Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie chciałam być sama.

Takie sytuacje sprawiają, że przynajmniej na pewien czas stajemy się bardziej wilkami niż ludźmi. Pragniemy znajdować się jak najbliżej siebie, dotykać się nawzajem i w ten sposób zapewniać o naszym przywiązaniu, aprobacie i zwyczajnej, krzepiącej obecności. Pragniemy, by Alfa zapewniał nas, że wszystko będzie dobrze. Chcemy czerpać pociechę z jego siły, pławić się w niej... udowodnić, że jesteśmy gotowi zrobić dla niego wszystko, w zamian za zwyczajną ochronę.

Długo nie potrafiliśmy rozejść się do domów. Gdy już ogarnęliśmy te urazy, które ogarnąć się w ogóle dało, zastanawiając się nad wezwaniem tego nieszczęsnego pogotowia do kilku bardziej poturbowanych, zgromadziliśmy się na piętrze starej fabryki i zbiliśmy w ciasną kulkę zakrwawionego futra, błyskających niepokojem ślepiów i drżących ze zmęczenia mięśni. Byliśmy brudni, poobijani, cuchnęliśmy krwią i potem, ale żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Po prostu milcząco cieszyliśmy się bijącym od naszych ciał ciepłem, przez niemal całkowicie zawaloną ścianę obserwując czyste, nocne niebo, lśniące milionami gwiazd. Usunięte w trakcie przerwanej rozbiórki sufit i część ścian sprawiały, że podłoga zdawała się wybiegać daleko poza obrys starych murów, jak rozległy taras widokowy. Skupione nieopodal miasto, znajdujące się poniżej niemal niedostrzeganego wzniesienia, lśniło równie pięknie, jak nocny firmament, kusząc bezpiecznym zgiełkiem, znajomymi zapachami i naszymi mieszkaniami, w których moglibyśmy wreszcie położyć się do łóżek i spać, spać, spać tak długo, jak tylko uznają za konieczne nasze wycieńczone ciała... ale żadne z nas nie potrafiło się zdecydować, żeby stamtąd pójść. Nie czułam takiej jedności z watahą od dnia, w którym zmieszaliśmy się ze stadem Aresa. Chyba właśnie wtedy jego członkowie stali się w pełni naszymi braćmi. I siostrami.

Lgnęliśmy... do naszych Alf. Do Quillsa, którego mieliśmy za przewodnika, ale również do Ladona, w którym widzieliśmy gwarancję bezpieczeństwa. I być może faktycznie wiedzieliśmy podświadomie, że to on powinien nami dowodzić? Sama nie wiem. Nikomu nie chciało się o tym myśleć. Część z nas szybko zapadła w regeneracyjną drzemkę, myśli zlały się nam w jedno, nikt nie ubierał ich w słowa.

To takie dziwne. Ja właściwie nie lubię dotyku. Nie wyobrażam sobie witania się z koleżankami przez pocałunek w policzek. Raz na jakiś czas mogę krótko którąś objąć, ale czuję się komfortowo jedynie gdy wyjdzie to z mojej inicjatywy. Szczególnie zaś z niewiadomych przyczyn boję się mężczyzn. Żaden z nich nigdy nic mi nie zrobił, nie licząc tych kilku wypadków, gdy przyczepiło się do mnie paru gostków, których musiałam postraszyć w wilczej postaci, żaden nie próbował macać mnie w sposób, jaki by mi się nie spodobał, przez który mogłabym mieć do nich uraz, a jednak... siedziało we mnie poczucie zagrożenia, gdy jakiś pragnął mnie choćby objąć na powitanie. Z kolegami z szermierki zawsze ściskałam sobie dłonie, bo nie chciałam naruszać swojej strefy osobistej. Kochałam się przytulać, ale jedynie do tych, których... uważałam za swoje stado. Ich dotyk był cudowny, kojący, ciepły... jego mi w jakiś sposób brakowało, bo tylko gdy się pojawiał, miałam poczucie całkowitej akceptacji i aprobaty. To mogło być muśnięcie dłoni, ściśnięcie za ramię, otarcie się bokiem, gdy przechodzi się obok – cokolwiek. Wilki chyba mają tak samo, nie? Uciekają od obcych, lecz w swoich mogłyby wtulać się wiecznie.

No i tak sobie leżeliśmy. Trwaliśmy. Odpoczywaliśmy. Nie umiem powiedzieć, jak długo to się ciągnęło, ale z pewnością ładnych parę godzin minęło, nim ktoś uznał, że chyba pora, żeby wracać do domów, bo nasi bliscy mogą się martwić. Zdecydowaliśmy się na tą cholerną wycieczkę do szpitala, choć nie wzywaliśmy pogotowia. Seth i Jacob, jako najpoważniej ranni, pojechali samochodem Embry'ego z gotową bajeczką, w której to jeden z nich spierdzielił się z jakiegoś wzniesienia, a drugi próbował mu pomóc i wbił sobie metalowy element w brzuch, sięgając po kolegę, Jared zaś miał odczekać kilka godzin i wyruszyć sam, by nikt nie zdołał ich ze sobą powiązać. Miał prawie na bank złamaną rękę, ale mógł wytrzymać najdłużej spośród nich. Geri odmówił pomocy, uznawszy, że sam się z tego wyliże.

Rozeszliśmy się bardzo niechętnie, choć nawet ja musiałam przyznać, że miękki materac nawoływał mnie coraz głośniej. Niemal równie intensywnie, jak czekająca w lodówce resztka pizzy. O rany, pochłonęłabym ją nawet i bez podgrzewania, gdyby było trzeba...

Gdy zniknęła sfora, mieliśmy z Ladonem tylko siebie. Od razu po przemianie w ludzi chwyciliśmy się za dłonie, śpiesząc się do klatki schodowej. Nocne powietrze nieprzyjemnie chłostało mnie po gołych nogach, sprawiając, że błyskawicznie zaczęłam szczękać zębami z zimna. Wtuliłam się w ramię brata, pozwoliłam, by mnie objął i przyciągnął do siebie. Całą drogę schodami na trzecie piętro spędziliśmy wtuleni w siebie tak mocno, że ciężko było określić, gdzie kończył się on, a zaczynałam ja sama. Weszliśmy do przedpokoju, zamknęliśmy za sobą drzwi, zanurzając się w domowym cieple... i zatonęliśmy w zdecydowanie zbyt długim pocałunku.

Chciałam go. Chciałam go bliżej, mocniej, intensywniej... tak blisko, jak to tylko możliwe. Jakiś głosik wewnątrz mnie wciąż przypominał, że nie powinnam tego robić, ale już nie umiałam mu się podporządkowywać. To było zbyt silne, żeby zacisnąć zęby, odejść i mieć nadzieję, że zdołam przeczekać, aż zniknie. Nie chciałam, żeby znikało.

Poza tym było ciemno. A ciemność była miła, kojąca... Ciemność mogła ukryć przed niepożądanymi spojrzeniami niemal wszystko.

Nie obchodziło mnie, że można iść za to do więzienia. Że Ladona z pewnością by zapuszkowali, gdyby tylko ktokolwiek się o tym dowiedział... Rany, byliśmy półdemonami, tak? Ludzie nie mieli prawa wiedzieć, jak funkcjonujemy, jak działają nasze pokręcone uczucia. Tylko my sami to rozumieliśmy. I musieliśmy przestać się tego bać jedynie dlatego, że przez całe życie wpierano nam, że tak nie powinno się robić. Musieliśmy zacząć żyć po swojemu. Musieliśmy być wolni.

Chciałam jego palców na mojej skórze. Chciałam, by mnie głaskał, dotykał, chciałam, by sprawiał mi przyjemność i odwdzięczać się tym samym. Czy to było złe? Czy komukolwiek działa się z tego powodu krzywda?

Było cicho, spokojnie, ostrożnie. Delikatnie, chwilami może nieco nieśmiało. I idealnie. Chyba mało która dziewczyna może się pochwalić tym, że jej pierwszy raz był idealny, co?

Rano obudziłam się w zupełnie innym nastroju. Siniaki bolały jak jasna cholera, czułam lekki dyskomfort tam, gdzie zdecydowanie nie powinnam, ponadto na języku miałam nieprzyjemny posmak wilczej krwi... a jednak przede wszystkim miałam wrażenie, że ktoś napompował mnie nadprzyrodzoną siłą i energią. Jeny, nie pamiętam już, kiedy ostatni raz tak promieniałam o godzinie ósmej z minutami... Być może nigdy się to nie zdarzyło? Zawsze, gdy miałam wolne, z najwyższym trudem odklejałam się od materaca sporo po dziesiątej, nieraz przegrywając walkę z dobrymi chęciami i ostatecznie przewracając się na drugi bok dla złapania tych legendarnych „jeszcze pięciu minut", a tu? Obudziłam się radosna jak nawalony skowronek, ubrałam szybko, pomalowałam jeszcze szybciej i zabrałam za sprzątanie.

Ja i sprzątanie. Rano. Ja pierdzielę... Może jestem chora?

Ladon spał jak zabity. I chrapał. Nie podniósł się nawet wtedy, gdy hałasując mu tuż nad głową, wygrzebałam z pękającej w szwach szafy odkurzacz, zaklęłam, postawiwszy go na małym palcu u stopy, i zaczęłam walczyć z kablem. Dopiero gdy urządzenie uruchomiłam, podniósł głowę z potarganym irokezem z łóżka, posłał mi spojrzenie mówiące jasno „zjem cię, ale jeszcze nie wiem, w jakim sosie", warknął pod nosem po wilczemu i przewrócił się na drugi bok, nakrywając głowę poduszką. Moją, nawiasem mówiąc, za co powinien zginąć w mękach. Miał szczęście, że z racji dobrego humoru postanowiłam mu to tym razem odpuścić...

Odkurzania nie odpuściłam. Z radością wymiotłam wszystkie kocie kłaki z kątów i spod szafek, a następnie zaczęłam popierdzielać z miotełką do kurzu, którą kupiłam wieki temu za symboliczne złoty pięćdziesiąt jedynie dlatego, że miała barwy niemieckiej flagi. Nie umyłam tylko okien – aż tak nie zwariowałam. Już dawno temu zauważyłam, że szyby mają swój limit brudu, który są w stanie przyjąć, i po pewnym czasie ilość wpadającego przez nie światła przestaje się zmieniać, czyściłam więc jedynie ramy, w głębokim poważaniu mając resztę. Poza tym... no ja i mycie okien? Kurna, przecież bym zaczęła wrzeszczeć, gdybym znalazła się wystarczająco blisko przepaści. Jestem w stanie wyglądać przez okno, ale tylko stabilnie trzymając się parapetu, tak to mój lęk wysokości szaleje w najlepsze. A już wejść na krzesło lub drabinę...

A idź ty. Okien nie umyję. Nie ma bata.

Odnosząc do kuchni paczkę z nawilżanymi ściereczkami, zatrzymałam się na moment pod drzwiami pokoju-anomalii. Zawahałam się, już wyciągając dłoń w stronę klamki... ale nie, nie mogłam tego zrobić. Tchórzyłam. Cholernie mnie ciekawiło, co mogłam tam zastać, pragnęłam zobaczyć, jak wyglądał w dziennym świetle, ale chyba nie aż tak, by tam ot tak wparadować bez żadnej broni w ręce. Nawet jeśli roztocza były jedynymi żywymi organizmami, jakie mogłam tam atakować...

A nie, była jeszcze ta gigantyczna dracena. Kij ją tam wie, czy się nie rusza, gdy nikt nie patrzy. Przecież to anomalia...

I właśnie wtedy, jak sobie nad tym wszystkim myślałam, jak grom z jasnego nieba spłynęło na mnie pewne olśnienie.

Zaraz. No bo wczoraj... w sumie to jak Gabrysia się dowiedziała, co jest grane? Nikt po nią nie przyszedł. Miał to zrobić Lord – kazali mu najpierw ogarnąć dom Luny, a potem ruszać do emosi, ale przecież nie zdążył tam dotrzeć. Dołączyli do niej już długo po tym, jak pojawiła się w naszych myślach.

Okej, mogła coś usłyszeć. Ktoś mógł przemienić się w człowieka i do niej zadzwonić, skoro zrobili tak ze mną... choć chyba nie zdołałby potem tego ukryć na tyle, że nikt by się nie zorientował. Albo...

Kurna.

– Wychodzę! – wrzasnęłam do wstającego z martwych brata. Paczkę ściereczek walnęłam do kuchni, nie trafiając w blat i nie przejmując się tym szczególnie, i od razu zabrałam się do szukania butów wśród rozpierdzielu, jaki zostawiłam na podłodze w przedpokoju wczoraj po szkole.

– Że co? – Ladon jeszcze nie do końca kontaktował, gdzie się znajduje. Stanął w progu mojego pokoju, wsparł się ciężko na drewnianej futrynie w próżnej nadziei, że ona pomoże mu utrzymać pion, i ziewnął szeroko, gdy zmęczenie zaczęło wygrywać z błyskającym w oczach niepokojem.

Byłam tak zdenerwowana, że nie zdążyłam się nawet przejąć sporą blizną z boku jego szyi i wielkim siniakiem na łuku brwiowym. Już wciskałam się w kurtkę i szukałam po kieszeniach kluczy.

– No to – odpowiedziałam szalenie elokwentnie. – Muszę natychmiast porozmawiać z Gabrysią.

– Zaraz! – Przebudził się wystarczająco szybko, by dopaść mnie, złapać za ramiona i odwrócić w swoją stronę tuż przed tym, jak nacisnęłam klamkę. Ale nie żeby logicznie myśleć. – Jezu, Leah, co się znowu stało?! Tylko powiedz, że to miało związek z wczorajszym, a przysięgam, że...

– To miało związek z wczorajszym. – Widząc, jak oczy nagle mu nabiegły paniką, a cała krew odpłynęła z twarzy gdzieś hen, daleko, prędko popędziłam z gorączkowym wyjaśnieniem: – Znaczy nie z tym! Muszę ją o coś spytać. O coś związanego z walką, a nie...

– Ja pierdolę – skwitował uczenie. – Może żaden ze mnie ekspert, ale słyszałem, że przyjaciółki zaraz sobie wszystko opowiadają. I pomyślałem, że żałujesz, więc musisz...

– Nawet nie kończ. – Z ledwością opanowałam atak śmiechu. – Żałować nie mam czego. Ale serio muszę już iść.

– Jesteś pewna, że nie ma jej w szkole?! – zawołał za mną, gdy byłam już na klatce schodowej.

No tak. Przecież jest środek tygodnia...

– Sprawdzę – uznałam wreszcie i niemal pobiegłam dalej.

Jaka szkoda, że nie zdołałam utrzymywać tego wspaniałego tempa przez całą drogę... Moja kondycja w ludzkim ciele nieraz przeraża mnie samą. Jako wilk jestem w stanie biec przez wieczność, sporo czasu mija, gdy zaczynają mnie palić płuca, a na dwóch nogach ledwie dopadłam do końca skrótu przecinającego kwadratowy trawnik w szczycie mojego bloku, a już miałam ochotę położyć się i zdechnąć. Nawet na napisanie testamentu nie miałabym siły...

A może powinnam kiedyś zapisać się do lekarza, żeby mi ktoś powiedział, czy to nie astma? Chyba podejrzane, że ćwicząc szermierkę dwa razy w tygodniu od ponad sześciu lat, nadal nie umiem biegać.

Nieważne.

Gdy dotarłam pod blok Gabrysi (pod jej nowy blok, bo ze zdenerwowania mało brakowało, a ruszyłabym w stronę jej poprzedniego lokum), już nieźle się trzęsłam. Zatrzymałam się pod drzwiami odpowiedniej klatki schodowej, szarpnęłam bezradnie, by tylko upewnić się, że są zamknięte, i z głupią miną wbiłam wzrok w klawiaturę domofonu. Ja pierniczę, za żadne skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, jaki był numer jej mieszkania...

Odeszłam na parę kroków, przyjrzałam się budynkowi z odległości. Dziewczyna mieszkała chyba na drugim piętrze, po prawej stronie. To było mieszkanie szczytowe. Blok miał cztery klatki schodowe, był stosunkowo długi. Nie miałam żadnej gwarancji, że w pozostałych trzech również na jednym piętrze były tylko dwa mieszkania... ale chyba musiałam spróbować.

Po dokonaniu skomplikowanych obliczeń, w których musiałam posiłkować się wyrysowanym naprędce patykiem w błocie schematem, jako że telefonu z tego pośpiechu nie wzięłam, wyklepałam na nowoczesnej tablicy numerycznej odpowiedni numer. Magnetyczny zamek zabrzęczał, choć w słuchawce nie odezwał się uprzednio żaden głos. Wparowałam do środka, pokonałam schody, skacząc po dwa stopnie, i zatrzymałam się pod właściwymi drzwiami z ciężko walącym ze zmęczenia sercem, z ulgą konstatując, że numer na nich zgadzał się z moimi skomplikowanymi wyliczeniami. Może jest jakaś nadzieja na zdanie tej matury z matematyki...?

Zaspana Gabrysia otworzyła po dłuższej chwili mojego natarczywego znęcania się nad dzwonkiem. Choć pomalowała się jak to ona, miała na sobie niezbyt apetyczny szlafrok o barwie oscylującej gdzieś między szarością a khaki, całkiem możliwe, że po prostu koszmarnie brudny, i kapcie z różowymi pomponikami, tak niepasujące do jej mrocznej fizjonomii, że pewnie gdybym była mniej zdenerwowana, ryknęłabym na ten widok śmiechem.

– Co się stało? – spytała prawie przestraszona. – Dlaczego nie zadzwoniłaś?

– Nie lubię dzwonić – odpowiedziałam jak gdyby nigdy nic i palnęłam bez bawienia się w żadne kwieciste wstępy: – Skąd ty wczoraj wiedziałaś, że coś się dzieje? Przecież nikt ci tego nie powiedział.

Już nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, lecz nie odezwała się ostatecznie, gdy z głębi mieszkania doszedł nas czyjś niewyraźny głos. Obejrzała się niepewnie przez ramię, wreszcie skrzywiła się i gestem zaprosiła mnie do środka, mrucząc:

– Zaczekaj chwilę, tylko się ubiorę.

I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, spierniczyła w takim tempie, że nie rozpoznałam nawet, w jakim kierunku. Chociaż to mogło być też spowodowane tym, że na ładną minutę zajęło mnie całkowicie podnoszenie się z podłogi po tym, jak potknęłam się o podstępny próg...

– Witaj, Leah. – W szerokich drzwiach zielonego salonu pokazała się przerażająca matka przyjaciółki. Obrzuciła mnie niezbyt przychylnym spojrzeniem, zmarszczyła lekko cienkie brwi, krzyżując ramiona na kościstej piersi. – Wejdziesz? Chcesz herbaty?

Ciekawe, jak wiele kosztowała ją ta uprzejmość? Bo wyglądała jakby walczyła z upierdliwym bólem zęba...

A kit z nią. Miałam ważniejsze zmartwienia na głowie. Podziękowałam grzecznie, wyjaśniłam, że Gabrysia obiecała wyjść ze mną na zewnątrz, modląc się jednocześnie, by w odpowiedzi nie usłyszeć czegoś w rodzaju „ale ja nie wydałam na to zgody", i odprowadziłam jej wysoką postać wzrokiem, gdy wracała na swoje miejsce w otwartym na salon aneksie kuchennym. Całkowicie skoncentrowała się na pyrkoczącej zawartości sporego garnka, chyba woląc udawać, że wraz z odmową poczęstunku przestałam istnieć.

Swoją drogą, to ciekawe, czy ona pracuje? Nigdy o to Gabrysi nie spytałam. Może to taka prawdziwa polska rodzina, w której kobieta ma się zajmować dziećmi i sprzątaniem, podczas gdy mąż świetnie się bawi w jakimś biurze? Może tak wygląda, bo jest... nieszczęśliwa? Może nie dba o siebie, bo ma poczucie, że już nie jest to dla niej istotne? Że to niepotrzebne...? Przed oczami stanęła mi scena, jak wręcza rozpartemu na kanapie mężowi puszkę piwa i rozstawia talerze przed najmłodszymi bliźniakami. Cholera, ale mi się jej szkoda zrobiło. Typowa patriarchalna rodzina, jak dziewięćdziesiąt procent innych w tym pochrzanionym kraju... Kurde, nigdy nie dam się wrobić w coś takiego, nie ma nawet takiej opcji. To ewentualny mąż mi będzie podawał piwo.

Chociaż... jeśli uznać, że tym ewentualnym mężem będzie Ladon, pewnie sam by je wyżłopał, zanim w ogóle wyszedłby z kuchni. Taaa...

Gabrysia wreszcie zmaterializowała się z powrotem w sporym przedpokoju. Łypnęła na sylwetkę matki, przykładając palec do ust, zanim się odezwałam, zasznurowała szybko swoje pseudoglany z płomieniami doklejonymi do cholewek i niemal wypchnęła mnie na korytarz. Drzwi zamknęła tak szybko, jakby odgradzała nas co najmniej od szalejącego pożaru.

– Wybacz, Leiczku, pokłóciłyśmy się z mamą rano – mruknęła wreszcie, z zakłopotaniem unikając mojego wzroku. – Wściekła się, że nie chciałam wstać do szkoły. Tylko ja byłam po tym wszystkim taka zmęczona...

– Rozumiem. – Mnie samą aż ścisnęło w gardle na wspomnienie nocnych przygód. Rany, gdybym nie miała Ladona, pewnie w ogóle bym nie zdołała zasnąć. Przygarnęłam dziewczynę do siebie, dobrze wiedząc, że jej wilcza, nie do końca jeszcze oswojona część właśnie tego potrzebuje.

Właściwie to odkąd należała do watahy, nie miałam już najmniejszych problemów z dotykaniem jej, choć wcześniej tak się brzydziłam. Jeszcze jakiś czas po jej przemianie z przyzwyczajenia się odsuwałam, zwłaszcza gdy zaczynała to robić zbyt entuzjastycznie i zapominała o regularnym zmienianiu skarpet, ale... wilcza magia robiła swoje. Już nie byłam w stanie jej nie lubić. Zabawne, że wystarczyło ją przemienić w wielkiego wilka, żeby z mojego wroga numer jeden stała się kimś bliższym niż siostra.

Wyszłyśmy na zewnątrz, emo pociągnęła mnie na drugą stronę bloku, gdzie były balkony. Rosło tam parę wysokich drzew, trawnik zaścielały gęsto złote jesienne liście. Zatrzymałyśmy się przy nieco pordzewiałym trzepaku, obchodzącym z zielonej farby w tak kuszący sposób, że aż mnie swędziało, by zacząć ją skubać. Nieopodal wznosiło się ogrodzenie z pordzewiałej siatki, gdzie przycupnęło kilka zaniedbanych ogródków działkowych, przysługujących w dawnych czasach pracownikom fabryki. Za nimi biegł szeroki chodnik i linia kolejowa, dalej była już tylko górka i las.

Tak, przyjemnie tu było. Aż jej pozazdrościłam, bo mieszkałam przecież w samym centrum osiedla. Nie licząc hałasu spowodowanego przejeżdżającymi pociągami, musiała tu mieć znacznie spokojniej niż ja. Powiodłam wzrokiem po szarej elewacji jej bloku, dopiero po tym orientując się, że miał nieco dziwną konstrukcję...

Pewnie już mówiłam, ale przypomnę: na moim osiedlu bloki można zaklasyfikować do ledwie trzech typów. Pierwsze, takie jak mój, z nieznanych przyczyn nazywa się szczecińskimi. Mieszkania w nich są duże, podobnie jak balkony typu lodżia, na których spokojnie da się pomieścić stolik, dwa leżaki i sporo sympatycznych drzewek w doniczkach. Mają dwie lub trzy klatki schodowe. Typ drugi to punktowce. Mają identyczne balkony, ale tylko jedną klatkę schodową, mieszczącą się w szczycie. Typ trzeci to te ruinki, którymi niegdyś w całym kraju bito rekordy oddanych w ciągu roku mieszkań – są dłuższe, mają maleńkie balkoniki, niby ładne wnęki między oknami, niegdyś pewnie pomalowane na jakieś ciekawe kolory, ale też cieńsze ściany i niższe sufity. Mieszkania są tam bardziej zróżnicowane, bo są zwykle trzy na jednym piętrze w konkretnej klatce, ale największe ma pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych, jeśli dobrze pamiętam. Takie bloki mają zwykle cztery klatki, jest tylko jeden z dwoma, wybudowany już na samej krawędzi osiedla. Są również dwa budynki nie pasujące do reszty – trzypiętrowy, pomalowany na pomarańczowo, nieco starszy i bardziej przysadzisty blok, w którym mieszka moja była koleżanka Klementyna, i ten ponury, smutny budynek, w którym krótko wynajmowali mieszkanie moi rodzice, a moja sfora szukała wampira. Do tej pory nie rzuciło mi się w oczy, że w znajomej okolicy mam jeszcze jeden wyjątek. Patrząc z przodu, wydawało mi się, że blok Gabrysi był tym typu szczecińskiego, tylko z większą liczbą klatek, ale okazało się, że balkony miał malutkie, jak te najgorsze budynki. Dziwaczna hybryda.

Tylko dlaczego mnie to tak interesuje? Ze złością zagoniłam rozbiegające się myśli do zagrody, z której – miałam nadzieję – przynajmniej przez jakiś czas nie będą w stanie się wydostać.

– No więc? – pogoniłam Gabrysię, rozsiadając się na niewygodnej ławce z porozsychanego ze starości drewna. Założyłam nogę na nogę. Gdy przestałam się ruszać, zauważyłam, że jest mi zimno.

– No więc – powtórzyła zmęczonym tonem. – Leiczku, przecież ja ci mówiłam już jakiś czas temu. Sorki, ale będę bezpośrednia: chyba nawet z milion razy ci o tym mówiłam. I to jeszcze zanim zaczęłam się przemieniać, wiesz?

Pokiwałam głową z ostrożną miną. Szlag, czy ona wspominała coś, czego celowo nie słuchałam...? I co teraz?

Chyba wyczuła, w czym rzecz. Westchnęła z frustracją, wywróciła oczami. Przez ten jej niezbyt udany makijaż wyglądało to naprawdę beznadziejnie. Chyba jakoś na dniach wezmę ją do siebie i pokażę, jak powinna się malować, żeby ładnie wyglądać, a nie straszyć ludzi...

– Mówiłam ci, że mam te przeczucia i inne takie odpały – wytłumaczyła cierpliwie. – Pamiętasz? Wyczułam od ciebie... coś. Wiedziałam, że jesteś czymś dziwnym, jeszcze zanim dowiedziałam się o wilkołakach. A potem zorientowałam się, że masz z nimi coś wspólnego i...

Tak, faktycznie było coś takiego. Za żadne skarby jednak nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy powiązała mnie z wilkami – czy przed tym, jak zobaczyła mnie przemienioną, czy już wcześniej? Cholera, to było rok temu, a przez ten czas wydarzyło się tyle ważniejszych rzeczy...

– Więc wyczuwasz, gdy coś się dzieje? – spytałam, starając się w ten sposób zamaskować zdwojony umysłowy wysiłek. Może powinnam sobie kupić jakieś witaminki na poprawę pamięci? Albo zasygnalizować mamie, by podsunęła mi fajne tabletki na chorobę Alzheimera?

– Z grubsza – przyznała, składając usta w dzióbek. Wzrok uciekł jej gdzieś w bok, w stronę balkonów, ale pewnie myślami wcale nie było jej tutaj w pobliżu. – Po prostu poczułam, że dzieje się coś niedobrego. I że powinnam się natychmiast przemienić. Pokręcone, nie?

– Pokręcone – mruknęłam apatycznie. No ładnie. I jak wyjaśnić coś takiego?

Wilkołaki nie mogły używać wyższej magii w świadomy sposób. Wchodziła ona w grę podczas zmiany postaci, to dzięki niej mogliśmy przeobrażać się w wilka w ubraniach i z rzeczami w kieszeniach, zabierało to jej tak wiele, że w innych dziedzinach tej sztuki stawaliśmy się jak upośledzeni. Nawet jej nie czuliśmy tak na dobrą sprawę. Jedynie Ladon miał jakieś zdolności, choć cholera tam wie, czy nie ograniczone przez wilczą krew. Ja z pewnością ich nie podzielałam. No ale co by się stało, gdyby w wilkołaka przemienić człowieka, który już talentem magicznym dysponuje? Może i nierozwiniętym, ale jednak. Czy on by zaniknął? Czy jednak zaczął się objawiać w najmniej spodziewanych momentach...?

No ale zaraz. Bo jaki talent by jej to umożliwił? Była niewyszkolonym prekognitą, jak jej sąsiad i Vuko, tylko w mniejszym stopniu? Wcześniej mówiła też coś o widzeniu aur i czakrach, czymkolwiek to jest. Zupełnie już się nie orientowałam, gdzie kończyły się jej pokręcone zainteresowania i obsesje, a zaczynały poważne sprawy.

– Co tak zbladłaś? – Usiadła obok mnie i po przyjacielsku trąciła mnie łokciem między żebra. Miała pecha (czy może raczej ja go miałam?), bo trafiła centralnie w formującego się po wczorajszym siniaka. Syknęłam z bólu i odsunęłam się na bezpieczną odległość, posyłając jej obrażone spojrzenie.

– Po prostu to wszystko jest dziwne – powiedziałam po dłuższej chwili. – Trzeba porozmawiać z kimś mądrzejszym, może powie, co jest grane, bo mi brakuje pomysłu. Wiesz, do tej pory niezbyt ci wierzyłam, no ale...

– Ale wczoraj dostałaś dowód – dokończyła za mnie, uśmiechając się jednym kącikiem pomalowanych na ciemny fiolet ust. – To supcio, że się sprawa wyjaśniła.

Ta. „Supcio". Nic się, kurna, nie wyjaśniło, ale niech jej będzie...

Pożegnałyśmy się apatycznie i rozeszłyśmy w swoje strony. Obie byłyśmy zmęczone obfitą we wrażenia nocą, nie miałyśmy ochoty na dłuższe pogaduszki, nawet gdy pojawiło się tak wiele spraw do omówienia. Gabrysia zniknęła w swoim bloku, niechętnie wracając do obrażonej mamy, a ja odmaszerowałam do siebie. Tam czekała mnie nieprzyjemna niespodzianka w postaci Ladona w pośpiechu szykującego się do pracy. Dobrze wiedziałam, że nie powinnam go zatrzymywać, przytuliłam go więc tylko, pocałowałam krótko i życzyłam miłego dnia i wieczoru, nie zgłaszając słowa sprzeciwu, choć w środku aż mnie skręcało, by rzucić mu się do stóp, objąć za nogi i nawet błagać płaczliwym tonem, by został. Nie chciałam być sama. Jeszcze nie teraz...

Potrzebowałam ciepła. Przyjemnego ciepełka słonecznego, letniego dnia, mogącego rozgrzać wszystkie moje zmarznięte, poobijane kości.

Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad długą kąpielą w wannie. Napełniłabym ją gorącą wodą i mocno pieniącym się płynem o zapachu egzotycznych kwiatów. Zapaliłabym nastrojowe świece. I odmaczałabym się tak w nieskończoność, dopóki skóra nie zaczęłaby się marszczyć...

Szlag.

Zgarnęłam do torebki kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Pod pachę wzięłam leżak, wyszłam z domu, aż się krzywiąc od jego ciężaru, odzywającego upierdliwie we wszystkich drobnych urazach. Daleko nie miałam, ale serio już myślałam, że nie zdołam go donieść na miejsce. Potykając się, wlazłam w niemal niebieskie krzaki, a następnie zanurzyłam się w rozkosznie palącym powietrzu okrągłej anomalii. Rozłożyłam manatki między wysokimi drzewami o absurdalnie cienkich pniach, zrzuciłam kurtkę i buty, po chwili dołączyłam do nich również skarpetki. Drobny, bielutki piasek cudownie łaskotał, przesypując się między palcami stóp. Usadowiłam się wygodnie, przymknęłam oczy, chłonąc rozkoszną aurę i zapach słońca. Zapach ciepłych, egzotycznych krajów, gdzieś daleko stąd...

Zdrzemnęłam się chwilę. Napoczęłam ogromną czekoladę, ot żeby sprawdzić, czy nie zaczęła się rozpuszczać. I sięgnęłam po książkę. Nikt i nic nie będzie mi tutaj przeszkadzać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro