L.L. ♦ I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Laura Layton gwałtownie otworzyła oczy. Próbowała usnąć już od dłuższego czasu, ale nie mogła. Była niezmiernie zmęczona, ale po prostu coś jej na to nie pozwalało. Czuła głęboki niepokój, ale nie potrafiła określić dlaczego.

Podniosła się do pozycji siedzącej, wzdrygając się od chłodu, panującego w białym pokoju. Lubiła biel. Otaczała się nią wszędzie, gdzie tylko mogła. Uważa kolor biały za uosobienie czystości, perfekcji, czegoś nieskazitelnego, co może oczyścić cię ze wszystkiego, co negatywne i pozbyć się wszelkich smutków. Paradoksalnie, jest to również zimny kolor. Po oczyszczeniu pozostawało tylko przeraźliwe zimno. Mrożące krew w żyłach. Obojętne, niczym skały, o które obijają się majestatyczne, ale niebezpieczne, morskie fale.

Jej sypialnia miała białe ściany i białe meble. Nie posiadała zbyt dużej ilości rzeczy, więc wszystko mieściło się w średniej wielkości, rustykalnej szafie. Biurko z płyty wiórowej na kozłach stabilnie stało tuż pod oknem i prawie uginało się od ciężaru rozmaitych, ususzonych kwiatów. Nigdy nie miała serca do wyrzucania tych cudownych tworów kochanej matki natury. Mnóstwo wazoników, oczywiście w kolorze białym, stało posłusznie na lichym biureczku. Na ziemi za to stało mnóstwo roślin doniczkowych, od szpad przez fikusy aż do kaktusów. Żadna była z niej ogrodniczka, ale uwielbiała swoje rośliny. Jej mali towarzysze, wyrozumiali i nie zadający zbędnych pytań. Łóżko z drewnianych palet i miękkiego materaca zajmowało najwięcej miejsca i było dla niej najważniejsze. Gdy słońce lub księżyc zaglądał do środka, siedziała na nim i oglądała cudne, morskie krajobrazy, majaczące za ogromnymi oknami. Dwa niewielkie stoliki nocne stały po obu stronach łóżka, a przy ścianach piętrzyły się stosy książek. Jej wielka biblioteczka, własna, prywatna, pełna żyć, które nigdy nie będą jej. Chociaż mogła poczuć się, jak ci bohaterowie, czytając je. Wsiąknąć w te światy i oderwać się od cudnej, acz szarej rzeczywistości.

Właśnie. Rzeczywistości.

Wstała chwiejnie z łóżka. Przeszedł ją niesamowicie okropny dreszcz. Skarciła się w duchu za to, że nie zamknęła wcześniej okna. Sfrustrowana brakiem snu i niemożnością odpłynięcia w objęcia Morfeusza rzuciła się do szafy i przebrała w wygodne spodnie i sweter. Narzuciła ulubiony, puchaty płaszcz i jak najciszej tylko mogła, wymknęła się przez okno, stąpając delikatnie po parapecie. Była niezmiernie wdzięczna za to, że mieszkała w jednopiętrowym domku tuż przy plaży.

Jednakże to nie ona była celem tej małej, nocnej podróży. Upewniwszy się, że dom zniknął z pola jej widzenia, ruszyła pędem w stronę okolicznego strumienia. Bardzo lubiła morze, ale chodziła tam tylko wtedy, kiedy chciała przestać o czymś myśleć. Wtedy szum fal zagłuszał wszystko, co okropne i wypełniał jej płuca cudnym jodem. Oddychała pełną piersią, jakby pozbywała się negatywności, problemów, a  wpuszczała do środka płynną poezję, która kojąco głaskała jej zszargane nerwy. Ale tym razem wolała pomyśleć. Już nawet zapomniała, że była tak bardzo zmęczona.

Laura nienawidziła spać. Uważała to za stratę cennego czasu. Gdy parę lat temu uświadomiła sobie, że człowiek przesypia połowę swojego życia, ruszyło ją to dogłębnie.

Przecież tyle rzeczy jest do zobaczenia i do zrobienia, a człowiek marnuje godziny na bezużyteczny sen. Rzecz jasna organizm potrzebuje odpoczynku, ale to wciąż nie dawało jej spokoju. Spała mniej, nie zważając na przytłaczające zmęczenie. Mogła nocami pisać, tworzyć, tańczyć, uciekać z domu pod osłoną nocy i po prostu żyć, obserwując błyszczący firmament.

Teraz gwiazdy patrzyły na nią z bezpiecznej odległości, z dala od krwiożerczej Ziemi i jej mieszkańców. Czuła, jakby dodawały jej otuchy.

Po niedługim czasie Laura dotarła do swojego celu. Uśmiechnęła się promiennie widząc, że po całkowicie nieprzespanej nocy, dotarła na miejsce akurat na wschód słońca. Usiadła na przewalonym, starym pniu i patrzyła. Podziwiała. Pochłaniała pozytywną energię bijącą od cudnego słońca, które wstając, dawało jej siłę. Nadzieję. Optymizm.

Minuty mijały. W końcu coś przykuło jej uwagę. Zobaczyła w chaszczach chłopaka. Jego brązowe włosy sterczały w nieładzie, zmierzwione przez wiatr. Nieruchomo stał, patrząc przed siebie w otępieniu. Przekrzywiła głowę, próbując lepiej go zobaczyć. Nikt tu się nie pojawiał o takiej godzinie. Aż wtedy zrozumiała. W niemym przerażeniu wpatrywała się w niego jak w istotę z innej planety. Niepokój jeszcze bardziej jej doskwierał, a serce przyśpieszyło, by teraz już szaleńczo obijać się o żebra. Chłopak trzymał w ręku pistolet. Cichy krzyk wydobył się z jej malinowych ust.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro