dopiero mówić o Secie. Wyczułam, że chłopak na moment wstrzymał oddech. – A jakie numery mają mieszkania piętro wyżej?

– A skąd ja mam to wiedzieć? – Te zagadki poważnie zaczynały mnie denerwować. – Nie było mnie tam!

– Może to sprawdźmy?

– Kurna – jęknęłam. Pomasowałam zmęczonym gestem czoło, ale posłusznie ruszyłam w stronę schodów. – Debilny pomysł. Chyba ludzie by się zorientowali, gdyby w bloku znajdowały się mieszkania o podwójnych numerach, nie?

– Już ustaliliśmy, że ludzie nie widzą wszystkich anomalii – przypomniał Seth.

– Nie czuję tu anomalii, gdybyście tak chcieli wiedzieć.

Zajrzałam na piąte piętro. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że Luna miała rację – faktycznie znajdowały się tam lokale o tych samych numerach, co te z podejrzanymi drzwiami. Ponadto nie musiałam dysponować nadnaturalnym wilczym słuchem, żeby zorientować się, że ktoś w nich był – to z jednego z nich słyszałam coraz głośniejszą kłótnię. Skrzywiłam się, gdy kochany mężulek zaczął właśnie ubliżać żonie. Feministyczna część mojej duszy obnażyła kły i zawarczała z głębi gardła, potwornie jeżąc futro wzdłuż całego kręgosłupa.

– I co, miałam rację? – Piętro niżej już czekała triumfalnie wyszczerzona Luna.

– Nie rycz, Miećka – wycedziłam, zgrzytając zębami tak, że mało echo nie poszło.

– Jak ty mnie...? – Już zaczęła się zapowietrzać, ale na swoje szczęście umilkła, gdy uniosłam dłoń na znak ciszy.

Drzwi piętro wyżej trzasnęły, jakby ktoś w nie uderzył. Zagrzechotała zasuwka, skrzypnęły zawiasy, wściekły męski głos krzyknął:

– I to ma być posprzątane, gdy wrócę! Do niczego się nie nadajesz!

Kolejny trzask. I ciężkie kroki na schodach, zmierzające w naszą stronę...

Żadne z moich towarzyszy nie zdążyło zareagować, gdy czarny półdemon na dobre się przebudził, przejmując nade mną częściowo władanie.

Facet miał koło czterdziestki, choć był mocno zaniedbany. Z dużym mięśniem piwnym, w niedopasowanych spodniach wyglądał raczej śmiesznie, w dodatku chwiał się lekko, jak po kontuzji kolana. Czuć było od niego alkoholem, choć z pewnością nie był jeszcze pijany. Trzęsącymi się z nerwów palcami wygrzebywał właśnie z kieszeni kurtki paczkę papierosów, nie mogąc sobie poradzić z zamkiem błyskawicznym...

Dopadłam do niego w czasie krótszym niż mgnienie. Zastąpiłam mu drogę i ryknęłam, w ogóle już nie krępując się echem:

– Jak ty się zwracasz do żony, tłumoku?!

Facet dosłownie skamieniał, oczy powiększyły mu się do rozmiaru pięciozłotówek. Seth i Luna wstrzymali powietrze. Zdawało się, że na chwilę czas dosłownie stanął w miejscu...

– A kto pyta? – wydukał wreszcie koleś, taksując mnie zaskoczonym wzrokiem. Wrażenia szczególnego na nim nie wywarłam, jako że głową sięgać mogłam mu najwyżej do ramienia, nawet jakby nie stał dwa stopnie wyżej niż ja.

– Ktoś, kto nie będzie miał oporów przed zawołaniem policji! – wycedziłam i dźgnęłam go palcem w pierś. Z satysfakcją zauważyłam, że cofnął się o krok. Raczej nie ze strachu, a szoku, ale i tak wyglądało to zabawnie, bo potknął się o schodek i mało nie wyrąbał na plecy. Czy też tę ich niższą część. – Jeszcze raz usłyszę, że mówisz tak do jakiejkolwiek kobiety, a przysięgam, że o wiele mniej sympatycznie sobie porozmawiamy!

– Niech się pani uspokoi! – Wreszcie się ocknął i zaczął denerwować, choć nieco mnie zaskoczyło, że był w stanie wykrzesać w tym odrobinę szacunku. – Co ja pani takiego zrobiłem?!

– Mnie nic – prychnęłam – ale małżonka pewnie jest innego zdania.

– Ludzie, co was obchodzi, o czym ja z żoną rozmawiam?! – Zdumiony obejrzał się na pozostałych. – Ja was, kurwa, nawet nie znam!

– Nie musi pan. – Luna jak mój drugi cień pojawiła się obok. Skrzyżowała stanowczo ramiona na piersi. – Grunt, że my pana znamy.

– Odczepcie się! – Cofnął się jeszcze o krok. – Zaraz wezwę policję! Odczepcie się ode mnie i tej... tej... Mojej żony! – Wyraźne zawahanie jego samego nieco wybiło z rytmu, ale szybko na nowo się rozkręcił. – Będę z nią rozmawiał, jak mi się żywnie podoba, a wam nic do tego, ja pierdolę! Co wy mi niby możecie zrobić?!

Nie wiem, co to było. Jakieś nagłe porozumienie jajników? Grunt, że gdy już dwie feministki wzięły gościa w obroty, nic nie mogło ich powstrzymać.

Nie da się przemienić w wilka częściowo, natomiast można przemianę cofnąć na każdym jej etapie. Gdy błysnęłam na faceta ostrymi kłami i pałającymi wściekłością wilczymi ślepiami, a na nadgarstku zacisnęłam mu dłoń z twardymi, czarnymi pazurami, momentalnie stracił całą pewność siebie. Pobladł gwałtownie, nogi mu zmiękły, dłoń trzymająca barierkę rozluźniła się na tyle, że pewna byłam, iż zaraz nam tam zemdleje. Usiadł ciężko na stopniu, wydał jakiś dziwny płaczliwy dźwięk, gdy jednocześnie się do niego zbliżyłyśmy i zawisłyśmy nad nim jak dwa anioły zemsty.

– Obawiamy się, że to, jak mężczyźni rozmawiają z kobietami, jest jak najbardziej naszą sprawą – warknęłam. – Polecam ostrożność i uprzejmość. I lepiej, by uważał pan na duże wilki. Jest ich w mieście całkiem sporo...

Odsunęłam się lekko. Wyczuwszy, że zyskał trochę przestrzeni, zerwał się na równe nogi i popędził w dół schodów jak na skrzydłach. Drzwi klatki schodowej trzasnęły przejmująco po takim czasie, że niemal można by uznać, iż gdzieś poniżej dokonał teleportacji...

Posłałyśmy sobie z Luną spojrzenia przepełnione na razie ostrożnym, ale jednak uznaniem.

– To nie było szczególnie mądre – mruknął pod nosem Seth, ale jakoś tak bez większego przekonania. Po tym, jak drgnął mu kącik ust, poznałam, że był ostatnią osobą, która zamierzała z własnej woli naskarżyć na nas Quillsowi.

Niestety nasze zamieszanie miało ten minus, że narobiło hałasu. Zanim zdążyliśmy się zastanowić, co dalej zrobimy, z piętra niżej pofatygowała się do nas pewna starsza pani...

Babka była niziutka i niemal zgięta wpół, ponadto głowę nakryła kwiecistą chustą, doskonale upodabniając się do dosłownie książkowej definicji słowa „babuleńka". Popatrzyła po nas zaskakująco bystrymi, jasnymi oczami, uniosła obrzmiały od reumatyzmu palec, gotowa pogrozić nam nim jak krnąbrnym dzieciakom, lecz zanim powiedziała cokolwiek, wzrok uciekł jej w stronę niebieskich drzwi...

Zamarła. Spoważniała nagle, cała złość z niej wyparowała. Opuściła powoli dłoń. Zapadła cisza była tak przenikliwa i krępująca, że bałam się zaburzyć ją choćby oczywistym, uprzejmym „dzień dobry".

Znowu zgasło światło. Seth uderzył dłonią w przełącznik o wiele mocniej, niż wypadało, po klatce poniosło się ostre „pśtrach!", żarówka ponownie zapłonęła chłodnym blaskiem.

– Ach – powiedziała wreszcie babcia, pewnie komentując w ten sposób coś, co działo się w jej głowie. Jakieś słowa, które słyszała tylko ona... – Wszystko zrozumiałe...

– Dla nas niekoniecznie – wyrwało się wilkołakowi.

Ponownie skoncentrowała się na nas, rozmyte spokojem spojrzenie kolejny raz stężało.

– Jak to? Masz czelność jeszcze kłamać, chłystku? – warknęła na niego. W złym grymasie ukazał się srebrny ząb, tkwiący samotnie dziąśle. – Jesteście na piętrze-widmo!

– Na... czym? – wykrztusiła Luna, jako pierwsza wyrywając się z szoku, jaki nas po tych słowach skutecznie zakneblował.

– Piętro widmo. – Kobiecina zaczynała się poważnie denerwować. – Mówię jakoś niewyraźnie? Już myślałam, że tylko ja je widzę, a jednak...

W skupieniu czekaliśmy na ciąg dalszy...

Nic z tego.

– To znaczy, że inni ludzie tego miejsca nie widzą? – zapytałam o to, co nam wszystkim cisnęło się na usta.

– Oczywiście, że nie. – Sądząc po tonie, miała nas za kompletnych idiotów. – Chodzą tutaj, ale się nie zatrzymują i potem nic nie pamiętają. Odkąd tu żyję – a wprowadziłam się jeszcze w osiemdziesiątym trzecim – nikt tutaj nie mieszkał. Mieli mnie za wariatkę, gdy pytałam, dlaczego tak jest i gdzie podziało się trzecie mieszkanie, ja sama już siebie za taką uważałam, a tu proszę! Chciałam was przepędzić przez to, jak wrzeszczycie, ale chyba nie mam serca. – Złagodniała nagle, zupełnie jakby w czasie, gdy mrugnęłam, ktoś podstawił w jej miejsce siostrę bliźniaczkę ze znacznie łagodniejszym usposobieniem. – Jak się tu znaleźliście, co?

– No... Tak jakoś przypadkiem. – Wzruszyłam ramionami. Nietrudno było mi się domyślić, że pewnie oto miałam przed sobą pacjentkę mojej mamy... Faktycznie zachowywała się specyficznie i ja sama jako lekarz pewnie zakwalifikowałabym ją jako podejrzaną, ale na własne oczy przecież widziałam, że miała rację. Dowód na to miałam tuż za swoimi plecami...

Miała na coś nadzieję. Miałam wrażenie, że gdy tylko upewniła się, że faktycznie tutaj jesteśmy, odmłodniała parę lat. Pewnie byliśmy jej szansą na normalność... czy jakkolwiek doniośle to nazwać. Tyle lat musiała żyć w przeświadczeniu, że oszalała, a tu nagle zjawiliśmy się my, dostrzegający to, co inni ludzie uparcie ignorowali. Chyba nie miałam serca jej kłamać. Nie miałam serca jej zbywać... To nieco dziwne, że potrafię tak gorąco nienawidzić dzieci, a w przypadku starszych ludzi jestem dosłownie bezbronna. Uwielbiam ich, uwielbiam i potrafię z nimi rozmawiać. I nie umiem sprawiać im przykrości w żaden sposób, nawet jeśli jest to konieczne.

– Widzi pani, dowiedzieliśmy się z pewnego źródła, że istnieje tutaj coś takiego. – Westchnęłam bezsilnie, zanim wypowiedziałam te słowa, i umilkłam na moment tuż po tym, jak zanikły w echu klatki schodowej. Wyczuwałam złość i zaskoczenie pozostałych, nie musiałam na nich patrzeć, by wiedzieć doskonale, że są źli na to, jak okazałam się miękka, gdy babuleńka spojrzała na mnie maślanymi oczkami... i chyba miałam ich gdzieś. Co nam szkodzi? W czym ona może nam zagrozić? Nie wygląda na taką, która cokolwiek by wygadała, a nawet jeśli, z pewnością nikt nie uwierzy kobiecie, którą latami miał za wariatkę.

– I przyszliście to sprawdzić? – Historię dokończyła sobie sama. – Będziecie wchodzić do tych mieszkań?

– Właściwie to... – Obejrzałam się bezradnie na Setha, licząc, że coś wymyśli...

Ale nie spodziewałam się, że temu tchórzowi wpadnie do głowy właśnie takie rozwiązanie.

– Chyba powinniśmy to zrobić – powiedział ostrożnie. Zawahał się, ale nie na tyle, by zmienić zdanie, gdy była jeszcze na to pora.

– Tylko niby jak? – Luna bezradnie rozłożyła ręce. – W tym bloku jest mnóstwo ludzi. Ktoś nas zobaczy.

– Chyba już ustaliliśmy, że nikt tego piętra nie widzi.

– A nawet jeśli, to które z was umie rozbrajać zamki? Bo ja niezbyt.

Babcia oglądała nas jak rozgrywkę tenisa. Mało brakowało, a zaczęłaby przebierać nogami z niecierpliwości.

– Ja trochę umiem – mruknął Seth. – Te nie wyglądają na skomplikowane. Jeśli skołujecie mi gruby drut i młotek, powinienem dać radę.

– To ja zaraz przyniosę!

No i tyleśmy babcię widzieli. Kolejny mieszkaniec dziwnego bloku pokonał schody w tempie, jakie uważałam do tej pory za nieosiągalne dla żadnego człowieka.

– Nosz ja pierdzielę, no i co teraz? – jęknęłam. – Ty naprawdę chcesz tam... Seth, kurde, przecież nie czuję tu żadnej anomalii!

– A jednak jakaś musi być – oceniła Luna. – Chyba że wszyscy definitywnie powariowaliśmy. Musimy tam wejść, nie ma silnych. Skoro już tu jesteśmy, sprawdźmy ten trop dokładnie.

Babcia pojawiła się po paru ciągnących w nieskończoność minutach. Seth odebrał od niej narzędzia, choć pewna jestem, że przy tym stopniu zaangażowania sama chętnie wypróbowałaby własnych sił podczas włamu, i za pomocą młotka utworzył na końcu druta coś w stylu haczyka. Przyglądałam się temu raczej sceptycznie, ale nie komentowałam – o rozbrajaniu zamków wiem tyle, co nic. Chyba lepszy efekt osiągnęłabym, gdybym przemieniła się w wilka i skoczyła na drzwi z rozpędu. Sądząc po ich stopniu zaawansowania technicznego, możliwe, że w ten sposób wyrwałabym je razem z futryną.

Zerknęłam przez dziurkę do jednego z mieszkań, lecz niewiele dostrzegłam. Wydawało mi się, że widzę niewielki przedpokój, wyłożony tapetą w delikatny wzorek, ale mogło to równie dobrze być urojeniem. Na zewnątrz było już całkiem ciemno, do środka więc nie dostawało się wiele światła.

Zamek szczęknął obiecująco, gdy Seth pogmerał w nim chwilę. Mocno zdenerwowany naszymi natarczywymi spojrzeniami, warknął pod nosem coś bliżej niezrozumiałego i pchnął drzwi...

Nic się nie stało.

– To jednak umiesz otwierać zamki czy nie? – jęknęła Luna.

– No przecież go otworzyłem! – zdenerwował się chłopak. – Same słyszałyście!

Staruszka przepchnęła się między nami. Nacisnęła klamkę powykręcaną dłonią, pchnęła barkiem tandetne drzwi. Zatelepały się jakby lekko na zawiasach, lecz ani drgnęły.

– Może jeszcze raz? – zaproponowałam głupio.

– Albo może by je wyważyć? – dodała babcia.

Boże, ona jest niesamowita...

Seth pomęczył jeszcze chwilę zapadkę swoim prowizorycznym kluczem, lecz nie udało mu się osiągnąć nic więcej. Gestem nakazał nam odsunąć się na parę kroków, nacisnął klamkę i mocno uderzył w drzwi całym ciałem, lecz jedynym efektem był porządny huk. Zaraz się skrzywiłam, już oczyma wyobraźni widząc konwój zaaferowanych hałasem mieszkańców. Ciekawe, czy anomalia przestałaby być niewidzialna, gdybyśmy tak ostentacyjnie zwabili do niej ludzi...

Wilkołak, mocno już zdenerwowany, powtórzył historię z drugimi drzwiami, gdzie czekał nas identyczny efekt. Zrezygnowani, skupiliśmy się dla odmiany na ścianie, gdzie powinny być trzecie drzwi, lecz pomimo ostukania jej ze wszystkich stron, również nie wpadliśmy na żaden pomysł. Coś tam mogło być... albo mogło nam się wydawać, że coś tam jest.

– Cudownie – jęknęła w pewnym momencie Luna. – Tacy właśnie jesteśmy zdolni...

– Dajcie spokój, dzieciaki. – Babcia machnęła ręką, ocierając pot z czoła. – Już i tak zrobiliście dużo. Udowodniliście mi, że nie oszalałam...

– Chyba że oszaleliśmy wszyscy razem – westchnęłam.

– Nawet tak nie mów! – Pogroziła mi palcem. – Teraz nic nie poradzimy. Może spróbujcie w dzień, co wy na to? I wpadnijcie kiedyś na herbatę, upiekę może jakieś ciasto. Mieszkam pod dziesiątym.

Ponuro skinęliśmy głowami, wdzięczni za to zaproszenie, lecz zniechęceni marnymi efektami pracy. Odprowadziliśmy kobietę pod drzwi jej mieszkania i wyszliśmy na zewnątrz, na upierdliwy deszczyk i nieprzyjemny wiatr. Nie poczułam się jakoś inaczej...

– To nie może być anomalia – warknęłam, ze złością naciągając kaptur bluzy. W sumie ciekawe, że babuleńka mnie o nią nie ochrzaniła – z doświadczenia z własną babcią wiedziałam, że wyszyte na kapturze i plecach białe symbole alchemiczne i krój przypominający nieco pelerynę nie podobają się szczególnie starszym osobom... – Nie czuję tutaj nic niezwykłego. Kompletne zero. A przecież zawsze jestem w stanie rozpoznać anomalie, nie?

– Więc co to takiego jest? – Luna schowała marznące ręce do kieszeni. Wiatr zawiał jej włosy częściowo na twarz, potrząsnęła głową, żeby je chociaż odrobinę uporządkować. – Innego wytłumaczenia nie widzę.

– Może coś... zupełnie innego? – Udałam, że nie dostrzegłam, z jakim niezrozumieniem się na mnie obejrzeli. – Nie wiem, dobra? Powiem o tym jutro Ladonowi. Możemy też wspomnieć Kevowi, on chyba najprędzej powinien się zorientować, co jest grane.

– Ta. Jak pojawia się problem, zawsze najlepiej zgłosić go do wyższej instancji. – Seth splunął mało elegancko. – Mam dosyć tej naszej bezradności. Po kiego wała w ogóle jesteśmy potrzebni, skoro z każdym problemem zgłaszamy się a to do półdemona, a to do starej sfory, a to do wyvernów? Jeszcze nam tutaj starszyzny na dokładkę brakuje.

Żadna z nas nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. W milczeniu skierowaliśmy się błotnistą drogą w mniej uczęszczaną uliczkę między garażami, tam przemieniliśmy się w wilki. Od razu otrząsnęłam się na siąpiącym deszczu – na szczęście woda nie znajdowała łatwo drogi do skóry, gdy musiała pokonać grubą warstwę zimowego futra. Obawiałam się jednak, że będzie tak jedynie do czasu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro