V. V. ♥ prologue

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jej uśmiech potrafił rozjaśnić nawet największe ciemności, a najgorszy dzień stawał się najcudowniejszy. A gdy zbierała włosy w kucyka i miękkie kosmyki wyślizgiwały się z gumki, jej twarz zdobił uroczy grymas niezadowolenia i sfrustrowania. Wrzeszczała, że wreszcie zetnie te niesforne włosy, ale nigdy nie miała wystarczającej odwagi. Bała się, że jej uszy są zbyt odstające jak na takie obcięcia. Uważała, że długie fryzury dodają jej szyku. Czuła się w nich dystyngowanie i ładnie. Także nigdy nie były krótsze, niż do połowy pleców. Majestatycznie spływały kaskadami po jej drobnych plecach. Nawet, gdy były już lekko zniszczone od ciągłego farbowania, wciąż wyglądały cudnie. Miała na głowie chyba każdy kolor tęczy, a w każdym wyglądała coraz to lepiej. Aż nie mogło się oderwać od niej wzroku. Chociaż najbardziej pasował jej subtelny, pastelowy róż. Podkreślał jej niesamowitą delikatność i kruchość. Jej włosy wyglądały bajecznie, cudownie powiewając na wietrze, gdy przemierzała różne miasta swoim hipsterskim, oldschoolowym mustangiem. Wyglądała tak beztrosko, tak niewinnie.

Jej drobne ręce i przydługie kończyny wręcz plątały się, gdy chodziła. Ale mimo to szła z wielką lekkością i gracją, powłóczystym krokiem i z delikatnym uśmiechem. Jej perlisty śmiech raz po raz rozbrzmiewał echem. Jej karmelowe oczy znikały przez uśmiech i duże policzki.

~~~

Wiatr lekko kołysał gałęziami i razem z cykadami tworzył harmonijną kakofonię dźwięków. Niezwykłą i niezmiernie uspokajającą. Lecz gdyby tak się mocniej wsłuchać i skupić na tych dźwiękach, wszystko staje się nie do zniesienia. Wręcz błaga się o uciszenie tego okrutnego jazgotu, który tylko niszczy słuch.

Vincent już długo siedział w gąszczach okolicznego jeziora i wsłuchiwał się w ten istny musical. Uważał, że wszystko zależy od punktu widzenia i tego, w jaki sposób człowiek chce widzieć ten świat. A Vincent w ogóle nie chciał go widzieć. Nie znalazł powodu, by dalej to ciągnąć. Sprawdzał wszędzie, szukał wszędzie. Mógł uznać wszystko za skończone. Jego misja tutaj się nie powiodła.

Vincent Velaney trzymał właśnie w ręce mały, czarny przedmiot. Tyle razy już wyjmował go z szuflady i wkładał do środka z powrotem. Tym razem udało mu się zdobyć na odwagę i zabrać go ze sobą. Wiedział, że ojciec byłby wściekły, ale przecież nigdy nie interesował się swoimi dziećmi. A Vincenta nie obchodził ojciec.

Przygryzł lekko wargę i wypuścił powietrze ze świstem. Wstał chwiejnie i wychylił się ze swojej kryjówki za trzcinami. Strumyk uparcie parł do przodu i ani myślał, by przystanąć. W przeciwieństwie do Vincenta.

Chłopak postanowił się zatrzymać. Po co miałby dalej brnąć w tym błocie? Uważał to za bezsensowne i niepotrzebne.

Uśmiechnął się lekko upiornie na myśl o tym, co zamierza zaraz zrobić i roześmiał się.

Spojrzał na pistolet w swojej dłoni. Myślał, że ręce będą mu się trząść i będzie odczuwał wszechogarniający niepokój, ale żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Był spokojny i opanowany. Przerażająco opanowany.

Próbował już wiele razy to zrobić, ale żaden nie był skuteczny. Zawsze coś działo się nie tak albo najzwyczajniej w świecie jego instynkt przetrwania był silniejszy i szybszy od niego.

Wziął głęboki wdech, być może już ostatni. Ponownie zaśmiał się na tę myśl.

Uniósł czarny pistolet, przyłożył go do głowy i zacisnął mocniej na nim dłoń, by poprawić uchwyt.

Przymknął oczy i oczyścił swój umysł z wszelkich myśli. Odprężył się i rozluźnił mięśnie swojego ciała.

Otworzył oczy ponownie, by spojrzeć ostatni raz na ukochaną rzeczkę, która cudownie mieniła się w blasku wschodzącego słońca. Chyba tylko jej będzie mu brakować.

Potem był już tylko zdławiony krzyk, donośny chlupot oraz roztaczająca się wokół aura chłodnego niepokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro