27. Wyrzuty Sumienia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na zegarze powoli dochodziło południe, gdy wszyscy postanowili się zebrać i wyruszyć we własne strony. Druidzi pozostali w Valedale, a konkretnie — w komnacie Frippa, próbując wymyślić sposób, jak można by sprawić, by Concorde dorosła. Źrebak pozostał jedynym problemem do rozwiązania i słusznie zauważonym przez Lindę. Kiedy cała czwórka była razem ze swoimi końmi pozostała tylko kwestia więzi Anne z jej Towarzyszem Duszy. A właściwie to jej brak. Klaczka była jeszcze zbyt malutka, by rozwinąć swoje zdolności i umieć porozumieć się z von Blyssen, więc trzeba było jak najszybciej sprawić, by dojrzała.

Lisa oraz Linda od razu ruszyły w stronę Jarlaheim, do swoich domów, natomiast Alex po cichu wymknęła się do lasu, chcąc zostać sama. W pierwszej chwili Kara chciała za nią popędzić, aby ją przytulić, wesprzeć i bardzo podziękować za próbę ratunku, lecz stwierdziła że lepiej byłoby, gdyby została sama.

A wtedy Anne weszła jej w drogę. I to dosłownie.

— Byłyśmy bardzo blisko zanim to wszystko się stało — szepnęła łagodnie, gdy wychodziła przed Karą z domku Avalona — Może za nią pójdę...

— Myślę, że nie po-

Westvalley nawet nie zdążyła się odwrócić i na to odpowiedzieć, a blondie już wołała za sobą klaczkę i szła w stronę kamiennego mostu.

— ...winnaś — dokończyła, wzdychając głęboko.

Co jest?

Ciepły oddech na jej karku od razu dodał jej otuchy. 

Nic takiego — odwróciła się w stronę ogiera i chwyciła za przedni łęk siodła — Wracajmy do domu.

Nic takiego? — parsknął z oburzeniem — Takie kity to mogę wciskać ja, ale nie mnie. Wiesz, że Anne nie ma złych zamiarów, a i tak czuję, że masz do niej jakiś problem.

Może — wzruszyła ramionami, a potem w podskoku usiadła w siodle — Ale to bez znaczenia.



Zanim Westvalley wróciła do domu, błąkała się przez kilka godzin po Srebrnej Polanie. Kilka długich i niezwykle trudnych godzin. Przejechała przez Głuche Lasy, podziwiając piękno natury tego jesiennego południa — ciepłego, pozbawionego najlżejszego podmuchu wiatru i słonecznego jak jeszcze nigdy. Nigdzie jesień nie była tak piękna jak na tej wyspie.

A później las się skończył, a Kara znalazła się na wzniesieniu, przy młynie. Tutaj już wiatr dawał o sobie znać i delikatnie kręcił skrzydłami wiatraka. Śpiew lasu ustał, a zamiast niego pojawił się szum na otwartej przestrzeni. Obydwoje zeszli kamienną drogą w dół, kierując się prosto w stronę Miasteczka Srebrnej Polany. Tam — z resztą jak zawsze — brama była szeroko otwarta, a za nią tętniło życie, rozbrzmiewały rozmowy i oczywiście inne konie. Minąwszy kilka małych domków, skręciła w lewo, licząc że będzie mogła się przywitać ze starym znajomym. W budynku poczty, tak jak się spodziewała, siedział Derek, który szybko jej pomachał, mając pełne ręce roboty. Postanowiła mu nie zawracać głowy. Uniosła rękę, a później pognała Darkwarriora w dalszą drogę. 

W końcu stanęła przed kamiennym zamkiem, który do tej pory napawał ją niepokojem i podziwem, choć przejeżdżała obok i widziała go już tyle razy. Na samo wspomnienie misji ratunkowej Lindy przechodził ją dreszcz. Co Baronowa musiała mieć w głowie, że ją tam zamknęła?

Spojrzała trochę bardziej na prawo, w stronę Zapomnianych Pół. Tam, spomiędzy wzgórz wyłaniał się maszt ubrany w fioletowe flagi. Kara spojrzała w tą stronę z mieszanką różnych uczuć, ale najbardziej z niepokojem.

Nim się zorientowała południe minęło, a słońce zawisło w połowie nieba. Ile dokładnie tak jeździła i myślała — nie miała pojęcia. Ale zdecydowanie trwało to już dość długo.

Wracamy — powiedziała i ścisnęła boki konia, popędzając go do galopu. Wolała jechać okrężną drogą, więc wykręciła na lewo od zamku i przejechawszy obok Farmy Steve'a znalazła się na drodze do stajni. Dźwięk bitego metalu upewniał ją tylko, że jest coraz bliżej.

Mam wrażenie jakby mnie tu lata nie było...

Gdy ogier zatrzymał się przed bramą, Westvalley zeskoczyła z jego grzbietu, przełożyła wodze przez szyję i dalej postanowiła go prowadzić.

Właściwie to jaki dzień tygodnia?

Kara rozejrzała się po niemal pustym podwórzu przed stajnią. Tylko z padoku dochodziły jakieś pojedyncze głosy.

Czwartek — odparł kasztanek.

No tak! Dlatego tu tak pusto. Dzisiaj nie pracujemy... — powiedziała, podprowadzając konia do stajni — Chociaż tyle dobrego — dodała, wywracając oczami.

Sprawnie zdjęła mu uprząż — ogłowie, siodło i czaprak, po czym kazała mu biec na łąkę do swoich "kolegów".

Jesteś niesamowita... Czasami mam wrażenie, że w tobie jest tyle jadu, że sam Darko by się nie powstydził — Darkwarrior zarżał cicho i rzucił ogonem, smagając Karę po plecach.

Ha. Ha. Przezabawny jesteś — zmrużyła oczy i wlepiła wściekłe spojrzenie w roześmiane tęczówki przyjaciela — Żebym ci tylko nie oddała.

Westvalley uniosła rękę i odepchnęła jego pysk sprzed swojego nosa.

Nie kłap tyle paszczą i marsz mi na pastwisko.

W końcu ogier ustąpił. Jeszcze dał się pogładzić po szyi i zarżał na pożegnanie, po czym pokłusował prosto w stronę soczyście zielonej trawy.

Kara została sama przed drzwiami do stajni i przez chwile nie miała pojęcia co ze sobą zrobić.

Powoli zaczynała myśleć, co się tu działo podczas jej nieobecności. To tylko były dwa dni, ale niemożliwym by było, aby nikt nie zauważył braku jej osoby. I o ile Thomas jest zazwyczaj na tyle zapracowany, że byłby wstanie zaparzyć sobie kawę na talerzu, to Justin czy Maya na pewno się zorientowali. A do tego bardzo martwili.

Powoli robiło się coraz ciemniej, więc wzięła głęboki wdech chłodnego powietrza i poszła prosto w stronę rezydencji. W środku jak zawsze było ciepło i pachniało palonym drewnem. Nie słyszała jednak żadnych głosów — i to ją trochę zaniepokoiło.

Najciszej jak tylko mogła zdjęła buty i przeszła w skarpetkach przez korytarz. Zajrzała do kuchni, później do salonu, ale nie znalazła niczego poza jorvicką gazetą i zostawionym na stole kubku z torebką od herbaty.

— Cóż... Najwyraźniej nikt się nie przejął — powiedziała sama do siebie, a jej słowa odbiły się echem od ścian — Może to nawet lepiej.

Odwróciła się na pięcie z zamiarem pójścia do swojego pokoju i wzięcia pierwszego prysznica od... trzech dni?

— O kuźwa, kiedy ja się ostatnio kąpałam... — pomyślała.

Tak jej się przynajmniej zdawało.

— Czuję, że chyba z tydzień temu. Strasznie walisz tą stajnią...

Za jej plecami rozbrzmiał znajomy głos, który od razu przysporzył ją o nagły przypływ endorfin.

— Justin! — krzyknęła w stronę przyjaciela, choć stał tylko kilka kroków od niej.

— Karuś, gdzieś ty była?!

Młody Moorland rzucił się w jej stronę z szeroko otwartymi ramionami i uścisnął ją, jakby nie widzieli się kilka lat.

— Karuś? Kiedy na to wpadłeś? — powiedziała, nieco sparaliżowana, ale po chwili odwzajemniła uścisk.

— Samo przyszło... — odparł.

Po kilku sekundach odsunął się od niej na krok. 

— Była tu Lisa. Wszystko mi opowiedziała. Tak się o ciebie martwiłem...

Troska w jego głosie sprawiła, że serce Westvalley od razu się rozgrzało.

— Jak widać jestem tu — powiedziała — Cała i zdrowa. Wróciłam.

Justin przyjrzał jej się podejrzliwym spojrzeniem.

— No co? — w pierwszej chwili trochę się oburzyła, ale po ułamku sekundy dotarło do niej o co mu chodzi — Błagam, nie pytaj o to...

Justin spojrzał na nią chytrym uśmiechem i dziką ciekawością w oczach.

— Jak wróciłaś?

— No i musiałeś spytać...

Kara uniosła ręce w geście kapitulacji.

Ale nie mogła mu odmówić odpowiedzi. I tak o wszystkim wiedział, z resztą tak jak Linda.

— To dzięki pomocy Ydrisa... — zaczęła, a później siedząc już we dwójkę na kanapie, Westvalley opowiedziała mu o tym, co się wydarzyło po przebudzeniu się w Pandorii. Nie powiedziała tylko zbyt wiele o ich rozmowie, o przeszłości — tym co było i tym co chcą zrobić teraz. Czuła, że pewne rzeczy powinny pozostać pomiędzy nią a cyrkowcem. Nadal jednak czuła cholernie duże wyrzuty sumienia przez to, że nie mówi mu całej prawdy i w duszy modliła się, by nie zorientował się jak bardzo jest spięta oraz jak mocno ściska poduszkę. Nie wiedział o ich rozmowie nikt, nawet Darkwarrior.

Lecz Moorland nie drążył tematu, wręcz przeciwnie — nawet wydał się usatysfakcjonowany. Gdy tylko Kara skończyła, kazał jej już "nigdy nie znikać tak z dupy" i pójść odpocząć. Z wdzięcznością znów go szybko przytuliła i poszła do swojego pokoju na piętrze.

W tej chwili marzyła tylko o gorącym prysznicu i mięciutkim łóżeczku, ale nawet nie dochodziła godzina siedemnasta. Na sen było za wcześnie, więc musiała się jeszcze trochę pomęczyć. W końcu miała chwilę dla siebie — usiadła na brzegu krzesła i zastygła w bezruchu oraz kompletnej ciszy.

Ciekawe co się teraz wydarzy...

Jej wzrok padł na Wzgórze Nilmera za oknem.

Dopiero wtedy zaczęło do niej docierać co się właściwie wydarzyło w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.

Elizabeth nie żyje. Anne wróciła. Concorde jest bezpieczna. Ydris to nadal jedna wielka tajemnica.

Wszystkie wiadomości spadły na nią, jak ogromny ciężar, który musi dźwigać sama. Obarczyły jej barki i sprawiły, że poczuła się tak ciężko i bezsilnie, że jedyne na co mogła się zebrać to rzucić na łóżko i liczyć, iż sen przyniesie jej ulgę.




Cześć kochani!

Wiem, rozdział miał się pojawić tydzień temu, ale niestety nie miałam na niego pomysłu. Wyszedł taki trochę zapychacz, dość krótki, ale postaram się aby następne rozdziały były dłuższe. 

A jak wam mija czas? I życie? Wszystkim, którzy odblokowali Wildwoods — jak wam się podoba nowy teren w SSO? Ja jestem oczarowana tym miejscem i muzyką w tle <3 Chyba się tam przeprowadzę.

~cara



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro