Dzień jak co dzień

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jak tam oko? - Polska zapytała, nieznacznie przyglądając się twarzy siadającego po drugiej stronie stołu mężczyzny, który właśnie zawitał w skromnych progach podmoskiewskiego domu. Ukrainiec zerknął na nią spode łba, krzywiąc się ciut nieprzychylnie.

- Не бачиш? (Nie widzisz?) - burknął, dla pewności przejeżdżając ręką po czole i odsuwając na bok swoją grzywkę, aby Laszka mogła się mu dobrze przyjrzeć.

Czerwona skóra wokół jego oka na nowo przybrała swą zwykłą, sowiecką barwę, tylko jeszcze w niektórych miejscach będąc ciut ciemniejszą, choć tak właściwie to już chyba były obrażenia stałe, bądź swego rodzaju cienie wynikające z przemęczenia. Po wszystkich różnokolorowych etapach, a w szczególności ostatnim, kiedy jego oblicze było przyozdobione pochodną ciemnego fioletu, nie było już śladu. W końcu minął ponad miesiąc od ich przygody.

- No niby widzę, że się już zagoiło, ale dość nieładnie to na początku wyglądało - mruknęła trochę speszona jego nieprzyjemną postawą. Ostatnio wydawał się jej trochę bardziej drażliwy niż zwykle.

- A od kiedy podbite oko jest ładne? - rzucił, zakładające ręce na piersi i przypierając zażenowany wyraz, a kobieta coraz mniej wierzyła w sens ich rozmowy, jednak postanowiła się nie poddawać. Jeszcze był czas, aby przywołać go do porządku.

- Dąsasz się, ale musisz przyznać, że nawet miły był, a to oko to tylko wynik twojego pecha, a nie jego resocjalizacji twojej osoby - odrzekła, delikatnie zmieniając temat i wracając pamięcią do stresującego, późnego wieczoru, kiedy, mimo wyraźnej umowy z latoroślami, to ona wraz z Ukraińcem musiała wszystko tłumaczyć bolszewikowi, który w dodatku w najlepszym humorze nie był.

I to najmilsza rozmowa nie była.

- Czyli to moja wina, tak? - kijowianin na swój sposób się oburzył, prostując się na krześle i przybierając minę, jakby oberwał w twarz. Może jeszcze spróbuje mu masochizm wmówić?

- Nie mówię, że twoja wina, tylko że tym razem to nie ZSRR ci podbił oko, a wystająca listwa - starała się mówić bezuczuciowo, całkowicie obojętnie, jednak nieco kpiący uśmiech samoistnie wkradał się na jej twarz, kiedy oczyma wyobraźni widziała spotkanie mężczyzny ze ścianą.

- W którą przywaliłem, bo mi przyłożył i się potknąłem - syknął odrobinę agresywnie, wchodząc w swoisty tryb obronny.

- Lekko przyłożył, śmiem powiedzieć, tylko popchnął, a potem zaczął się śmiać, że powinien sobie darować znęcanie się nad tobą, bo samo życie wystarczająco cię karze i cię zostawił - kontynuowała niemal spokojny ton, odwracają głowę nieco na bok i wpatrując się w kuchenne kafelki, aby tylko uciec przed jego potępieńczym spojrzeniem, które pragnęło wypalić w niej dziurę.

- Ty chcesz mnie pocieszyć czy odwrotnie, bo już sam nie wiem? - fuknął niepochlebnie, ciut niepewnie unosząc brew i lustrując kobietę, która łaskawie ponowie zwróciła twarz w jego stronę.

- Szukam plusów w życiu, Ukiś, też powinieneś - odparła z nutą radości w głosie, wzruszając ramionami i starając się złagodzić wzburzenie Ukrainy, lecz jej działanie przyniosło skutek całkiem przeciwny.

- Plusów w życiu? - powtórzył, krzywiąc się karcąco. - W tym miejscu nie ma plusów, to miejsce to jebana, piekielna dziura bez wyjścia, która wysysa z ciebie wszelką chęć istnienia i nazywa to równością czy sprawiedliwością społeczną, już nawet nie mówię o tym wszystkim, co upierdziela nas dzień w dzień, ale ten skurwiel stoi na straży twojego nieszczęścia, jak jakaś zmora... - Ukraina dał się trochę ponieść swojej frustracji, jednak mówił w spokojnym i niebyt głośnym tonie, jakby relacjonował swój zwykły dzień, co na swój sposób tak właściwie robił, a białogłowa przysłuchiwała się mu, nie przeszkadzając i po ciuch się z nim zgadzając.

Nie minęło dużo czasu, by w jednej chwili poczuła, jak gardło się jej zaciska, a w jej głowie pojawia się widmo paniki. Za wejściem do kuchni, do którego Ukrainiec był zwrócony tyłem, pojawił się cień konkretnej osobistości, która zmierzała do nich. W sekundzie starała się swojego rozmówcę delikatnie ostrzec czy uciszyć, pomagając jego marnemu życiu, jednak było już za późno, więc jedynie przybrała oczekująca pozę, a jej twarz pokryła się najczystszym współczuciem.

- ...i nikt mi nie wmówi, że nie jest kurw... - zatrzymał swój wywód, kiedy kątem oka zerknął na rozmówczynię i przerwał własną mantrę. - On jest za mną, mam rację? - zapytał drętwo, widząc zaniepokojenie i litość na obliczu Polki, która w potwierdzeniu tylko kiwnęła głową. Ukraina przełknął ślinę, oswajając się z rzeczywistością i podniósł głowę do góry. - Przemoc nie jest odpowiedzią na wszystko - rzucił w swej obronie, gdy tylko spotkał nad sobą gniewną i ciut sadystyczną ekspresję Związku Radzieckiego.

- W twoim przypadku przemoc to pytanie, a odpowiedź na nie brzmi "tak" - komunista poprawił swojego towarzysza, niebezpiecznie chwytając za oparcie krzesła, na którym siedział kijowianin.

- To może nie zadawajmy tego pytania? - Republika dzielnie się starała, mimo coraz większego zdenerwowania, mając nadzieję na jeden z drobnych, nieczęstych cudów, które choć czasem wydarzały się w jego życiu.

- Jeszcze słowo i jestem tak bliski przypierdolenia ci - bolszewik warknął nieprzychylnie, gestem jednej z dłoni pokazując Ukrainie, ile zostało z cierpliwości względem jego osoby, a obrazowała ją przestrzeń pomiędzy opuszkami palców Związku.

Zwykle w takiej sytuacji Ukrainiec odpuściłby dalsze targowanie się o własne życie i ulotnił się szybko bez słowa, mając nadzieję, że komunista nie podłoży mu nogi lub przyłoży mu w plecy, jednak tym razem odwagę do dalszych rokowań dodawał mu jeden znaczący fakt.

Palce ZSRR już się stykały.

- A może mały zakład? - kijowianin zaproponował, czując na sobie wzrok bolszewika i uważnie obserwując jego rękę, czy ta przypadkiem nie zacisnęła się już w pięść.

- Zakład? - komunista zdziwił się, przechylając nieco głowę na bok, jakby nie dosłyszał słów podwładnego, a Ukraina, widząc to zmieszanie, poczuł się pewniej i w jednej chwili jego postawa z oczekującego skazańca zmieniła się w zagorzałego negocjatora.

- Jak zdążę zwiać z miasta, zanim mnie dorwiesz, to mnie dziś zostawisz, jak nie, to jadę na profilaktyczny wypad na Sybir - Republika zaproponowała, podając cenę niezwykle wygórowaną jak na wypowiedzenie kilku niezbyt pochlebnych zdań, za co dość szybko zganiła się w duchu, jednak musiała podać ofertę, która mogła przemówić do bolszewika.

- Mogę cię tam wysłać bez zakładu, Jakuck się ucieszy, jeśli znowu odwiedzisz go po drodze - komunista odrzekł nieprzejednanie, lecz wciąż pozostawał wyraźnie zaintrygowany przedstawianą mu propozycją, a to dawało Ukraińcowi drobną nadzieję.

- No dawaj, co ci szkodzi? Znając mojego pecha i tak się mi nie uda - kontynuował, powołując się na potężną i odwieczną siłę, której wspomnienie mogło mu dopomóc, ale zarazem sprawiło, że zdał się nieco niepewny, zaczynając się obawiać jej ponownej ingerencji.

ZSRR wyprostował się i wydał się wpaść w zadumę. Wziął ręce z oparcia krzesła, założył je na piersi oraz przymknął na chwilę oko, w ciszy i skupieniu kalkulując wszystkie przeciwwskazania oraz korzyści płynące z proponowanego mu układu. Równocześnie kijowianin, robiąc się nieco nerwowym w swym oczekiwaniu, zaczął delikatnie drapać własne przedramiona.

- Masz minutę, może dwie, przewagi - Związek ogłosił, spoglądając z góry na zaskoczonego Ukrainę. - I wpierdol plus miesiąc w garnizonie na jakimś zadupiu na kole podbiegunowym w razie przegranej - dodał po chwili, odrobinę nieludzko patrząc na Republikę i niejako już widząc ją w drodze do tamtej części kraju.

- Еee... скажімо... (Eee... powiedzmy...) - kijowianin mruknął jakby nieprzekonany co do tej umowy, lecz szybko zmienił swą postawę, przelotnie zerkając na uprzednią rozmówczynię. - Побачимось (Do zobaczenia) - rzucił, szybko zrywając się z miejsca i w mgnieniu oka wylatując z pomieszczenia, tuż za wyjściem o mało nie potykając się o najnowszego mieszkańca domu.

Kota.

Mimo trudnych początków czworonóg został zaakceptowany w podmoskiewskich progach, oczywiście wcześniej trójka jego domowników i ukraiński robotnik zostali należycie ukarani, jednak zwierzęciu nic się nie stało. Sam ZSRR również go polubił, dość szybko ich wspólnym zajęciem stało się siedzenie razem w fotelu i niejako pogardliwe ocenianie innych istot żywych, dodatkowo sam kot zdał się znać granicę, która mówiła o jego życiu oraz śmierci i nie strącił żadnej doniczki ani nie zniszczył żadnej roślinki, jednak samo przyjęcie nie było całkowicie proste. Związek postawił kilka warunków, które musiały zostać spełnione, aby kot mógł z nimi mieszkać. Między innymi wszystko, co było związane z zajmowaniem się zwierzakiem, miało go omijać, były to obowiązki Rosji i Białorusi, żadnych zniszczeń, bo inaczej czworonóg wylatuje na zewnątrz oraz temu podobne, ale pojawiły się też prostsze wymagania, dla przykładu wspólny wybór porządnego, godnego imienia.

- О, привет Владимир (O, witaj Władimir) - bolszewik przywitał się z istotą przechodzącą obok jego nogi i odrywając wzrok od zegarka na ręce, który odliczał krótkie chwile bezpieczeństwa Ukrainy.

Związek skupił się na chwilę na zwierzaku, który powoli i pewnie przechadzając się po pokoju, zmierzał ku Laszce. Ostatecznie jego wzrok skoncentrował się na niej, a on sam ponownie się zamyślił. Kobieta nie wydała się tym speszona, wręcz przeciwnie, przybrała dość wyczekujące nastawienie, zastanawiając sobie, czy sam dojdzie do tego oświecenia umysłu, czy nie.

- Ty coś chciałaś przedtem ode mnie... - rzucił po kilkunastu sekundach, wskazując na nią, a na jej twarzy pojawiło się coś na wzór pochwały.

- Poczekam do wieczora, wielkiej różnicy mi to nie zrobi, nie ucieknę - odparła spokojnie, pochylając się i biorąc kota na kolana. - Za to Ukrainie świetnie idzie - dodała, zwracając się w stronę okna, a komunista spojrzał tylko na zegarek, wykrzywiając się niemile i szybko wyszedł z kuchni.

...

Węgry musiał przyznać, że polubił Warszawę oraz Kraków od pierwszego spotkania z tą dwójką. Nie dlatego, że były to ważne miasta i tak właściwie rodzice Polski, ale obaj mężczyźni, razem i z osobna, stanowili niezwykłe towarzystwo. Dodatkowo przez skrajność ich charakterów, mając pod ręką wyłącznie ich dwóch, miało się niemal wszystko, co mogło być człowiekowi potrzebne, od ciut nadpobudliwego, acz wrażliwego wojaka, którego z łatwością mogłeś namówić na wszelkie, nawet najbardziej szalone wyprawy, po głos rozsądku, dobrego słuchacza i kogoś, kto zawsze był skłonny poratować cię radą lub pomóc wszytko przemyśleć.

Poza tymi ważnymi cechami Madziar od razu dostrzegł, że miasta był ciut nadopiekuńcze względem Polski, Warszawa w szczególności, lecz na szczęście mężczyzna sam nigdy nie stał się ofiarą wyjątkowych objawów tej troski. Zamiast tego dość sprawnie wkupił się w łaski obu stolic, cicho i spokojnie, niezbyt gwałtownie wkradając się w życia ich oraz ich drogiego państwa. Zrobił to na tyle płynnie i gładko, że nie napotkał nigdy większych przeciwności, a z obserwacji widział, że były one częste oraz niebezpieczne dla wielu innych istot.

Jeszcze w okresie dwudziestolecia zaszedł na tyle daleko, żeby czasem znaleźć się na rodzinnym obiedzie czy spotkaniu, oczywiście razem z Budapesztem, która, będąc dobrą znajomą polskich miast, robiła mu za wsparcie i może trochę przykrywkę, jednak z czasem pojawiał się również samemu, będą niejako przyjacielem rodziny, zacieśniając znajomość z miastami, ale nigdy nie sądził, że stanie się w ich stałym bywalcem gdzieś raz w miesiącu.

A szczególnie, że będzie ich odwiedzał sam, bez Polski.

Po rozpoczęciu rozszerzania się komunistycznego reżimu zaczął przybywać do nich częściej niż kiedykolwiek, to żeby się czegoś dowiedzieć czy też podzielić informacjami zdobytymi przez niego samego, co prawda przekroczenie granicy nie zawsze było łatwe czy nawet możliwe, jednak zwykle jakoś się udawało. Tak właściwie Węgry mógł nazwać ich spotkania kołem wsparcia, w którym pochylali się nad problemami ich nowej wspólnej rzeczywistości, jakie w duchu sprowadzały się do uciążliwego, nerwowego oczekiwania, stającego się regularną częścią ich żyć.

- Więc mówisz, że wyłapali ci już niemal wszystkich z opozycji? - Warszawa rzucił, ciągnąc ich rozmowę i wypijając kolejny kieliszek przywiezionej na lewo przez jego gościa pálinki. Miał ponowie sięgnąć po butelkę, lecz przyuważył, iż była już pusta, więc tylko błagalnie zerknął na Kraków.

- Opozycję szlag mi trafił, odkąd wywieźli Kovács'a na Sybir - Węgier na swój sposób poprawił warszawiaka, obserwując, jak ten bez słów upraszał drugie miasto. - Ale tak, prawie już wszystkich... - dodał, właściwie odpowiadając na zadane mu pytanie i zwracając się ku dawnej stolicy, która rozważała spełnienie prośby Mazowszanina. - A wasi jak się trzymają? Ostatnio zapominam o to pytać.

- Niemal wszyscy martwi, przekupieni lub dali sobie spokój - krakowianin odparł, zwracając się jednocześnie ku Warszawie, aby zniszczyć jego marzenia i drobnymi, niezrozumiałymi dla Madziara gestami, przypomnieć mu o obowiązkach następnego dnia. Na nieszczęście Mazowszanina, musiał być przy ich wypełnianiu względnie trzeźwy.

- Nie ma kto ich opierniczać, to się nie starają... - Węgry zaśmiał się nieznacznie, nie spuszczając oka z Wa-wy, który powoli, acz niechętnie akceptował wszystko, cokolwiek przekazał mu Małopolanin i oswajał się z tego konsekwencjami, również bardzo nierad.

- Biorąc pod uwagę, w jakim szambie toniemy, niewiele to by zmieniło, ale na pewno milej by było... - Kraków mruknął nostalgicznie, uśmiechając się z politowaniem na zachowanie polskiej stolicy, która podczas jakiejkolwiek wizyty w rządzie wolała być mniej niż bardziej przytomna, żeby przypadkiem komuś nie przyłożyć. Nie żeby podpity warszawiak tego nie próbował, wręcz przeciwnie, ale cel miał wtedy gorszy.

Między zebranymi zapadła cisza, przyjemna i nieprzyjemna zarazem. Była kojąca, nie wymagała od nich niczego poza istnieniem i byciem, pozwalała odetchnąć, odciąć się od wszystkiego, od ludzi, od polityków, od z góry przegranych starć, dumać w spokoju, dać się oplątać własnym myślom, pozwolić im płynąc, wyłazić z zakamarków ich umysłów. To zaś było w tej ciszy najpotworniejsze. Bo kiedy te ciche głosy, wcześniej spychane na bok całymi dniami, negowane czy ukrywane, dławione powszedniością, przykładane stresem i obowiązkami, znajdywały miejsce, zaczynały się rozrastać, aż w końcu dusiły od środka, zaciskając gardło, zgniatając płuca, nawołując do łamiącej kark rozpaczy.

- Wiesz, Węgry, bo tak właściwie nigdy nie spytałem, a trochę mnie to nurtuje... - Warszawa ostatecznie przerwał milczenie głosem charczącym, wychodzącym z martwoty, delikatnie wstawionym, poważniejąc jeszcze ciut bardziej i skupiając na sobie uwagę gościa. - Skąd w tobie takie przywiązanie do naszej Polski? - zapytał, składając razem dłonie i kładąc je na stole, nabierając wyczekującej postawy.

Madziar zdziwił się, wręcz skamieniał, szukając jakiegoś haczyka czy pułapki w tych słowach, nie czując się najpewniej z lekko przewiercającym jego duszę spojrzeniem warszawiaka na sobie oraz zerknął porozumiewawczo na Małopolanina, który wdał się zmęczony i zażenowany.

- Nie mówię obecnie, teraz się temu nawet nie dziwię, ale ogólnie, bo ledwo się znaliście, a ty już byłeś gotowy jej pomóc z jej wojną, choć sam byłeś w dość trudnej sytuacji... - miasto zaczęło tłumaczyć swoje pytanie, tracąc nieco surowości, lecz tylko trochę. - I tak po prostu mnie to zastanawia, a...

- Zostaw chłopa, przecież miły i dobry jest, znamy go od lat i nie podpadł nigdy przesadnie - Kraków przerwał Mazowszaninowi, zwracając się do niego karcąco. Zbyt wiele razy słyszał ten ton, aby nie wiedzieć, do czego on zmierzał. - Teraz z nudów ci się nabrało na dręczenie niewinnego czy jak? - nieznacznie wysyczał, mrużąc oczy.

- Nie rozumiem, o czym mówisz, a poza tym, czy ja coś złego robię? - Mazowszanin oburzył się nieznacznie, wręcz teatralnie, prostując się w swym miejscu, a Kraków uniósł brew w nieprzekonany. Na fali melancholii jego drogi Wa-wa zaczynał szukać dziury w całym.

- Jeszcze nie, ale o tym myślisz, zawsze bezgrzesznie zaczynasz - rzucił twardo. - Chociażby ten jeden podporucznik, co jej kwiaty przynosił na początku trzydziestych, myślisz, że nie wiem, co biedakowi zrobiłeś? - syknął potępieńczo, a na twarzy Wa-wy pojawiło się zmieszanie, speszenie nadmierną wiedzą drugiego miasta, lecz stolica Mazowsza starała się trzymać swoją stateczność.

- On się nie nadawał, sprawdziłem wszytko i to zwykła kanalia była, jedną dziewczynę zostawił i narzeczoną porzucił, jak bym miał takiemu pozwolić się do Polski zbliżyć? - odrzekł równie karcąco, niejako zarzucając drugiemu brak troski. W końcu on jedynie starał się być odpowiedzialnym ojcem.

- Ja wiem, że po Pierwszej Rzeczpospolitej jesteś na wszystko wyczulony, ale on się prawie załamał, wszystko zostawił, księdzem przez ciebie został - krakowianin fuknął w dość osobliwym, niejako litościwym dla tamtego mężczyzny tonie, a Węgry czuł się coraz bardziej nieswojo.

Coraz mocniej wyczuwał niebezpieczeństwo.

- Na dobre mu wyszło, kapelan był z niego później nie najgorszy, trochę wybrakowany, ale nie najgorszy - stolica odrzekła radośnie, z pewnym uznaniem dla samego siebie, lecz szybko je utraciła, gdy tylko spostrzegła działania drugiego miasta. - Kraków, nawet nie chwytaj się kapcia - Warszawa mruknął odrobinę niepewnie, widząc, iż Małopolanin począł się lekko schylać.

- Nie chwycę, jak się zaczniesz zachowywać jak normalny człowiek - stolica Małopolski zatrzymała się, jednak jej ton pozostał groźny.

- Ekhem - Madziar chrząknął, przerywając miastom, zanim doszłoby do rękoczynów. - Więc... tak właściwie, trudno mi to określić tak nagle... - zaczął szukać odpowiednich słów, co przychodziło mu z pewnym trudem i starał się nie uciekać wzrokiem od swoich rozmówców, którzy powoli się uspokajali.

- Spokojnie, mamy czas - warszawiak wtrącił ukontentowany, czując, że jego racje wygrały, a krakowianin tylko przewrócił oczyma.

- Így... (Więc...) - Madziar westchnął. - Tak właściwe... Tak właściwie to odkąd ją poznałem, bardzo mi imponowała, chciałem być bardziej jak ona, gdy pierwszy raz mieliśmy okazję się spotkać, byłem jeszcze młodym, krótko istniejącym państwem, mentalnie, fizycznie tak właściwie też, miałem jakieś siedemnaście lat, nie wiedziałem, co się dzieje wokół mnie, wojna się skończyła, wszyscy winili mnie i Austrię za Austro-Węgry, a ja nawet jej nie spotkałem nigdy, Rumunia zajmowała Siedmiogród, Czechosłowacja również się rozpychała, a Polska... - starał się tłumaczyć wszystko jak najlepiej, mimo wszytko się trochę gubiąc. Zrobił krótką pauzę, niejako zbierając się w sobie, żeby móc ciągnąć dalej. - Powiedziałby, że wierzyła we mnie, była starsza, jest nadal, ale nie traktowała mnie z góry, wszyscy moi sąsiedzi mnie nie znosili, a Austria był równie zagubiona co ja, Polska tymczasem po prostu się do mnie uśmiechnęła, mówiąc, że cieszy się, że chociaż niektóre kraje w tej części Europy są warte uwagi i że ma nadzieję, że pozostaniemy sąsiadami... - ponownie się zatrzymał, spoglądając na własne dłonie oraz znowuż biorąc głęboki oddech. - To nie było nic wielkiego, ale było po prostu miłe, tego wtedy potrzebowałem, kogoś, kto byłby miły, dlatego chciałem pomóc, w niej widziałem moje wsparcie, więc nie mogłem jej zostawić... - dodał jeszcze na koniec, uśmiechając się nieznacznie do siebie i wpadając w zadumę, z której wyrwało go charakterystyczne pociągnięcie nosem.

- I widzisz, wzruszyłeś się - Kraków zaśmiał się nieznacznie, szturchając Warszawę, który miał nieco niewyraźną minę. - A taki się podejrzliwy robiłeś...

- Nieprawda - Mazowszanin wtrącił się, nabierając powagi. - To przez światło, słońce prawie zaszło za horyzont i daje po oczach - burknął urażony, zwalając winę na widok za oknem. Jego oczy nie szkliły się przesadnie, ale jego grymas potwierdzał, iż coś było na rzeczy.

- Ile razy mam mówić, że jak już płaczesz, to płacz z dumą - Małopolanina dalej nie opuszczał rozbawiony ton, kiedy postanowił poprawić włosy warszawiaka i łapać go nieznacznie za ramię, aby się wyprostował oraz nieco rozchmurzył.

Madziar uśmiechnął się jeszcze ciut szerzej, przypatrując się miastom i ciesząc się wewnątrz, że czekać przypadło mu razem z nimi.

...

Utrzymanie się na nogach było trudne, powoli graniczące z cudem wraz z gubiącą się równowagą, lecz aż do tego momentu jej chód pozostał prosty i całkiem pewny, a przynajmniej na tyle, na ile mógł być. W sercu cieszyła się, że w końcu mogła się złapać klamki, ponieważ czuła, że w innym wypadku i tak przyłożył by w nią twarzą przy upadku, jednak tak się nie stało. Chwyciła ją śmiało, opierając się na niej niemal cały swym ciałem i pchając ją do przodu, a tym samym jej cel został w pełni osiągnięty.

Światło zachodzącego słońca zaczęło wpadać przez otwarte na oścież frontowe drzwi, w których Polka stała z dumą i radością.

Dla wszelkiej pewności Laszka zrobiła krok za nie, aby przypieczętować fakt wyjścia i zaraz po przekroczeniu progu zaczęła się cofać, odwracając się, już opierając się o framugę, żeby tylko się nie przewrócić, a równocześnie za nią zaczęły rozlegać się opieszałe oklaski oraz nieco kpiący śmiech.

- No brawo, od dnia przekroczenia tych drzwi, samodzielne, w dodatku bardzo naciągane wyjście na zewnątrz zajęło ci jakieś... sześć lat, tak właściwie już bliżej siedem lat, dziewięć miesięcy to by było... - ZSRR ni to gratulował, ni to odrobinę się naśmiewał, stojąc w środku domu, podpierając się nieznacznie na kulach kobiety i kończąc nadzorowanie wysiłków, którym przyglądał się od kilku, może kilkunastu minut. - Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale...

- Więc? - Polka przerwała jego zadumę, zamykając za sobą drzwi i opierając się o nie. Jej głos był pełen wyczekiwania i podniecenia, wręcz z trudem hamowanego, dziecięcego podekscytowania, którego bolszewik zdał się nie dostrzegać, czy raczej nie dostrzegał specjalnie.

- Co "więc"? - nieznacznie się skrzywił, unosząc brew i patrząc na nią badawczo, a jej radość szybko przygasła, zastąpiona przez niedowierzające zażenowanie oraz pochodną złości.

- Ty poważnie? - parsknęła gniewnie, przyglądając się mu potępieńczo. - Mówiłeś... - miała zacząć na nowo klarować mu to samo, co mówiła mu pół godziny wcześniej i tak właściwie powtarzała kilkakrotnie w ciągu ubiegłego miesiąca, lecz on powstrzymał ją gestem ręki, jednocześnie hamując śmiech z powodu je reakcji.

- Ehhh... "kiedy wyjdziesz z tego domu na własnych nogach" tak mówiłem, tak? - westchnął ciut zmęczony, lekko masując skronie i spoglądając na Laszkę, która potwierdziła jego słowa pewnym skinieniem głowy, a on wykorzystał okazję, aby odrobinę ponarzekać. - Żebyście tak pamiętali i święcili wszystkie moje słowa, o ile wszystko byłoby prostsze... Jeszcze się upewnię jutro, ale Gruzin nic nie mówił, żeby coś mu przeszkadzało czy były jakieś przeciwwskazania, prawie wszystko jest już ładnie opanowane, nie masz tam czego spierniczyć... - tłumaczył trochę bardziej samemu sobie niż jej, myśląc nad sytuacją w jej kraju.

Zastanawiał się jeszcze trochę, analizując inne czynniki, aż ostatecznie skupił swój wzrok na Polsce, już ledwo stojącej, zarazem będącej w szoku oraz w euforii, może nawet bliskiej płaczu, czy to ze szczęścia, czy innych powodów, lekko bijącej potępieniem dla niego oraz dumą z siebie samej i zdobył się na nieco życzliwszy ton.

- Więc gratulację, wkrótce będziesz mogła wrócić do domu.

--------------

Jeny, co za zapchajdziura.

Ale nareszcie, nie wiem, czy ciut nie za szybko, ale już nie mam w tym akcie wiele do powiedzenia, więc trzeba go w końcu zakończyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro