IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vincent Velaney w cudowny sposób powitał nowy dzień. Czuł, że jest to najpiękniejszy poranek w jego całym życiu. Najbardziej wyczekiwany moment właśnie się spełnił. Uwolnił go. Odciął wszelkie kajdany, trzymające go przy ziemi i pozwolił odlecieć wysoko. Vince wzniósł się nad chmury, ponad wszystko. Ponad swoją rodzinę, ponad przyjaciół, pseudomoralną szkołę, utarte normy, fałszywe uśmiechy i wszystko, co uznawane za najlepsze. Ale dla kogo najlepsze?

To ogół ludzi zadecydował co dobre, a co złe, nie zważając na pojedyncze jednostki, wyłamujące się z tych ram. To, co poza ramą to niedopuszczalne, haniebne i ohydne. Artysta malarz? Umrze z głodu. Podróżnik? Straci wszystkie pieniądze zanim zobaczy coś godnego uwagi. A może inne poglądy czy orientacja?

Stłamsić. Zadusić. Wbić widelec prosto w tętnicę, by ofiara się wykrwawiła. Inaczej jeszcze zarazi. Zarazi czymś nowym.

Bo człowiek nie boi się danej rzeczy, boi się konsekwencji. Nie boi się skoku z bungee, boi się, co nastąpi po nim. Nie boi się przywitania z obcym człowiekiem, tylko tego, jak on zareaguje. Nie boi się śmierci, tylko tego, co jest po niej.

Wyjątkiem był Vincent.

Obojętność tak długo go otaczała, że stała się jego integralną częścią, która ani myślała, by go zostawić w spokoju.

Vincent wyzbył się strachu. Vincent pochwycił ukochany pistolet w swoje dłonie i z niemalże namaszczeniem, jakby dotykał swoją dawno niewidzianą kochankę, pociągnął powoli za spust, czekając na to, czego tak bardzo pragnął. Ukojenia. Uspokojenia. Tak długo myślał i marzył o tym dniu. Planował go miesiącami. Początkowo nieświadomie, a potem już z pełnym zapałem. Jego psychika wypaczyła się. Została w nią wmurowana tabliczka „spisany na straty", po czym zabezpieczona kratami i przyozdobiona chryzantemami, złocistymi chryzantemami. Stała się jego bogiem. Obiektem uwielbień. Złożył jej ofiarę.

Jego bezwładne ciało opadło na trzciny i popłynęło z prądem szemrzącego strumyka. Wody pochłonęły jego wątłe i zmizerniałe ciało, jak gdyby nigdy nic. Zero smutku, zero reakcji, zero ostrzeżenia.

Jedynie trzy postacie, które pod wpływem przypadku, losu, przeznaczenia, jakkolwiek by to nazwać, znalazły się tam i zobaczyły jego ostatni czyn. Ostatni rejs po ukochanej rzeczce z dzieciństwa.

Patrzyły w otępieniu i niezrozumieniu, nieświadome, że są tu we trójkę, a nawet przez chwilę we czwórkę. Właśnie tej nocy, akurat tego niefortunnego poranka. Wciąż odczuwały niezgodność. Myślały, że to w zasadzie się nie wydarzyło. A wszystko stało się niesamowicie szybko, bo tak łatwo jest zgasić czyjeś życie. Pstryk. I już. Puf. Nie ma cię. Game over.

Jednakże tu nie ma przycisku „replay". Przybyli za późno, by krzyknąć, ostrzec, poprosić kogoś o pomoc.

A oni byli boleśnie tego świadomi i mieli nigdy tego nie zapomnieć.

~~~

Tuż po ogłuszającym strzale z pistoletu można było usłyszeć ogłuszający krzyk. Z pewnością damski. Trzy postacie czające się w trzcinach nie mogły uwierzyć własnym oczom. Vincent Velaney na ich oczach popełnił samobójstwo, oddając strzał w bok swojej głowy. Zakończył swoje życie i teraz płynął powoli strumieniem. Jego ciało beztrosko unosiło się na rzece, a szkarłatna ciecz barwiła niewinną wodę.

Na chwilę świat stanął. Szkarłat krwi barwił mętny strumień, tworząc paradoksalnie malownicze malunki na wodzie.
"Dyfuzja - proces samorzutnego rozprzestrzeniania się cząsteczek lub energii w każdym ośrodku..."
Tylko o tym był w stanie myśleć Isaac, gdy patrzył na tę scenę. Wyparcie i niezrozumienie to jedyne odczucia, jakie naszły go wielkimi falami. Patrzył na złowrogą wodę. I patrzył.

Po głośnym i rozdzierającym gardło krzyku, Laurze zabrakło tchu. Płuca jakby odmówiły posłuszeństwa, a struny głosowe włączyły pauzę. Osunęła się na ziemie i próbując łapczywie złapać powietrze, patrzyła. Po prostu patrzyła przed siebie.

Dopiero wschodzące słońce zaczęło palić Elijah. Gorąc rozprzestrzenił się po jego karku, idąc wzdłuż kręgosłupa. Kropelki potu spływały powoli, leniwie. Otępiale patrzył na odpływające ciało, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu telefonu. Nie mógł go znaleźć. Ręce mu się trzęsły. Mógł tylko patrzeć. Patrzeć na płynące zwłoki.

Od teraz wszystko toczyło się bardzo szybko. I bardzo chaotycznie. Ktoś zadzwonił po policję. Ktoś się rozpłakał. Ktoś zwymiotował. Najbliżsi sąsiedzi przybiegli, szukając sensacji. Staruszka z wyliniałym psem na rękach z zaangażowaniem wypatrywała ciała i dowodów ewentualnej zbrodni. Rzucała podejrzliwe spojrzenia na trójkę nastolatków skulonych przy policyjnym samochodzie. Policjant, tak się przynajmniej przedstawił, obrzucił ich gradem pytań. Snuł przypuszczenia i oczekiwał informacji, których nikt nie mógł mu udzielić. Laura w otępieniu wgapiała się w swoje buty, odliczając liczby od jeden do dziesięciu. Isaac, nie kryjąc niezadowolenia, stał w milczeniu, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Elijah zdrapywał farbę z rąk, której już tam nawet nie było. Dziennikarka, ratownik medyczny, jakiś detektyw, wszyscy pytali. Zadawali pytania, na które nikt nie znał odpowiedzi.

Słońce już zajęło swoje zwykłe miejsce i próbowało ogrzać przerażone serca nastolatków. Było ich jedynym sprzymierzeńcem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro