Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vincent był złodziejem.

Niezwykle eleganckim i czarującym.

Zdolność urzekania ludzi, która przypadła mu w spadku albo po matce albo ojcu (żadnego z nich nie miał okazji poznać, nie mógł więc określić po kim ów zdolność odziedziczył), sprawiała, że ludzie z łatwością wierzyli w każde słowo, które opuszczało jego usta.

W dzieciństwie zwykł wykorzystywać swój ''dar'', aby dostać większą porcję ciastek niż pozostałe dzieciaki w sierocińcu, w którym przyszło mu dorastać. Z czasem jednak, gdy dorósł na tyle, aby przekonać się, w jak paskudnym świecie przyszło mu żyć, pojął, że mógł wykorzystać swój talent do zdobywania czegoś więcej niż kilku spalonych ciastek w porze podwieczorku.

Zaczął więc kraść. Nie z przymusu, lecz z wyboru. Podczas gdy inne dzieciaki pilnie uczyły się do egzaminów, by następnie dostać się na dobre uczelnie, Vincent wykradał się wieczorami do galerii i swym urokiem oczarowywał damy, które następnie niemal same wpychały mu kosztowności w chłopięce dłonie.

Z biegiem lat, im starszy się stawał, tym częściej łapał się na momentach takich jak ten – gdy uświadamiał sobie, jak bardzo to uwielbiał.

Odwrócił głowę, aby jeszcze raz zerknąć na odbicie własnej twarzy w lustrze sklepowej przymierzalni. Kosmyki białych włosów osuwały się na blade czoło, czarne oczy zdawały się błyszczeć, a wargi drżeć w lekkim uśmiechu.

Poczuł przyjemne ukłucie zimna, nową dawkę adrenaliny, cichy głos w głowie, który zdawał się z pełnym podekscytowaniem przyśpieszać pracę serca.

Vincent lubił ten moment. Był niczym chłodny powiew wiatru w wyjątkowo upalny dzień.

Poprawił poły czarnego płaszcza, a także okrągłe okulary w czarnych, eleganckich oprawkach, które zsunęły się aż na sam czubek zgrabnego nosa. Potem odwrócił wzrok od lustra i w kilku pełnych gracji i swobody krokach przeszedł przez jasne przymierzalnie. Nagle przystanął i z idealnie przekonującym zaskoczeniem zerknął na kobietę, która, wykrzywiając wargi w grymasie, przeglądała się w lustrze.

Mogła mieć nie więcej niż czterdzieści kilka lat. Jasne włosy spięła w elegancki kok, a usta podkreśliła zbyt intensywną, czerwoną szminką, która zdawała się nie pasować do opinającej jej ciało zielonej sukienki.

Minęło kilka sekund, nim spostrzegła, że ktoś się w nią wpatrywał.

– Och, ja...

– Wygląda pani obłędnie – wtrącił Vincent głosem tak swobodnym i lekkim, niczym subtelny szum wiatru.

– Doprawdy? – Ponownie zerknęła na swoje odbicie. – Wydawało mi się, że ta sukienka nieco mnie pogrubia. Och, ale czego mogę się spodziewać? Nie jestem już przecież nastolatką!

Jasnowłosy przesunął się o krok w przód, a potem zmierzył kobietę takim wzrokiem, jaki czuć pragnął na sobie ktoś taki, jak ona – pełnym zachwytu, który choć mógł wydawać się szczery, był tak naprawdę tylko grą.

– Każda kobieta jest piękna, jeżeli tylko sobie na to pozwoli – odparł, pozwalając, aby kącik jego ust drgnął ku górze w lekkim uśmiechu. Był zachęcający i wyraźnie dodał kobiecie odwagi. – Proszę tylko na siebie spojrzeć. – Uniósł dłoń, aby smukłymi palcami złodzieja dotknąć jej ramienia. Opuszkami przesunął po złotym naszyjniku, który uśmiechał się do niego z lustrzanego odbicia.

Spojrzał na nią w lustrze, pochwycił lekko zamglone spojrzenie. Stojąc tuż za kobietą, od góry do dołu spowity jedynie w czerń, z bladą niczym śnieg skórą, wydawał się upiorem czyhającym za jej ramieniem.

– Proszę to powiedzieć – polecił, przesuwając dłoń w kierunku jej szyi. – Na głos.

– Jestem piękna.

– I niech pani nigdy o tym nie zapomina – wtrącił.

Kobieta obdarzyła go uśmiechem, zupełnie jakby sądziła, że właśnie spotkała na swej drodze prawdziwego anioła. Vincent nie był jednak niczym więcej, niż pełnym uroku złodziejem, który opuścił sklep z jej naszyjnikiem w dłoni.

Zatrzymał się dopiero w jednym z bocznych korytarzy i skryty w mroku, z lekkim uśmiechem spojrzał na swoją zdobycz – kamień błyszczał w słabych lampach oświetlających galerię. Rzucił nim w górę, ponownie złapał w bladą dłoń, po czym wepchnął na samo dno kieszeni i z wysoko uniesionym podbródkiem ruszył przed siebie. Wiatr rozwiał poły czarnego płaszcza, gdy mężczyzna wyszedł na jedną z zatłoczonych ulic Bostonu.

To miasto... zaczynało go nudzić.

Powiódł wzrokiem po mijających go autach i uśmiechnął się, dostrzegając na jednym z długich autobusów reklamę Nowego Orleanu.

Los zdawał się zadecydować za niego.





J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro