Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

J U L I E

To uczucie było niepodobne do niczego innego.

Julie chciała krzyczeć, czuła, że zdziera sobie gardło do krwi, ale nie wydobywał się z niego żaden dźwięk. Być może tylko świst, słaby oddech, głuchy odgłos tłumionego wrzasku.

Próbowała zawiesić na czymś rozbiegany wzrok, ale zaczęło jej się kręcić w głowie, a serce biło szaleńczym rytmem.

Czuła, że jeśli zaraz się nie podeprze, to straci grunt pod nogami, więc zaczęła cofać się pod ścianę, pragnąc dotknąć czegoś chłodnego i stałego, co da jej stabilne oparcie.

Gdy w końcu jej plecy napotkały na swojej drodze przeszkodę, wypuściła oddech i zacisnęła oczy. Była tym wszystkim tak przytłoczona, że nie zauważyła, że to, o co się oparła, nie było ścianą. Zrozumiała to dopiero, gdy rzekoma ściana się poruszyła.

Nabrała łapczywie powietrza, a ktoś, o kogo klatkę piersiową nieumyślnie się oparła, gwałtownie zakrył jej usta dłonią i złapał mocno w talii drugą ręką.

— Ani słowa — wyszeptał jej na ucho i popchnął lekko do przodu, kierując ją w stronę schodów na górę.

Oszołomiona, poddała się temu przez pierwszych kilka sekund. Dopiero w połowie schodów zaczęła gorączkowo myśleć nad wyjściem z tej sytuacji, walcząc z gęsią skórką i majaczącymi w oczach łzami.

Gdy weszli na hol na piętrze, rozejrzała się ukradkiem za czymś, czym mogłaby uderzyć i ogłuszyć przeciwnika. Nigdy czegoś takiego nie robiła, ale widziała to w filmach i czytała o tym w książkach. Miała nadzieję, że uda jej się to powtórzyć z sukcesem.

Myśl, myśl, myśl!

Zobaczyła rozwiązanie niczym Sherlock Holmes i jeszcze zanim chwyciła w dłoń upatrzoną broń, serce podeszło jej do gardła.

W przypływie adrenaliny kopnęła z całej siły oprawcę w piszczel i gdy tylko poluźnił uścisk, złapała za drążek, który służył do otwierania klapy od strychu. Był zakończony metalowym hakiem, więc uderzenie w twarz musiało mocno zaboleć.

Nieznajomy zupełnie nie spodziewał się takiego aktu przemocy ze strony drobnej i niskiej dziewczyny. Jej cios wystarczająco wyprowadził go z równowagi, żeby zachwiał się i potknął, po czym uderzył głową o podłogę. Julie Whitford włożyła w ten ruch całą swoją siłę, więc momentalnie strach ścisnął jej żołądek w supeł, gdyż pomyślała, że właśnie kogoś zabiła.

— Przepraszam! — wyszeptała gorączkowo i wypuściła z drżących rąk kij, nie wiedząc co począć.

Nieznajomy poruszył się, jęknął z bólu i zacisnął powieki, więc odetchnęła z ulgą, a zaraz potem... zaraz potem zdała sobie sprawę, że w takim wypadku powinna uciekać.

Wzięła nogi za pas. Nie namyślając się wiele, wbiegła do jednego z pomieszczeń. Był to pokój Destiny.

Przemknęło jej przez myśl, by schować się pod łóżkiem. Niestety filmowe wyobrażenia ją zawiodły, gdyż zanim wgramoliła się pod mebel, wciskając się w ciasną przestrzeń, mężczyzna, który próbował ją dorwać, pojawił się w progu.

Pisnęła, popędziła w stronę balkonu, jednak zdążyła jedynie musnąć klamkę palcami, gdy silne ramiona pochwyciły ją w pasie i przyparły mocno do najbliższej ściany, tak, że dotykała jej plecami.

W chorobliwej ciszy, jaka zapadła, Julie mogła usłyszeć, że nie tylko jej serce biło w zatrważającym tempie.

Była w szoku, gdy udało jej się dostrzec, że jej oprawca ma młodą twarz i spokojne, jasne oczy. Mogli być nawet w podobnym wieku.

Chłopak w żadnym wypadku nie wyglądał na kogoś, kogo mogłaby się obawiać. Gdyby ktoś zapytał jej jak wyobraża sobie postać anioła, wskazałaby właśnie jego. Wszystko w jego wizerunku aż krzyczało, że jest niewinny. Delikatnie opadające na czoło kosmyki blond włosów, piegi rozsiane gdzieniegdzie na nosie i policzkach, łagodne rysy twarzy. Oddychał nierównomiernie, bo zaskoczyła go swoją postawą, ale nie okazywał złości. Jego uścisk był mocny, lecz nie robił jej krzywdy. Nieznajomy pilnował jedynie, żeby nie uciekła, jak miała to wcześniej w zamiarze.

— Jestem pod wrażeniem, wiesz?

Wstrzymała oddech, gdy się odezwał. Miał tak kojący głos, że aż się rozluźniła. A po chwili zgadła, że robił to celowo, więc powróciła do bojowej postawy.

— Co jest z tobą nie tak, co? — wycedziła, pilnując się, by nie okazywać strachu. — Spodziewałam się raczej, że mnie uderzysz, bym straciła przytomność.

Czy właśnie wyrzucała mu, że obchodził się z nią zbyt delikatnie? Być może.

Uśmiechnął się lekko, ale jego uścisk nie zelżał, bowiem domyślał się, że wykorzystałaby każdą możliwą szansę ucieczki.

I miał zupełną rację.

— Przykro mi. Nie jestem fanem przemocy. Ale niestety nie mogę pozwolić ci tak po prostu odejść — odparł z westchnieniem, a w jego oczach zamigotały iskierki współczucia. — Nie powinnaś tu przychodzić.

— Och, serio? — prychnęła kpiąco. Wbiła paznokcie w wewnętrzną część dłoni, żeby jakoś się uspokoić. — A co ty byś zrobił, gdyby twoja najlepsza przyjaciółka przestała dawać jakiekolwiek oznaki życia?

Wdech. Wydech.

— Gdzie ona jest? — zapytał, w końcu uzewnętrzniając silniejsze emoje. — Jeśli mi powiesz, rozważę puszczenie cię wolno.

Julie pomyślała, że chłopak robi z niej totalną idiotkę. Wybuchnęła śmiechem, który zabrzmiał wyjątkowo sztucznie.

— Gdzie ona jest? — powtórzyła jak echo. — To ty mi powiedz! Nie rób ze mnie wariatki! Porwaliście ją do tego swojego Vacchan i teraz chcecie tu wszystko sprzątnąć, żeby wyglądało to tak, jakby Des i jej matka w ogóle nie istniały, co? Nie na mojej warcie!

Pluła jadem, choć czuła, jak trzęsą jej się dłonie, a wnętrzności robią fikołki. Panikowała, a jej najlepszą obroną przed strachem był atak.

Chłopak zamarł, zrzedła mu mina. Julie zastanowiła się, co w jej wypowiedzi zapaliło w jego głowie czerwoną lampkę.

— Vacchan? — powiedział głucho.

Zmrużyła oczy. Strzelała w ciemno, ale nie widziała innej sensownej opcji.

— Przecież wiem, że jesteś Vacanem — rzuciła szorstko. Głos ani trochę jej nie zadrżał, ale biło jej szybko serce, a w dłoniach traciła czucie od zaciskania ich w pięści. — I nie próbuj mi wmawiać inaczej.

Nieznajomy zacisnął usta w wąską kreskę i przerzucił ciężar ciała z jednej nogi na drugą, wciąż trzymając ją w klatce swoich ramion.

— Kto ci o nas powiedział? Destiny? Jesteś świadoma, że rozpowszechnianie jakichkolwiek informacji o naszym świecie jest surowo zabronione?

— I dlatego ją porwaliście?

Była przekonana, że chłopak szybko się zirytuje, ale był zaskakująco cierpliwy i opanowany jak na oprawcę.

Może tak naprawdę nim nie był? Może też próbował dowiedzieć się, co tu się stało? Może stali po tej samej stronie?

Julie, weź się w garść — wbiła sobie do głowy. — Nie wybielaj go. Nawet nie wiesz, jak ma na imię, a już popadasz w syndrom Sztokholmski?

— O ile mi wiadomo, istnieją dwie opcje: albo twoja przyjaciółka trafiła w ręce bardzo złych osób, które będą próbowały zwrócić ją przeciwko nam, albo udało jej się uciec — wyjaśnił spokojnie, choć wyczuła w jego głosie tajemniczą nutę. — Dla jej własnego dobra, miejmy nadzieję, że stało się to drugie.

— Gdyby tak było, skontaktowałaby się ze mną — wyrzuciła mu, czując po raz kolejny, jak jej oczy wypełniają się wściekłymi łzami. — Mam tyle pytań, a zero odpowiedzi. Gdzie jej matka? Dlaczego zaprowadziłeś mnie na górę? Co chcesz ze mną zrobić? I kim ty, cholera, jesteś!? — wpadła w słowotok. — Jeśli powiesz mi zaraz, że "nie lubisz przemocy", ale niestety jesteś zmuszony pozbawić mnie życia, bo wygadam się komuś, że moją przyjaciółkę prawdopodobnie porwano, jej matka sobie magicznie zniknęła, ja przypadkiem pojawiłam się na miejscu przestępstwa, wpadłam na jakiegoś szemranego typa, który wcale nie wygląda na porywacza, prędzej spodziewałabym się, że zamacha skrzydełkami anioła, a potem... a potem! Nie wiem, co potem! Puścił mnie wolno? Przecież i tak nikt by mi nie uwierzył! Wszyscy uważają, że mam nierówno pod sufitem. Nawet gdybym przekonała kogoś, żeby tu przyszedł i zobaczył na własne oczy ten bajzel, to opcja A: wszystko byłoby posprzątane, bo zamachacie różdżkami i pięknie ładnie, nic się nie zdarzyło; opcja B: uznają mnie za główną podejrzaną w sprawie!

Zachłystnęla się powietrzem i zacisnęła mocno zęby, próbując się nie rozpaść na kawałki. Jakie to było wszystko zagmatwane! Co tu się w ogóle działo! Może nadal nie wytrzeźwiała? Może ktoś jej dosypał czegoś na imprezie i teraz miała porąbane wizje?

— Po pierwsze: czy ty w ogóle oddychasz? — zapytał nieznajomy z półuśmiechem.

Był rozbawiony! Znajdowali się w tak dziwacznej sytuacji, a on miał czelność się śmiać! Dupek!

— A po drugie: nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Nie mam pojęcia, gdzie jest matka Destiny, ani ona sama. Prowadzimy śledztwo, które jest w dodatku pierwszym, w którym uczestniczę i jak się okazuje, jestem beznadziejny, bo tłumaczę się śmiertelniczce zamiast po prostu wziąć ją do niewoli albo zabić. Nie mam serca, żeby to robić, dlatego wysłali mnie do sprawdzenia, czy dom jest pusty, bo zakładali, że tak właśnie będzie. Krążą wokół budynku, sam nie wiem, co robią. Chciałem zaprowadzić cię na górę i kazać ci się schować, póki stąd nie odejdziemy. Być może rozważałem użycie groźby, gdybyś nie chciała współpracować. A odpowiadając na twoje ostatnie pytanie: jestem Nicholas Vermont, od roku należę do królewskiej gwardii i jest to moja pierwsza misja w terenie. I błagałem w myślach, żeby niczego nie spieprzyć, ale wychodzi na to, że powinienem nosić przypiętą plakietkę "uczę się", bo nie do końca mi to wychodzi. Poza tym, serio? Wyglądam ci na anioła?

Julie wzruszyła ramionami. Po łzach nie było śladu. Mogła trafić gorzej niż na uczniaka, który stawia pierwsze kroki w świecie tajniaków.

— No spójrz na siebie. Blond loczki, niebieskie oczy, uśmiech niewiniątka. Wyglądasz jakby wypluło cię niebo.

Roześmiał się cicho i pokręcił głową. Zaraz potem zmrużył oczy.

— I, dla uściślenia, nie posiadamy różdżek.

— A myślałam, że jesteście czarodziejami jak w Harrym Potterze.

Prawie przewrócił oczami. Prawie.

— Czarodziejami? — powtórzył oburzony. — Czy Destiny w ogóle mówiła ci o nas coś sensownego?

Wtem na dole rozległ się dźwięk otwieranych na oścież drzwi wejściowych.

— Nicholas? — Męski głos zabrzmiał tak mechanicznie i szorstko, że Julie pomyślałaby, że to robot, gdyby nie domyśliła się, że to prawdopodobnie ktoś z gwardii. — Znalazłeś coś?

Popatrzyła Nicholasowi w oczy z niemym błaganiem.

Ten zawahał się, ale w końcu odkrzyknął:

— Na górze czysto!

— To złaź na dół! Pomożesz nam ze sprzętem!

Po tych słowach drzwi ponownie trzasnęły i zapadła cisza.

— I co teraz? — zapytała z duszą na ramieniu Julie.

— Myślę, że chowanie się w domu może nie być tak bezpieczne, jak uważałem w pierwszej chwili. Nie wiem, ile czasu zamierzamy tu spędzić i czy ktoś nie będzie sprawdzał raz jeszcze wszystkich pomieszczeń. Dlatego teraz pójdziesz za mną na dół i wymkniesz się przez garaż — odparł chłopak, wyjaśniając po krótce plan, który obmyślił na poczekaniu.. — Upewnię się, że jest czysto i dam ci znak.

— A potem?

— A potem wrócisz do swojego życia i nie piśniesz ani słówka o tym, co tu zaszło. Możesz być pewna, że nikt nie zorientuje się, że Destiny i jej matka nagle zniknęły. O wszystko zadbamy.

Julie odwróciła wzrok, czując jak jej serce zostaje zmiażdżone. Miała tak po prostu z dnia na dzień udawać, że Destiny nigdy nie istniała? Zgadywała, że członkowie gwardii, oddelegowani do tego zadania, sfingują wszystko tak, że Destiny rzekomo wyprowadziła się gdzieś bardziej daleko. Nie było to trudne, gdyż oprócz Julie, nie miała ona nikogo tak bliskiego.

— Ale ja tak nie mogę — zaprotestowała słabo. Być może brała go na litość, ale miała to w głębokim poważaniu. — To moja przyjaciółka.

Nicholas przez dłuższą chwilę milczał, więc w końcu na niego spojrzała. Myślał nad odpowiedzią, a w końcu puścił ją i powiedział:

— Obiecuję, że jeśli czegoś się dowiem, skontaktuję się z tobą.

— Skąd mogę wiedzieć, że naprawdę to zrobisz? — zapytała z nadzieją, którą na pewno dostrzegł w jej oczach. — Skąd mam pewność, że nie kłamiesz teraz, byle szybko się mnie pozbyć?

Słowa, które do niej skierował były tak ciche, że zastanawiała się, czy się nie przesłyszała:

— Bo wiem, jak to jest stracić przyjaciela.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro