Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

J U L I E

Julie Whitford nie lubiła pić alkoholu.

Był niedobry. Niszczył zdrowie. Wszystko przemawiało na jego niekorzyść, a jednak przeholowała poprzedniego wieczoru i upiła się jak świnia. Winą obarczyła wpływ środowiska. Inni pili, to dlaczego akurat ona miałaby się ograniczać?

Z drugiej strony teraz musiała przecierpieć katusze. Obudziła się z okropnym bólem głowy i mroczkami przed oczami. Na stoliku nocnym znalazła szklankę z wodą i tabletkę.

Szklankę stłukła, tabletka spadła na dywan. Jedyne, na co się zdobyła w takim momencie, to jęk pełen frustracji. Zalały ją wyrzuty sumienia.

Pamiętała przebłyski z końca imprezy. Rzyganie do kosza na śmieci, rzyganie do rabat z kwiatami przed domem, w którym urządzono imprezę, a także rzyganie w aucie, które prowadziła Destiny. Ogólnie jedyne, co udało jej się zapamiętać, to pozbywanie się zawartości żołądka, więc raczej nie było, czego wspominać.

Uznała, że powinna jeszcze trochę pospać, ale drzwi do pokoju otworzyły się ze skrzypnięciem, a do środka weszła pani Whitford.

Wściekła pani Whitford, dokładniej rzecz biorąc.

— O nie, nie, młoda damo — powiedziała szorstko, w międzyczasie odsłaniając zasłony. Julie zakryła się pościelą, wydając z siebie ciężkie do opisania dźwięki. — Jest godzina druga trzydzieści i nie ma leżenia w łóżku ani minuty dłużej. Masz wstać, posprzątać po szklance, którą zbiłaś i doprowadzić się do porządku. I nie obchodzi mnie, w jakim jesteś stanie. Trzeba było tyle nie pić.

Wyszła natychmiast po otwarciu okna, a jej słowa zawisły w powietrzu niczym gilotyna. Julie chciała udawać, że jest głucha i nic nie usłyszała, ale wiedziała, do czego była zdolna jej matka.

Zwlokła się z materaca, czując w skroniach pulsujący ból i praktycznie przeczołgała się pod szafę, uważając na odłamki szkła. Ubrała się z niemałym wysiłkiem, a w drodze powrotnej odnalazła tabletkę i spróbowała ją połknąć bez popicia. Niemal przypłaciła to życiem, bo tabletka utknęła w suchym gardle, ale jakoś udało jej się ją łyknąć.

Z zaskoczeniem zauważyła, że nawet nie ma pojęcia, jak znalazła się w swoim łóżku. Było jej głupio się do tego przyznać, ale wykazała się skrajną nieodpowiedzialnością już w momencie, gdy zgodziła się na pierwszego drinka. Jak mogła sądzić, że do końca imprezy wyrzeźwieje i zdoła wsiąść za kółko?

Dostała gęsiej skórki na myśl, że Destiny musiała sama zmierzyć się z jej lekkomyślnością. Odwiozła ją całą i zdrową do domu. Chyba powinna jej za to dziękować na kolanach.

Z okropnym ściskiem w żołądku Julie wyszła na hol. Czuła się, jakby jej stopy były z ołowiu. Każdy stawiany krok ważył jeszcze więcej niż poprzedni.

Pokonanie schodów zdawało się wyczynem nie do osiągnięcia, bo wszystko zlewało się jej przed oczami, jakby miała chorobę morską i płynęła statkiem w czasie sztormu. Cieszyła się, że nikt jej nie widzi, bo czuła się żałośnie, uwieszona na poręczy, z półprzymkniętymi powiekami i bólem głowy grożącym wysadzeniem czaszki.

W połowie drogi do kuchni dotarł do niej zapach świeżo mielonej kawy, który nieco ją ocucił. Jak się okazało mama kręciła się po pomieszczeniu, przygotowując śniadanie.

— Powinnaś zadzwonić do Destiny i podziękować jej, że nie leżysz teraz gdzieś w krzakach na drugim końcu wioski — mruknęła cierpko.

— Przepraszam.

Głos Julie załamał się lekko, więc odchrząknęła i zamknęła oczy. Miała ochotę uderzyć się porządnie w głowę, ale to mogłoby jedynie pogorszyć jej stan.

— Co ci przyszło do głowy, żeby się tak upić? — padło kolejne pytanie, na co Julie poczuła jeszcze większe wyrzuty sumienia. Mama westchnęła. — Już nawet nie jestem zła, tylko po prostu zawiedziona.

Kiedy wyszła z kuchni ze swoją kawą, Julie zwiesiła ramiona, wpatrując się beznamiętnie w kubek z parującą herbatą, którą mama zaparzyła jej do śniadania.

Zawsze pakowała się w kłopoty, wciągając w to niejednokrotnie Destiny, ale nigdy nie upijała się do nieprzytomności i nie imprezowała do upadłego. Sama nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Nie miała pojęcia, w którym momencie straciła umiar.

Zjadła śniadanie i powlekła się z powrotem w stronę schodów. Po drodze chwyciła miotłę i szufelkę, żeby posprzątać bałagan, jakiego narobiła po przebudzeniu.

Zmiotła szkło, wróciła na dół i wyrzuciła je do śmieci. Mama krzątała się po salonie. Julie niepewnie stanęła w jego progu i wsunęła dłonie do kieszeni szortów.

— W sumie to... — zaczęła z wahaniem. — Jak właściwie znalazłam się w swoim łóżku?

Wstyd było jej się przyznać, ale w pewnym momencie urwał jej się film i nie była w stanie odtworzyć drogi powrotnej do swojego pokoju.

— Destiny zostawiła cię tutaj na kanapie, ale chrapałaś tak głośno, że zaniosłam cię na górę.

Julie uniosła wysoko brwi i oparła się o ścianę.

— Nie byłam za ciężka?

Mama posłała jej wymowne spojrzenie, pełne tego dziwnego żalu.

— Co prawda pijana ważyłaś więcej, ale jakoś dałam radę.

Nie dało się tego skwitować inaczej niż śmiechem, ale po nim zapadła jedynie niezręczna cisza. Julie pokiwała więc tylko głową i wróciła do swojego pokoju.

Kusiło ją, żeby zrobić sobie jeszcze krótką drzemkę, ale takie plany kończyły się u niej zwykle kilkugodzinnym snem zimowym, z którego budziła się w środku nocy. Dlatego, żeby się nieco rozbudzić, wyjęła z szuflady biurka laptopa i wyłożyła się wygodnie na łóżku.

Postanowiła napisać do Destiny, żeby podziękować jej pięknie za wczorajszy wieczór i jej troskę. Gdyby nie ona, to nie wiadomo, gdzie wylądowałaby Julie.

Zmarszczyła brwi na widok paska aktywności, który raczył jej powiedzieć, że przyjaciółka od kilkunastu godzin nie odwiedzała apki. Wybrała w końcu jej numer, wiedząc, że to najefektywniejsza opcja kontaktu. Destiny potrafiła odpisywać na wiadomości nawet po kilku dniach.

Odezwała się poczta głosowa. Dziwne.

Julie westchnęła z frustracją i odłożyła laptop. Zawinęła się z powrotem w kołdrę, próbując wyrzucić z głowy głupie wyrzuty sumienia, które dopadły ją w swoje sidła i nie chciały jej z nich wypuścić.

Może jest na mnie zła — pomyślała. — Może chce mnie ukarać swoim milczeniem.

Tłukła się przez długi czas, zaskoczona, że mama dała jej spokój. W końcu nie wytrzymała, odrzuciła pościel i chwyciła komórkę.

Julie: Wyślij chociaż głupią kropkę, że żyjesz, Des!

Julie: Proszę!

Nie dostała żadnej odpowiedzi.

~~~

Poniedziałek okazał się dla Julie istnym pasmem nieszczęść.

Zaczęło się zupełnie niewinnie, gdy spóźniła się na autobus. Z początku próbowała pocieszać się, że to darmowa siłownia i chociaż wyrobi sobie mięśnie łydek, dzięki intensywnemu biegowi do szkoły, ale nie oszukujmy się – nie należała do cierpliwych osób. W końcu porzuciła optymizm i wbiegła na główny hol placówki, wyklinając cały świat. Miała przy tym policzki czerwone jak dojrzałe pomidory, a jej niebieskie oczy ciskały piorunami.

Jej gniew został podsycony już na pierwszej lekcji, kiedy to wystarczyło o kilka słów za dużo z ust Paula Zumanna, by doszło między nimi do kłótni. Nauczyciel nawet nie był zaskoczony, kiedy doszło do rękoczynów, a precyzyjnie sklejony przez chłopaka statek nieznacznie ucierpiał.

— Ty idiotko! Zniszczyłaś mój projekt!

— Gówno mnie obchodzi twój projekt, Paul! — krzyknęła Julie, trzęsąc się ze złości. — Ciesz się, że złamałam tylko cholerny maszt, bo zaraz mogę także twój nos!

Paul Zumann, który był równie wybuchowy co ona, zacisnął dłoń w pięść.

— Nie ty siedziałaś trzy noce, klejąc drewniane patyczki, Julie! — wycedził, będąc już na granicy. — Nie udawaj, że robisz mi teraz jakąś łaskę!

Zwykle w takich sytuacjach stawała między nimi Destiny, jedna z niewielu, która nie bała się ognia ich potyczek. Jednakże tego dnia nie pojawiła się ona w szkole. Nie zdążyła więc załagodzić sytuacji, a oni oboje wylądowali u dyrektora.

Jedynym plusem w tej sytuacji było to, że Julie otrzymała tylko pouczenie. Jej rodzice nie mieli się o niczym dowiedzieć, bo dyrektor zadecydował, że da jej ostatnią szansę, zanim w końcu wezwie ich do szkoły. Julie miała sporo występków na swoim koncie, zdecydowanie przewyższających swoją wagą zakłócanie toku lekcji.

Ale jednak. Traktowano ją z pewną taryfą ulgową, gdyż reprezentowała szkołę w przeróżnych olimpiadach, a grono pedagogiczne ceniło sobie dobre opinie. Nie chciano, żeby Julie została zawieszona w prawach ucznia lub, co gorsza, wyrzucona ze szkoły, bo mogłoby to splamić święty honor placówki i przekreślić jej szanse na kolejne osiągnięcia.

Dopiero na kolejnej, drugiej z rzędu lekcji, którą była algebra, czara złości przelała się, wstępując na najwyższy poziom. Bowiem Destiny Callen, jej najbliższa przyjaciółka, wciąż nie dawała jej znaku życia.

To nie tak, że Julie miała jej to za złe. Po prostu denerwowało ją to, że Destiny jak zwykle nie odbiera telefonu ani nie odpisuje na liczne wiadomości. W dodatku nie pojawiła się na zajęciach. Czy to możliwe, że wciąż odsypiała po imprezie?

Julie nagrała się jej kilkukrotnie na sekretarkę, wplatając w głosówki całą gamę gróźb i obelg. Nie oszczędzała jej. Bo czemu by miała?

Gdzieś w połowie przedostatniej lekcji, zaczęła się lekko niepokoić. I dlatego też, zaraz po trwającej wtedy lekcji, postanowiła złożyć przyjaciółce niezapowiedzianą wizytę. A strach starała się przykryć złością.

— A dokąd to się pani wybiera, panno Whitford?

Zacisnęła powieki, w myślach modląc się, żeby nie było to nic ważnego. Nie chciała, żeby zatrzymywał ją nauczyciel. Nie dzisiaj, nie teraz.

— Był dzwonek, więc myślałam, że...

— A czy pozwoliłem komukolwiek opuścić salę?

Zirytowana pokręciła głową. Nie lubiła upierdliwych nauczycieli. Co im dawały te dodatkowe minuty w sali? Więcej czasu na znęcanie się nad uczniami?

     — W takim razie siadaj, proszę — rozkazał mężczyzna. Julie usiadła w pustej ławce, rozglądając się po twarzach towarzyszy tej bezpodstawnej udręki. — Powiedz mi, panno Whitford, jakie znaczenie mają w literaturze wrony. Omawialiśmy to na dzisiejszej lekcji. Mam nadzieję, że słuchałaś uważnie.

Założyła pasmo jasnych włosów za ucho i zacisnęła wargi w wąską kreskę.

Co jak co, ale wiedzą zagiąć jej nie mógł.

— Wrony są symbolem śmierci — zaczęła sztywno, z pewną dozą zniecierpliwienia. Zaczęła stukać rytmicznie paznokciami o blat szkolnej ławki. — Pojawiają się one jako przedstawiciele jednego z trzech rodzajów ptaków krukowatych — ciągnęła, recytując słowa niczym wyuczoną na pamięć formułkę. W rzeczywistości miała po prostu dobrą pamięć.

— Jaką najczęściej pełnią funkcję?

Miała ochotę splunąć mu w twarz i wyjść z sali z okrzykiem: Bye, bye, losers!

Ale kolejnej herbatki z dyrektorkiem nie planowała, więc zachowała tę wizję wyłącznie dla siebie.

— Informatorów — wycedziła ze sztucznym uśmiechem. — Wrony przekazują informacje.

Boże, jak ten facet ją denerwował. Cóż, tego dnia wszystko ją denerwowało, a już najbardziej niepokojąca cisza ze strony Destiny.

— Doskonale, panno Whitford — Nauczyciel klasnął w dłonie. — Teraz dopiero możecie wyjść na przerwę.

Julie zerwała się jak poparzona. Zatrzymała się jednak na korytarzu i z perfidnym uśmiechem odwróciła w kierunku sali. Uczniowie powoli opuszczali jej progi, ale ona skupiła się jedynie na nauczycielu, który zwrócony był do niej plecami. Z pełną premedytacją wystawiła mu środkowy palec, szepcząc pod nosem słowa obelgi, niczym najgorszego zaklęcia.

Zwiała, zanim zdążył się obrócić. I całe szczęście, bo miała zamiar zerwać się z ostatniej lekcji, a ten człowiek mógłby z łatwością jej to uniemożliwić.

Wyszła od tyłu, żelaznymi drzwiami, za którymi ciągnęła się wąska ścieżka. Prowadziła ona na śmietniki i do przysłowiowej palarni, gdzie uczniowie przesiadywali na przerwach, zajmując tam pień zwalonego niegdyś drzewa. Ominęła jakiegoś nieprzyjemnie wyglądającego gościa i skręciła za rogiem, by wyjść na chodnik.

Destiny Callen mieszkała kompletnie nie po drodze do jej domu, dlatego z wyrazem żałości wydała ostatnie kieszonkowe na bilet autobusowy, żeby zaoszczędzić czas. Przecież martwiła się, a to było ważniejsze niż jakieś drobne, które pewnie wydałaby ostatecznie na bułkę w supermarkecie.

Jeśli jej przyjaciółce nic nie było, to sama jej współczuła. Julie nie miała w zwyczaju nikogo oszczędzać, a tym bardziej w wypadku, gdy ten ktoś przyprawił ją niemal o atak serca. Bo tak właśnie się czuła, jadąc na obrzeża. Złe przeczucie jej nie opuszczało.

Dojechała pod dobrze zapamiętany adres w kilkanaście minut. Dwuskrzydłowe drzwi, przez które miała wysiąść z pojazdu, jak na złość akurat się zablokowały.

— No serio?! — jęknęła sfrustrowana.

— Może trzeba...

Przywaliła w nie kilkukrotnie ciężkim plecakiem, nie zwracając uwagi na słowa nieznajomej kobiety. W końcu drzwi rozsunęły się z piskiem, tworząc wystarczającą przestrzeń, by mogła wydostać się na zewnątrz.

— Niech pani mi wierzy — prychnęła, widząc zaskoczoną minę kobiety, która próbowała jej pomóc. — Te zeszyty tyle ważą, że są najlepszym orężem.

Przecisnęła się przez otwór, ignorując wściekłe nawoływania kierowcy i zszokowaną kobietę.

Już kiedy stanęła przed furtką, zrozumiała, że coś jest nie tak. Drzwi wejściowe były uchylone, a metalowa gałka wyłamana. Z duszą na ramieniu wkroczyła na podwórko, a następnie do środka budynku.

Salon wyglądał jak pobojowisko. Można było go równie dobrze porównać do terenu, po którym przeszło tornado. Dywan leżał zwinięty do boku, a szklana waza znajdowała się na podłodze, roztrzaskana na drobne kawałki.

Okazało się, że podobnie wyglądała również kuchnia i korytarz. Julie zbladła na widok zdewastowanych doszczętnie drzwi. Były wyłamane z zawiasów i postrzępione na końcach. Gdyby dotknęła ich dłonią, prawdopodobnie skazałaby się na drzazgi wbite w palce.

Z niepokojem rozglądała się po ścianach i z każdą chwilą coraz dobitniej zaczęło do niej docierać, że powinna stąd wiać. Dostała gęsiej skórki i choć było tu chłodno, wątpiła, że jej przyczyną była niska temperatura.

W powietrzu wisiał nieznany jej dotąd zapach. W duchu błagała, by prawda okazała się o wiele lepsza niż jej przewidywania, bo od razu założyła, że ktoś włamał się do budynku. I miała do tego pełne prawo, zważając na poczynione szkody.

Jej serce zgubiło rytm, gdy na ścianie naprzeciwko niej spostrzegła dziwną, czerwonobrązową plamę. Potem zobaczyła kolejną. Przełknęła z przestrachem ślinę.

Nigdzie nie było ciała, ale nie była głupia. To stąd wziął się ten odór.

Zapach krwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro