ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bogna

Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, czy na pewno dobrze usłyszałam kwotę podaną przez fachowca.

— Ile?! — zapytałam raz jeszcze, nie mogąc uwierzyć, że naprawa dachu wyniesie kilkanaście tysięcy złotych. Spodziewałam się kilku tysięcy maksymalnie, ale kilkanaście?!

Mężczyzna poprawił grube okulary i z grymasem na twarzy odpowiedział:

— Szefowo, to bardzo dobra cena. Nie mogę nic opuścić. Roboty sporo.

— Muszę skonsultować się z księgową. Mogę do pana zadzwonić wieczorem?

— Najpóźniej do szesnastej potrzebuję odpowiedzi. Proszę pani, ja mam rodzinę na utrzymaniu. Jeśli nie tutaj, to muszę zarabiać gdzieś indziej. Nie stać mnie na siedzenie w domu.

Ewidentnie nie był zadowolony. Cóż. Dobrze, że udało się w ogóle kogoś znaleźć. Zadzwoniłam do czterech majstrów, zanim którykolwiek zgodził się przyjechać i wycenić naprawę. Nie bez znaczenia okazały się znajomości, bo mężczyzna stojący przede mną okazał się szwagrem koleżanki żony Wojtka. Albo coś w tym stylu. Sama pogubiłam się w tych powiązaniach.

— Oczywiście. Dziękuję panu bardzo. Zadzwonię za kilka godzin — powiedziałam i uścisnęłam mu dłoń.

W odpowiedzi burknął coś pod nosem i wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi odrobinę za mocno.

Kilkanaście tysięcy? Przecież to abstrakcja. Nie potrafił podać konkretnej kwoty, bo wszystko zależało od tego, co tak naprawdę trzeba naprawić. Deszcz znów lał się z nieba niemiłosiernie, więc wycena opierała się jedynie na wstępnych szacunkach, ale Ferenc ręczył za jego uczciwość i solidność. 

Spojrzałam na leżący na biurku telefon i z ciężkim sercem wybrałam z listy kontaktów numer księgowej. Odwlekałam tę rozmowę z obawy, że znów usłyszę potępienie w jej głosie. Prowadziła dla mnie księgowość od czasów studenckich, po tym, jak zarejestrowałam działalność, żeby legalnie zająć się tłumaczeniami. Gdy powiedziałam jej o moich planach dotyczących zakupu hotelu w Karkonoszach, nie kryła negatywnego nastawienia do tego pomysłu.

— Halo?

— Dzień dobry, pani Aniu. Bogna Barycka — powiedziałam, słysząc profesjonalny ton księgowej.

— Bogna! Nareszcie! Próbowałam się z tobą skontaktować od kilku tygodni. Zostawiłam wiadomości z prośbą, żebyś do mnie zadzwoniła, informując, że to pilne. Wysłałam nawet dwa maile — odpowiedziała.

Cholera! Bez wątpienia nie brzmiała na zbyt zadowoloną. Cóż, gdy o tym pomyślałam, faktycznie ignorowałam jej próby kontaktu, więc nie miała powodów, żeby witać mnie z radością. Wiedziałam, że moje zachowanie było dziecinne, ale naprawdę nie miałam siły i ochoty na kolejny wykład, o tym, co zrobiłam w życiu źle. Zdawałam sobie sprawę, że pani Anna chce jedynie mojego dobra i przez wzgląd na naszą prawie dwunastoletnią znajomość czuła się w obowiązku, żeby podzielić się ze mną swoimi obawami. Traktowała mnie bardziej jak córkę niż pracodawcę, pomagając mi stawiać pierwsze samodzielne kroki w biznesie, wyjaśniając tajniki podatków, składek, zwolnień czy całej gamy czarnej magii, której do dziś nie potrafiłam w pełni ogarnąć. Ja jednak miałam już serdecznie dość ingerowania w moje życie. Zbyt długo na to pozwalałam. Gdy tylko usłyszałam od niej, że pomysł kupna Zacisza był zwyczajnie głupi i nieodpowiedzialny, że Rafał na pewno się opamięta, muszę jedynie dać mu trochę czasu, żeby się wyszumiał, a wtedy znów będziemy szczęśliwą rodziną, to miałam ochotę zmienić biuro rachunkowe i wyjechać, gdzie nikt mnie nie znał. Gdzie byłam po prostu Bogną, a nie zdradzoną i oszukaną żoną swojego męża, o której nie ustawały plotki. Paradoksalnie swoimi słowami Anna pomogła mi podjąć ostateczną decyzję.

— Przepraszam, ale miałam bardzo dużo pracy — powiedziałam i skrzywiłam się, słysząc, jak absurdalnie brzmiała ta wymówka. — Poza tym internet tutaj jest raczej kiepski.

Przewróciłam oczami na najdurniejsze wytłumaczenie, jakie mogłam znaleźć. Przecież skanowałam faktury i wysyłałam je do niej regularnie.

Kobieta nie odezwała się ani słowem. W tle słychać było jedynie dźwięki radia.

Cholera, chyba naprawdę się obraziła. Mogłam się domyślić. Co we mnie wstąpiło, że zdecydowałam się na żałosne kłamstwo? Nienawidziłam, gdy ktoś mnie oszukiwał, dlaczego więc teraz sama nie zdecydowałam się na szczerość? No właśnie, szczerość!

Powiedz prawdę, Bogna!

Wzięłam głęboki oddech i spróbowałam jeszcze raz.

— Widziałam wiadomości od pani, po prostu... Wiem, jakie miała pani nastawianie do pomysłu z kupnem pensjonatu. Nie chciałam z panią rozmawiać, bo bałam się, że będzie mnie pani krytykowała. Doceniam wsparcie, którym obdarzała mnie pani przez lata, ale, proszę mi wierzyć, mam już dość ludzi, którzy uważają, że wiedzą, co jest dla mnie najlepsze. Jeśli popełniłam błąd i ta decyzja okaże się nietrafiona, to muszę się o tym przekonać sama. Sama — zakończyłam.

Usłyszałam, jak Anna głośno westchnęła.

— Rozumiem, Bogna. Rozumiem i przepraszam. Podejrzewałam, że przekroczyłam granicę. Nie powinnam tak otwarcie próbować odwieźć cię od tego pomysłu. Po prostu wydawało mi się,  że ten rozwód, to wszystko, co się stało... Myślałam, że się pogubiłaś — powiedziała czule.

W jej głosie słychać było wyraźną troskę. Doceniałam jej zaangażowanie, ale po latach spędzonych z Rafałem nie zamierzałam już nigdy pozwolić, żeby czyjaś opinia powstrzymała mnie przed podejmowaniem własnych decyzji.

— Dziękuję. Naprawdę. Wcale się nie pogubiłam. Dopiero teraz zaczęłam odnajdywać samą siebie i własny głos.

Jeśli Anna była zaskoczona moją stanowczością, nie dała tego po sobie poznać. Porzuciłam wiecznie przepraszającą, oglądającą się na innych Bognę. Nienawidziłam tej kobiety, którą byłam kiedyś. Szczerze jej nienawidziłam. Musiałam sama walczyć o siebie, bo jeśli nie ja, to kto miał to zrobić? Nikt. Po rozwodzie opadły klapki na oczach, noszone przez lata. Znalazłam się w takim punkcie swojego życia,  że mogłam dalej co noc płakać w poduszkę, ale co dobrego by to przyniosło? Byłam swoim największym wrogiem i to z własnymi lękami musiałam się mierzyć. Pragnęłam stać się najlepszą wersją Bogny Baryckiej. Taką, żeby z dumą patrzeć w lustro. Życie to podróż, czasem wyboista, wielokrotnie znajdujemy się na rozdrożu, ale najistotniejsze jest to, gdzie chcemy dotrzeć. Czasem przychodzi w życiu człowieka taka chwila, gdy myślisz, że wszystko się skończyło. To jest właśnie zwiastun nowego początku. 

— Cieszę się. I jeszcze raz przepraszam. Mam nadzieję, że będziemy miały okazję porozmawiać przy kawie i wyjaśnić sobie wszystko, ale teraz mamy poważniejszy problem — powiedziała.

— Problem? Jaki problem? Wiem, że sytuacja finansowa nie wygląda różowo, ale to dopiero początek, rozkręcamy się. Promocja zaowocuje i szybko wyjdziemy na prostą.

Usłyszałam, jak Anna głośno wciąga powietrze. Zły znak. Bardzo zły.

— Bogna, nie wiem jak mam najlepiej ci to zakomunikować... — zawahała się.

Cholera. Jeśli osoba, która zwykle daleka była od przesadnej paniki, brzmiała, jakby walił się świat, nie zwiastowało to nic dobrego.

— Prosto z mostu — powiedziałam, czując przyspieszające bicie serca.

Kobieta zawahała się ponownie, a poziom mojego stresu urósł do granic możliwości.

— Cóż... Twoja sytuacja finansowa jest, delikatnie mówiąc, tragiczna — wydukała w końcu.

Co? Tragiczna? Na pewno nie było aż tak źle. Miałam świadomość, że mocno nadszarpnęłam budżet, ale bez przesady. Wiedziałam, ile pieniędzy dostałam z podziału majątku. Nie wykorzystałam nawet połowy. Niemożliwe, żeby sytuacja wyglądała tragicznie.

— Jakim cudem? Przecież padal... Rafał spłacił moją część — zapytałam.

Anna odchrząknęła głośno.

— Nie całą.

— Co?

— Nie spłacił całości. Poszła jedynie pierwsza transza. Druga, którą miałaś otrzymać jakiś miesiąc temu, nie dotarła — powiedziała.

Co? Co za pierdolony gnój!

— Próbowałam dzwonić, żeby ci o tym powiedzieć. Jesteś pod kreską. Grubo.

Momentalnie zrobiło mi się słabo. Pod kreską? Kiedy, do jasnej cholery, w końcu coś zacznie się układać po mojej myśli? Czy to naprawdę aż tak wiele prosić o jeden dzień bez zasranych problemów?

Wzięłam kilka głębokich oddechów i powiedziałam:

— Niech pani zlikwiduje lokaty.

— Bogna...

— Wiem, wiem, rozmawiałyśmy o tym. Zabezpieczenie na przyszłość. Odkuję się i odłożę te pieniądze.

— Chyba mnie nie zrozumiałaś. To nie wystarczy.

— Nie wystarczy?

Anna milczała, a ja poczułam, jak pot cieknie mi po plecach. 

— Bodziu, hotel nie przyniósł dotąd ani złotówki zysku. Dokładasz do interesu kilka, kilkanaście tysięcy miesięcznie. Nie masz tych pieniędzy. Nawet jeśli zlikwidujesz lokaty, to hotel, przy dobrych wiatrach, przetrwa nie dłużej niż pół roku. I to jest naprawdę optymistyczny scenariusz. Będziesz musiała go sprzedać, bo nie będzie cię stać na jego utrzymanie. Zostaniesz z długami. W najlepszym wypadku z niczym. Bez żadnego zabezpieczenia finansowego.

Nie mogłam w to uwierzyć! To na pewno jakaś pomyłka!

— Przecież podpisał porozumienie dotyczące terminów spłaty u notariusza. Dostał wyrok sądu! Nie wierzę, że ten buc mógł mnie tak oszukać! Na pewno da się coś zrobić — powiedziałam.

Anna uparcie milczała.

— Pani Anno... ?

— Możesz skierować sprawę do komornika, ale wiesz, jak działają polskie sądy. Zanim dostaniesz spłatę, będziesz bankrutem.

Bankrutem? Bankrutem?! Chciało mi się płakać. Nie, nie płakać. Ryczeć! Wyć!

Powinnam się spodziewać, że Rafał będzie próbował mnie wyrolować. Sprawa o podział wspólnego majątku ciągnęła się prawie pół roku. Co za paradoks. Sędzia orzekł rozwód po zaledwie dwóch rozprawach, kończąc dziewięcioletnie małżeństwo pojedynczym uderzeniem młotka. To finanse stanowiły kość niezgody. Jeśli padalec myślał, że odpuszczę, to grubo się mylił. Tak samo ciężko pracowałam przez lata we wspólnej firmie transportowej. To dzięki mojej znajomości szwedzkiego i kontaktom udało się pozyskać zagranicznych kontrahentów. Gdyby nie ja, nasza firma nigdy nie zostałaby doskonale prosperującym imperium.

A teraz chciał mi to zabrać? Po moim trupie! Zasługiwałam na te pieniądze! Nie ukradłam ich, ciężko na nie zapracowałam!

— Powinnaś sprzedać hotel, dopóki jeszcze możesz wyjść z tego obronną ręką.

Sprzedać? Nigdy w życiu! Dopiero co kupiłam to miejsce. Zaczęłam się tutaj czuć jak w domu. Nie było mowy o sprzedaży. W żadnym wypadku! 

— Nie — oznajmiłam stanowczo.

— Bogna...

— Nie. Nie zmienię zdania. Sprzedaż nie wchodzi w grę.

— Proszę, przemyśl to jeszcze.

Pokręciłam głową, choć wiedziałam, że Anna nie może tego zobaczyć.

— Nie. Wykluczone. Nie sprzedam.

Kobieta westchnęła zrezygnowana.

— W takim razie musisz szybko wymyślić skąd wziąć pieniądze. Daj mi znać, co postanowiłaś, muszę kończyć.

Pomyślałam o Wojtku, Agacie, Hubercie... Jeśli sprzedam hotel, pewnie nigdy więcej ich nie zobaczę. Momentalnie przed oczami stanął mi Florian i wiedziałam, że ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam to opuszczać Borowice.

Widmo bankructwa dla kogoś, kto nigdy nie musiał martwić się o finanse, brzmiało wręcz nierealnie. Jakie kwoty w ogóle wchodziły w rachubę? Pamiętałam postanowienia ugody, dotyczącej terminów spłat mojej części majątku. Jeśli faktycznie Rafał nie przelał drugiej transzy, to określenie być w czarnej dupie pasowało idealnie. Nie było najmniejszych szans na zdobycie tych pomiędzy inaczej niż tylko od padalca.

Pochyliłam głowę i delikatnie uderzyłam nią kilka razy w blat biurka.

Myśl, Bogna! Myśl! Kombinuj!

— Wszystko w porządku?

Gwałtownie poderwałam się i spojrzałam prosto w zmartwione oczy Wojtka.

— Niespecjalnie.

— Co się stało?

Wzięłam głęboki oddech, otworzyłam usta, ale nie dałam rady wydobyć z siebie ani słowa.

— Mietek się nie spisał? — zapytał.

Mietek? Jaki Mietek? Dopiero chwilę później skojarzyłam, że Ferenc mówił o fachowcu od naprawy dachu. 

Pokręciłam przecząco głową.

— Poszukam kogoś innego. Nie martw się — dodał.

— Nie o to chodzi. Po prostu... Ja... — Nie umiałam znaleźć odpowiednich słów.

Bo jak miałam mu zakomunikować, że najprawdopodobniej za kilka miesięcy mnie tutaj nie będzie, a oni zostaną bez pracy? No jak?

— Chciałem wyskoczyć na kilka godzin, mogę? — zapytał.

Potwierdziłam skinieniem głowy, ale mężczyzna zamiast wyjść dalej przyglądał mi się ze zmartwioną miną.

— Może masz ochotę jechać ze mną? — dodał.

Nie wiem, co zaskoczyło mnie bardziej, jego propozycja czy moja chęć wyrwania się, choć na moment, z tych przyłączających czterech ścian.

— Gdzie? — odezwałam się.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i powiedział:

— Zobaczysz. Chodź.

Może krótka wycieczka poza teren hotelu pozwoli mi nabrać perspektywy i wpadnę na genialny pomysł jak uratować swój nowy dom? Skinęłam głową.

****

Zatrzymaliśmy samochód na parkingu przed budynkiem, który przypominał wiejskie dworskie posiadłości. Wojtek, widząc moją niechęć do rozmowy, milczał przez całą podróż. Nie umiałam nawet ocenić, jak długo jechaliśmy. W głębi ducha dziękowałam, że nie próbował mnie zagadywać. Cały czas myślałam co zrobić, żeby uniknąć konfrontacji z Rafałem, ale jednak zmusić go do spłaty należnej mi części. Jak dotąd olśnienie nie przyszło.

— Gdzie jesteśmy? — zapytałam, przyglądając się z zainteresowaniem pięknemu otoczeniu. Liczne drzewa, alejki, ławeczki, kilka stołów do gry w szachy, miejsce na ognisko, wszystko to w połączeniu ze sobą mogłoby stanowić inspirację dla niejednego malarza.

Ferenc uśmiechnął się i odpowiedział:

— W "Niezapominajce".

— Gdzie?

— W prywatnym Domu Pomocy Społecznej "Niezapominajka". Tutaj mieszka moja żona. Choruje na Alzheimera.

Zaskoczona zamrugałam kilka razy. Dlaczego mnie tutaj przywiózł? Nie miałam pojęcia, że Wojtek był żonaty. Nigdy wcześniej nie wspominał o żonie. Spędzał w Zaciszu długie godziny bez słowa skargi. Nie spieszył się do domu. Nie przyszło mi nawet do głowy, że gdzieś czeka na niego pani Ferencowa. Może dlatego, że sama nie chciałam dzielić się szczegółami swojego życia prywatnego, więc nie wnikałam w sprawy innych, bojąc się podobnych pytań.

— Chciałem ci ją przedstawić, ale jeśli wolisz wracać... — zaczął, interpretując moje zdziwienie jako niechęć.

— Oczywiście, że chcę ją poznać! — zawołałam.

Ruszyliśmy w stronę głównego wejścia. Miejsce naprawdę wyglądało idyllicznie, nawet podczas pochmurnego dnia. Wiosną, gdy natura budziła się do życia, park z pewnością przypominał miejsce niczym z bajki.

Wojtek odwrócił się nagle, spuścił wzrok i powiedział:

— Dzisiaj jest jeden z tych lepszych dni. Mam umowę z personelem, że dzwonią do mnie, ilekroć pojawiają się przebłyski świadomości, ale niestety takie chwile zdarzają się ostatnimi czasy niezwykle rzadko.

Skinęłam głową.

Weszliśmy do środka, a moim oczom ukazał się długi, jasny korytarz. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające górskie pejzaże. Przytulne wnętrze kompletnie odbiegało od mojej wizji smutnych i przygnębiających ośrodków opiekuńczych. Gdybym nie wiedziała, co to za miejsce, w życiu nie postawiłabym na DPS.

Minęliśmy dyżurkę pielęgniarek, które uśmiechały się serdecznie i windą wjechaliśmy na drugie piętro. Ferenc zapukał do drzwi z numerem 207, nacisnął na klamkę i wszedł do środka, ruchem ręki zachęcając mnie, bym podążyła za nim.

W fotelu ustawionym tuż przy oknie siedziała starsza kobieta. Nigdy nie powiedziałabym, że to żona Wojtka. Wydawała się przynajmniej dekadę starszą od niego. Ubrana w różowy sweter i długi sznur pereł wyglądała jak gwiazda filmowa. Przypominała ponadczasową i emanującą klasą Grace Kelly.

— Wojtuś — wyszeptała, gdy tylko jej wzrok spoczął na mężu.

Cała twarz Ferenca zmieniła się w ułamku sekundy. Wcześniej sądziłam, że zawsze wyglądał na wesołego i bezproblemowego, ale teraz, gdy żona zwróciła się do niego zdrobniale, głosem pełnym miłości, rozświetlił się i promieniał wewnętrznym blaskiem. Uśmiechał się szeroko, uwydatniając zmarszczki wokół ust i oczu.

Podszedł do kobiety, która wyciągnęła do niego ręce i złożył na jej ustach najczulszy pocałunek, jaki widziałam w życiu.

Czułam się trochę jak intruz, obserwując tę intymną scenę. Ten dowód największej miłości. Takiej, której niestraszne są przeszkody i trudności. Takiej, która przetrwa wszystko. Nie potrzeba było żadnych słów by ta dwójka ludzi okazała sobie nawzajem oddanie, szacunek i szczere uczucie.

Pozazdrościłam im. Tak bardzo pragnęłam,  żeby ktoś kochał mnie całym sercem i całą duszą, bezinteresownie, bezgranicznie.

— Oleńko, pozwól, że przedstawię ci nową właścicielkę Zacisza, Bognę Barycką — powiedział Ferenc, zachęcając bym podeszła bliżej.

Kobieta spoglądała na mnie z ostrożnością i rezerwą. Na jej dostojnej twarzy wymalował się nieśmiały uśmiech, tak inny od tego, którym przed momentem obdarzyła męża.

— Dzień dobry. Miło mi panią poznać — wtrąciłam.

Dyskomfort kobiety ewidentnie rzucał się w oczy. Ola Ferenc patrzyła na mnie podejrzliwie, przerzucając wzrok na męża.

— Pamiętasz Zacisze? — Zwrócił się do niej i delikatnie pogładził po plecach. — Uwielbiałaś ciasto drożdżowe Sabiny. Kochasz to miejsce, spędzałaś tam każdą wolną chwilę — dodał.

Pokiwała głową, ale wątpiłam, żeby faktycznie pamiętała hotel. Odwróciła głowę i nieobecnym spojrzeniem zaczęła wpatrywać się w okno.

Kobieta czuła się niekomfortowo w towarzystwie obcej osoby, którą bez wątpienia byłam. Nie powinnam była przyjeżdżać!

Dyskretnie wycofałam się na korytarz, zostawiając ich samych, by mogli cieszyć się swoim towarzystwem. Przez wzgląd na Wojtka i jego głębokie uczucie do żony miałam nadzieję, że ich wspólny czas potrwa jak najdłużej.

Powolnym krokiem spacerowałam po terenie ośrodka, obserwując pogrążonych we własnym świecie mieszkańców "Niezapominajki". Większość nawet nie zwracała na mnie uwagi. Nieobecnym wzrokiem skanowali otoczenie, a ja zaczęłam się zastanawiać jaka jest ich historia. Jak wyglądało ich życie, zanim trafili do tej placówki? Gdzie są ich rodziny? Jaka była Ola Ferenc, zanim choroba zmieniła ją w niezdolną do samodzielnego funkcjonowania osobę?

Zatrzymałam się przed szklaną gablotą, w której wisiały najróżniejsze informacje i fotografie. Przyjrzałam się dokładniej zdjęciom przedstawiającym pensjonariuszy i ze smutkiem zwróciłam uwagę, że nie wszyscy są w podeszłym wieku. Choroba nie wybiera. 

— Ma pani rację. Choroba nie wybiera. — Usłyszałam za sobą niski, męski głos.

Najwyraźniej musiałam na głos wygłosić moje ostatnie przemyślenie. Odwróciłam się gwałtownie. Przede mną stał starszy, wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w koszulkę z uśmiechniętą minką.

— Mogę pani w czymś pomóc? — zapytał uprzejmie, choć nieco podejrzliwie.

— Nie, dziękuję. Jestem w odwiedzinach.

— U kogo?

— Słucham?

— Pytałem, u kogo jest pani w odwiedzinach.

Zamrugałam zaskoczona, nie rozumiejąc skąd te pytania. W pierwszej chwili chciałam podać nazwisko żony Wojtka, ale zaraz się powstrzymałam. Nie wiedziałam, kim był stojący przede mną mężczyzna. Wątpiłam, żeby miał niecne intencje, ale nigdy nie wiadomo i lepiej dmuchać na zimne.

— U kogo? — powtórzył, tym razem zdecydowanie mniej uprzejmie.

Założył ręce na piersi i uniósł brwi w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Nie spodziewałam się tej otwartej wrogości, więc milczałam.

— Mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości? — zainteresował się mężczyzna.

— A w jakim celu?

— Proszę? — zapytał.

— W jakim celu chciałby pan zobaczyć mój dokument?

Zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła.

— Albo pokaże mi pani jakiś dokument, albo będę musiał usunąć panią z terenu ośrodka — rzucił.

Usunąć mnie? Z terenu ośrodka? Chyba sobie żartował!

— A kim pan jest?

Mężczyzna uśmiechnął się, ale jego mina daleka była od życzliwej. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej identyfikator pracowniczy z logo ośrodka i podsunął w moją stronę.

Dyrektor Mateusz Krenz, odczytałam i natychmiast spłonęłam rumieńcem.

— Teraz pani kolej — powiedział stanowczo.

Chaotycznymi ruchami zaczęłam nerwowo przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu portfela. Błyszczyk do ust, samotny tampon, stare paragony, klucze, ale portfela ani śladu.

Cholera jasna! Gdzie jest ten zasrany portfel?

— Dzisiaj — powiedział mężczyzna.

Przewróciłam oczami. Bez przesady, przecież wcale nie szukałam tak długo. Poza tym, czy on nie wiedział, że znaleźć cokolwiek w damskiej torebce to wcale nie taka łatwa sztuka?

— Już, już. Chwileczkę — bąknęłam.

Zdesperowana usiadłam na podłodze i zaczęłam opróżniać zawartość torby. Przecież gdzieś musi tu być! Niemożliwe, żebym zostawiła go w Zaciszu.

— Nie może pani wchodzić na teren ośrodka z niebezpiecznymi przedmiotami — rzucił, spoglądając na mnie z niezadowoloną miną.

Co? Jakimi niebezpiecznymi przedmiotami? Już miałam się odezwać, ale mój wzrok spoczął na pokaźnych rozmiarów śrubokręcie. Cholera!

— Mam problemy z samochodem — powiedziałam szybko.

Dyrektor ściągnął brwi, najwidoczniej nie rozumiejąc mojego wytłumaczenia.

— Mam stary samochód i wieczne kłopoty z centralnym zamkiem...

Nie zdążyłam dokończyć, bo usłyszałam głos Wojtka.

— Bogna? Co się stało? Co robisz na podłodze? — zapytał. — Dzień dobry, panie dyrektorze.

— Państwo się znacie?

— Tak. To moja szefowa. Przyjechała ze mną do żony — powiedział Ferenc i zmierzył dyrektora podejrzliwym wzrokiem. — Jakiś problem?

Mężczyzna przyjrzał się bałaganowi na podłodze, po czym przerzucił wzrok na Wojtka i z niezadowoloną miną odpowiedział:

— Nie. Nie ma problemu. Po prostu mieliśmy w ostatnim miesiącu kilka kradzieży, dlatego jestem bardzo ostrożny, gdy po terenie domu pałęta się ktoś obcy.

Myślał, że jestem złodziejką? A niech mnie! Gdy się nad tym zastanowiłam, jego zachowanie wcale nie było niedorzeczne. Musiał dbać o swoich podopiecznych, a ja faktycznie byłam obca.

— Nadal chce pan zobaczyć mój dowód osobisty? — zapytałam.

Pokręcił głową, przeprosił i ulotnił się równie szybko, jak się pojawił.

— O co chodziło? — odezwał się Wojtek, obserwując oddalającego się dyrektora.

— Nic, nieważne. Jak żona? — zapytałam, zmieniając temat.

Ferenc posmutniał i wzruszył ramionami. Nie został nawet ślad po szerokim uśmiechu i spojrzeniu pełnym miłości. Miałam ochotę go przytulić, tak zwyczajnie, po ludzku ofiarować mu wsparcie. Pokazać, że może na mnie liczyć. Jednak widząc jego zbolałą minę, nie umiałam znaleźć odpowiednich słów. Jak na kogoś, kto w przeszłości zawodowo zajmował się tłumaczeniami, ostatnimi czasy dość często mi się to zdarzało.

— Wracajmy do Borowic — powiedział cicho i bez dalszych wyjaśnień ruszył w kierunku wyjścia, a ja podążyłam za nim.

Całą drogę spędziliśmy w ciszy. Żadne z nas nie pomyślało nawet o tym, żeby włączyć radio. Każde pogrążone we własnych rozmyślaniach, nie zwracało uwagi na osobę siedzącą obok. Dopiero gdy Wojtek wyłączył silnik, zorientowałam się, że dojechaliśmy na miejsce. Nacisnęłam klamkę i już miałam wysiąść z auta, gdy Ferenc odezwał się niespodziewanie.

— Zaczekaj. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego zabrałem cię ze sobą. Przyznaję, zadziałałem impulsywnie, ale chciałem, żebyś poznała Olę. Tutaj pierwszy raz ją zobaczyłem, wiesz? W Zaciszu. Przyjechała z Warszawy z jakąś koleżanką na kilka dni. Ja pomagałem wtedy Wackowi w hotelu głównie w weekendy. Zakochałem się na zabój. Jedno spojrzenie i wiedziałem, że chcę, żeby została moją żoną — powiedział z lekkim uśmiechem. — Jakimś cudem wybrała mnie. Mnie, chłopaka z małej, górskiej miejscowości. Porzuciła wygodne życie w Warszawie i przeniosła się do Sosnówki, żeby ze mną być.

Słuchałam tego, co mówił z uwagą, ale wciąż nie rozumiałam, do czego zmierzał.

— Słyszałem twoją rozmowę z księgową. Wiem, że masz problemy finansowe. Wszystkie moje najlepsze wspomnienia związane są z tym miejscem, dlatego zrobię wszystko, co tylko będę mógł, abyś zatrzymała to miejsce. Siedzimy w tym razem. Nie jesteś sama — dodał i delikatnie dotknął mojego ramienia.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Nagle wycieczka do "Niezapominajki" nabrała sensu. Wojtek kochał Zacisze, bo kojarzyło mu się z ukochaną żoną. Chciał pokazać mi, że dla niego to nie tylko miejsce pracy, ale ogromny bagaż doświadczeń, które wywarły wpływ na jego życie.

Zawsze musiałam radzić sobie sama, musiałam liczyć tylko na siebie, teraz też myślałam, że jestem w beznadziejnej sytuacji, ale słowa Ferenca jakimś cudem podniosły mnie na duchu i dodały mi odwagi.

Wiedziałam już, co muszę zrobić. Spotkać się oko w oko z człowiekiem, którego przysięgałam nigdy więcej nie oglądać.

Dasz radę, Bogna! Dasz radę! Pojedziesz tam, zażądasz pieniędzy i tyle.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy widmo spotkania z padalcem wcale nie wydawało się takie straszne. Musiałam to zrobić. Dla Wojtka i jego żony. Dla Agaty i Szymona. Dla Huberta. Dla Floriana. Dla nich wszystkich, ale przede wszystkim dla siebie. Tak, przede wszystkim dla samej siebie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro