Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

PRL zbudził się w środku nocy dręczony niespokojnym koszmarem sennym. Był zlany zimnym potem, oddech miał zdecydowanie przyspieszony, a przed oczami miał jeszcze widok obrzydliwego, trupiego uśmiechu zamaskowanej postaci, która w ów koszmarze go prześladowała.

Rozejrzał się dookoła. ZSRR nie było w obozie, co oznaczało tyle, że aktualnie trwała jego zmiana. Na ten widok odwrócił głowę, a jego wzrok padł na siedzącego obok niego Rzeszę. On również nie spał. Był jednak w bezruchu, a gdy PRL na niego spojrzał, położył palec na ustach, nakazując chłopakowi milczenie. Ten zastygł, czując jak rośnie w jego wnętrzu obawa, że coś działo się niedobrego.

Ta obawa niebawem wzrosła, gdy do jego uszu dotarł cichy szelest liści i odległe rozmowy. Otworzył szeroko oczy, a serce mu zabiło jeszcze mocniej. Utkwił swój przerażony wzrok w Rzeszy. W końcu to on mógł coś zrobić. To on mógł ich uratować. Przecież to był Rzesza.

Mężczyzna widząc zjadający Kostka strach delikatnie się uśmiechnął, chcąc mu dodać otuchy.
Dłonią sięgnął do paska w swoich spodniach. Bagnet był na miejscu, tak samo jak pistolet z ostatnimi kulami. Jego wzrok podążył za ich bagażem, który był kilka metrów przed nimi. Nabrał cicho powietrza.

– Będziemy musieli uciekać, PRL. Zostawimy tutaj nasze rzeczy, bo będą nas spowalniać. Podejdź do bagaży i wyjmij nóż, który zabraliśmy z twojego mieszkania, tylko uważaj, bo go naostrzyłem. Czekamy, aż wróci ZSRR, napewno ich obserwuje, może jest to na tyle mała grupa, że damy sobie z nimi radę – chłopak skinął głową i prędko wykonał polecenie. Chwilę szukał przedmiotu, który był zawinięty w szmatkę dla ochrony. Ściągnął czym prędzej materiał, odrzucając go na bok. Potem mocno trzymając swoją broń usiadł jak najbliżej mężczyzny, plecami opierając się o pień drzewa. Rzesza cały czas wiódł za nim wzrokiem, aż nie znalazł się obok niego. Wtedy odezwał się spokojnym głosem. – Hej... będzie dobrze, nie masz się czego martwić. Poradzimy sobie

Chłopak niepewnie pokiwał głową, jednak na ustach dalej mu gościł niemrawy grymas. Ta cała niepewność sprawiła, że niemalże krzyknął, gdy nagle z krzaków wyskoczył ZSRR. Mężczyzna oddychał szybciej, a w jego oczach widać było buzującą adrenalinę. Rzesza widząc to spodziewał się niezbyt dobrych wieści, przez co poczuł nieprzyjemne dreszcze. On też się bał, jednak dla dobra sprawy i przede wszystkim PRL-u zachowywał zimną krew.

– Ilu?

– Za dużo. Cała grupa policjantów, wśród nich jest czwórka twoich ludzi. W jednym rozpoznałem Wehrmacht. Są bardzo blisko – Rzesza lekko pobladł. Podniósł się z ziemi i spojrzał za drzewo. Jeszcze nikogo nie było widać.

– Jeśli nie uda nam się dotrzeć tam razem, to cokolwiek się nie będzie działo ZSRR, spotkamy się u stóp góry. Jeśli po dwóch dniach nikogo nie będzie, będziesz mógł założyć najgorsze. To się ciebie również tyczy, PRL. Wiesz, jak się nawigować. Nie zamierzam się z tobą rozstawać, ale niewiadomo, do czego może dojść

– Ale...

– Żadnego "ale", PRL – skarcił go cicho, po czym znów się wychylił zza drzewa. W niezbyt gęstej mgle dostrzegł delikatne światła. Zaraz za nimi pojawiły się postacie, które szybko się przemieszczały w ich kierunku. – Scheiße. Biegiem!

Wtedy jak na komendę ruszyli przed siebie. ZSRR biegł przodem, jednak wkrótce się zmył między krzakami. Rzesza natomiast wypchnął młodszego chłopaka przed siebie, samemu zamykając tył.

Liście, przed którymi nie sposób było się w tej ciemności uchronić uderzały ich po twarzach, gałęzie niższych drzew drapały nieprzyjemnie po skórze, pozostawiając draśnięcia i niewielkie zadrapania. Pierwsze kilkadziesiąt metrów szło im bardzo dobrze, jednak PRL zaczął szybko opadać na siłach. Rzesza wraz z nim zwolnił, by nie zostawić go w tyle.

– Oddychaj, PRL, równe kroki, raz, dwa...! – było widać, że chłopak się starał, mimo iż sprawiało mu to problem. Adrenalina mimo wszystko robiła swoje.

Dotarli do szerokiego brodu rzeki. Ów rzeka odbijała w tym miejscu w przeciwną stronę niż były góry, dalej płynąc w stronę doliny.
Zatrzymali się na brzegu.

Rzesza kombinował przez chwilę, patrząc z przymrużonymi powiekami w rzekę. Kroczenie przez jej dno było o tyle niebezpieczne, że zdradliwe dziury czy nurt rzeki mogły ich zmieść z nóg. Mężczyzna jednak miał plan.

– Idź ślad w ślad za mną, tylko uważaj, bo kamienie będą śliskie od glonów – chłopak mruknął w zrozumieniu. Zaraz Rzesza zaczął przeskakiwać po kamieniach, bardzo szybko docierając na drugi brzeg.

Kostkowi zajmowało to zdecydowanie dłużej, jako iż starał się jak najbardziej uważać na swoje kroki. Był już mniej więcej w połowie drogi, gdy usłyszeli krzyki i wielkie poruszenie za sobą.

– Nie obracaj się, wzrok przed siebie! – Rzesza zwrócił uwagę młodszemu, gdy zauważył, że tamten próbował się obrócić. Mógł przez przypadek się potknąć, a to byłoby najmniej odpowiednie w tej chwili. Starszy czekając na tamtego przymrużył powieki, patrząc w gęstwinę drzew. Zobaczył ruch trzydzieści metrów za nimi. – Dalej, PRL, szybko!

Chłopak przyspieszył, co z kolei zmniejszyło jego stabilność. Kilkukrotnie się poślizgnął, jednak nie upadł. Dotarł wreszcie do ostatniego kamienia. Odbił się od niego i wskoczył na brzeg. Rzesza go złapał, aby ułatwić mu odzyskanie równowagi. Zaraz pobiegli dalej.


Wehrmacht wraz z pozostałą trójką jako pierwsi znaleźli tymczasowy obóz poszukiwanych.

– Są blisko, chłopcy. Strzelajcie po nogach i rękach, ale uważajcie, bo mają być żywi — rzucił komendami, na które tamci skinęli głowami. Wehro wyciągnął pistolet i go przygotował, a w ślad za nim zrobił to jeszcze Waffe i Kriegsmarine. Potem wszyscy ruszyli za mężczyzną w las.

Biegli równo, pospiesznie, słysząc uciekających tuż przed nimi. Czuli, że ich doganiali, że siedzieli im na ogonie.

Wcale się nie mylili. Zatrzymali się na brzegu, widząc jak ich cel rusza w las. Pierwszy przeładował broń Luftwaffe. Przyjął odpowiednią sylwetkę, wycelował i oddał strzał.
Kula przeszyła powietrze, znikając mężczyźnie z oczu. Wiedział on jednak, że nie chybił.

Pocisk dorwał swoją ofiarę, jak polujący na owce wilk. Bezbłędnie świsnęła tuż obok uciekającego mężczyzny i celnie wbiła się w lewy bok chłopaka. Najsłabsza owca złapana w szczęki śmierci.

PRL usłyszał wystrzał, by po kilku sekundach poczuć palący ból tuż pod żebrami. Kula przeleciała na wylot, pozostawiając za sobą całkiem spory tunel w ciele chłopaka.
Wydał cichy okrzyk, padając na ziemię z powodu nagłej fali bólu. Przy tym wypuścił swój nóż, który upadł w niewielkiej odległości od niego. Rzesza się gwałtownie zatrzymał, blednąc całkowicie. Krew spłynęła z jego twarzy, w uszach zaczęło mu szumieć. Nie... to się nie mogło stać.

Zerwał się i wojskowym chwytem przerzucił Kostka przez barki. Był na tyle lekki, że nie sprawiło mu to większych kłopotów.

Usłyszeli kolejne wystrzały. Mężczyzna robił uniki, biegnąc dalej przed siebie. Potem niespodziewanie skręcił w bok, pobiegł jeszcze kilkanaście metrów i schował się w małej jamie, stworzonej na skutek obalonego wraz z korzeniami drzewa. Pogoń jeszcze się nie zorientowała, że zniknęli im sprzed nosa. Mieli chwilę wytchnienia, zanim tamci zawrócą.

Ostrożnie położył chłopaka. Rzesza oddychał bardzo niespokojnie, ze strachu i adrenaliny. Widział tylko morze krwi cieknące po bluzie PRL-u.
Podwinął ubranie, chcąc zobaczyć, jak wygląda rana.

– S...spokojnie, będzie dobrze. Nie jest tak źle... – mówił cicho, chcąc sobie dodać otuchy. Było jednak jasne, że dobrze nie było. Chłopak wyraźnie słabnął z każdą chwilą z powodu nagłej utraty krwi. Dłonie mężczyzny już zaraz były nią całe pokryte.

– Rzesza... nie jest dobrze, czuję to

– Damy radę! Jesteśmy już niedaleko... – mężczyzna bał się spojrzeć w oczy drugiego. Wiedział doskonale jak wygląda śmierć. Niejednokrotnie w swoim życiu napawał się ulatującym z oczu życiem swoich ofiar. Tego widoku w przypadku młodszego chłopaka nie potrafiłby znieść.

W impulsie zdrowszego rozsądku porwał bluzę L-ka na mniejsze kawałki. Przycisnął skrawek materiału do rany, szybko się jednak zorientował, że krew ciekła z obu stron. Wtedy wcisnął go do środka, na co PRL zareagował bolesnym pomrukiem.

– Rzesza... to nie ma sensu. Zostaw mnie i... uciekaj – przerywał na chwilę, biorąc głęboki wdech. Przeszły mu wzdłuż kręgosłupa zimne dreszcze.

– PRL nie idę nigdzie bez ciebie, rozumiesz? – złapał go delikatnie za ramiona, zbierając się wreszcie na odwagę, by spojrzeć mu w oczy. Te jego mocno zapiekły, roniąc wreszcie łzy. Ten wielki niemiecki wódz, Trzecia Rzesza Niemiecka rozpłakał się jak mały chłopiec nad osobą, która przecież nie powinna go nic obchodzić. Osobą, którą mógł skruszyć jednym ruchem dłoni, a jednak ta osoba tak wiele dla niego znaczyła. Jak nagła ulewa, za jedną łzą ruszył cały potok kolejnych. To się nie mogło wydarzyć. On nie mógł stracić też i jego.

L-kowi od dłuższego czasu wypływały spod powiek łzy. Jego oczy błyszczały jak wodne lustro. One w swoim ulatującym życiu ironicznie wydawały się zieleńsze niż zawsze.

– Oni zaraz zawrócą... zorientują się, że tu jesteśmy. Rzesza, masz jeszcze szansę uciec. Ja jestem już martwy, wiesz o tym dobrze – delikatnie się skrzywił, czując lekki skurcz mięśni.

– Nie zostawię cię tutaj samego. Nie będziesz sam, nie pozwolę na to – zacisnął mocniej palce na ramionach młodszego. Do niego nie docierało nic. PRL mimo bólu delikatnie uniósł kąciki ust w uśmiechu.

– Nie jestem sam. Już nie jestem sam – odparł pogodniej. Powieki mu zaczęły bezsilnie opadać, ale uparcie nie pozwalał mrokowi go pochłonąć. Czując jednak, że śmierć nad nim stoi, odezwał się ponownie. – Dziękuję, że byłeś moim przyjacielem, Rzesza

Usłyszeli krzyki. Zawracali.
Mężczyzna był rozbity w najdrobniejsze kawałeczki. On cały drżał, gardło go paliło, a serce z każdym odbiciem bardziej zamierało. PRL widząc to cicho westchnął, czując się winny tej sytuacji.

– Nic tu po tobie, uciekaj. Nie boję się, Rzesza. Poradzę sobie. Nieraz widziałem się ze śmiercią – mruknął słabo, cały czas mając na ustach delikatny uśmiech. Tak jakby cieszył się z tego. – Musisz mi obiecać, że ty też sobie poradzisz. Przeżyj...

Mężczyzna pokiwał lekko głową, niezdolny do odezwania się. Ponownie usłyszeli krzyki.
Rzesza wtulił się w chłopaka łkając cicho w jego tors. On z ledwością go objął, odwzajemniając uścisk.

Po krótkiej chwili starszy się odsunął. Złapał drżącymi dłońmi głowę L-ka i pocałował go w jej czubek, czule przyciskając swoje wargi do puszystych, białych włosów chłopaka. Spojrzał mu w oczy. Zielone tęczówki gasły coraz bardziej, jednak wpatrywały się w mężczyznę z równą dozą synowskiej miłości.

Rzesza wyjął z kieszeni swoją ostatnią wykonaną figurkę lwa. Robił ją dla chłopaka, miała być małą nagrodą za cały trud, jaki chłopak włożył w ich wędrówkę. Przyszło mu jednak ją podarować szybciej.
Włożył ją do dłoni chłopaka, którą następnie położył na jego brzuchu. To samo uczynił z drugą.

– Byłeś najlepszym, co mnie spotkało, L-ku. Nie zapomnę ci tego – powiedział w końcu, jego głos się załamał,  gdy wypowiadał te słowa. Wstał powoli z ziemi. Posłał mu jeszcze jedno spojrzenie.
Potem zaczął iść w przeciwnym kierunku.

Obrócił się jeszcze raz, zanim tamten zniknął mu między krzewami. Głowa PRL-u opadła mu bezsilnie na jego piersi. Ta jeszcze z wielkim trudem unosiła się i opadała, z każdym wdechem coraz słabiej.

Zaczął biec. Coraz szybciej. Nie widział nic, przez rozmazujące mu widok łzy. Znowu to zrobił. Znowu tchórzliwie uciekł. Znowu zostawił swoje dziecko na pastwę losu. Nie zdołał uchronić go przed zgubą.








Los okrutny, los kapryśny
Żniwo swych igraszek zbiera
Ostrym cięciem w serce wbija
Nóż śmiertelny i zabija

Krwawy uśmiech, krwawe ostrze
Dusze dobre, dusze gorsze
Wszystkie w żałość sobą wrzuca
I wykręca niczym szmaty
Ból stracenia, samotności

Czarny orle, męski ptaku
Podnieś swoje dzielne czoło
Wypnij pierś i rozłóż skrzydła
Tyś jest żyw, więc leć i żyj

Otrzyj łzy i serce opatrz
Oczy ku wschodowi wznieś
Bo na niebie, tuż przed świtem
Nowa gwiazda wita cię

Śpij już chłopcze, śpij spokojnie
Historyjkę ci opowiem
Nihil fit sine causa -
Nic się samo nie przytrafia
Swoim życiem tchnąłeś inne
Inne swoim tchnęło twoje
Wspólna była cna przysługa

Tak jak iskra płomień rodzi
Tak i płomień iskrę tworzy
Kropla chmurę, chmura kroplę
Owoc drzewo, drzewo owoc

Lecz gdy iskrę się ugasi
Czy kropelkę się wysuszy
Albo owoc gleby żyznej
Nie dosięgnie, nie wyrośnie
Czyż nie cyklu to nie przerwie?

I ty chłopcze, smutny, słaby
Z lawendowym kwiatkiem w dłoni
W hebanowy płaszcz odziany
Czy swym wiecznym snem przypadkiem
Nie zarazisz ów drzemaniem
Swych najbliższych, bliskich sercu?

Wielka strata by to była
Że nie jedna ale kilka
Dusz swój dom opuścić miało
I wraz trafić ponad niebo

Poczuj smutek, poczuj żałość
Otwórz oczy, powstań śmiało
Wstań i zbudź się, dosyć męki
Żyj, odetchnij
Nabrzmiej płuca
Bo z tęsknoty łzami w oczach
Ktoś na ciebie w domu czeka

~•~•~•~•~
Czy jestem okrutną istotą? Być może.
Ale wiedzcie, że mnie to równie boli co was ;*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro