ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Florian

Kilkanaście miesięcy wcześniej.

— Jak tak dalej pójdzie, to ta babcia z laską będzie szybsza od ciebie zwróciłem się do zziajanego Filipa, który zatrzymał się kilka metrów za mną i z trudem łapał oddech.

Wschodzące, listopadowe słońce padało na moją zarumienioną od wysiłku twarz. Krew szybciej krążyła w żyłach, napędzana przez endorfinowego kopa. Uwielbiałem ten stan błogości i lekkości, kiedy umysł przejmował kontrolę nad ciałem. Niektórzy nazywali to euforią biegacza, ale ja każdy bieg traktowałem niczym katharsis. Czy mogło być coś lepszego od odreagowania napięcia, stłumionych emocji i skrępowanych myśli podczas wysiłku fizycznego? Szczerze powiedziawszy, nie znalazłem dotąd bardziej satysfakcjonującego sposobu. Spojrzałem na zegarek i zmarszczyłem czoło. Siedem minut na kilometr. Kurwa, kiepsko. Do rozpoczęcia zmiany została nam niecała godzina. Musiałem wykorzystać, że jakimś cudem udało mi się namówić Filipa na trening.

Dalej! Ruszaj dupę, stary. Psujesz mi statystykę. Ciśniemy jeszcze piątkę dodałem.

Spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach.

Dupę to ty musisz sobie znaleźć, Floro. Może ukróciłaby twoje sadystyczne zapędy wysapał.

Przez sekundę zrobiło mi się go żal, ale szybko mi przeszło. Przyjrzałem mu się dokładniej. Czekała nas jeszcze dwudziestoczterogodzinna zmiana, a on już wyglądał, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Twarz pokryła się szkarłatem, a jasne kosmyki, mokre od potu, kleiły mu się do czoła. Sam spierdolił sobie kondycję, a ja nie zamierzałem głaskać go po główce.

Lepiej pilnuj, żeby twoja nie przyrosła do kanapy. Do kompletu brakuje ci tylko piwnego brzuszka, tatuśku.

Filip zrobił krok w przód i z całej siły poklepał mnie otwartą dłonią po plecach.

Poczekaj, aż sam będziesz w mojej sytuacji. Stary, ja prawie nie sypiam. Gdybym wiedział, że dzieci potrafią ryczeć całymi dniami i nocami, poczekałbym następne pięćdziesiąt lat.

Wybuchnąłem śmiechem.

Śmiej się, śmiej. Odkąd Iza wróciła do pracy, siedzę w gównie. Dosłownie. Mam jakieś paranoje i wszędzie czuję smród dziecięcego łajna. Wiedziałeś, że słodkie bobasy walą takie kloce? Boję się karmić młodego. Pamiętasz tego dziadka z meliny, którego znaleźliśmy w mieszkaniu po dwóch tygodniach? Stary, to nic w porównaniu z zawartością pieluszki mojego syna wyrecytował, imitując odruch wymiotny.

O, tak. Doskonale pamiętałem zgłoszenie sąsiadów, którzy zainteresowali się, że od dawna nie widzieli osiedlowego pijaczka. Przez następny tydzień wręcz kąpałem się w perfumach. Wzdrygnąłem się na samą myśl.

Uniosłem ręce w pokojowym geście, sygnalizując mu, że nie zamierzałem więcej z niego drwić.

Dalej, jeszcze pięć kilometrów i ci odpuszczę. Obiecałeś mi Chojnik [1] w tym roku! Dawaj, ciśniemy piątkę i spadamy do roboty.

Filip jęknął głośno, kręcąc głową.

Ja pierdolę, chcesz mnie zabić? Floro, to są tortury. Tor - tu - ry! Zamiast się katować zapieprzaniem po Jeleniej, lepiej wpadnij do nas, wypijemy jakiegoś browarka. Iza się ucieszy, dawno cię nie widziała, a ty zobaczysz, jak mi dzieciak rośnie poprosił.

Browarka? Przed pracą? Mózg ci się zlasował? zaśmiałem się. A co ci mówiłem o piwnym bebechu? Podszedłem do niego, żeby poklepać go po delikatnie zaokrąglonym brzuchu, ale domyślił się, co zamierzałem zrobić i odtrącił moją rękę.

Przecież nie mówię, że teraz. Miło by było, gdybyś nas w końcu odwiedził. Właśnie! Teraz mi się przypomniało. Co tam słychać u amatorki mocnych trunków? zapytał, próbując ukryć ironiczny uśmieszek.

Ech. Przewróciłem oczami.

Nie wiem.

Nie wiesz?

Będziesz po mnie powtarzał jak jakaś papuga? Nie wiem, nie widujemy się już — mruknąłem.

Przykro mi, stary powiedział ze współczuciem w oczach.

Widziałem w jego spojrzeniu, że naprawdę było mu przykro, ale ja jakoś nie potrafiłem żałować, że zakończyłem związek z Grażyną. Związek to za dużo powiedziane. Kilka miesięcy wspólnych spotkań, które zwykle kończyły się tym, że odwoziłem ją pijaną do domu. Wesoła, wygadana, towarzyska, lubiąca się bawić, stanowiła miłą odmianę po śmiertelnie poważnej i posępnej Gośce. Z każdą kolejną randką pojawiło się coraz więcej znaków ostrzegawczych. W przeciwieństwie do Filipa nie planowałem zakładać rodziny i babrać się w pieluchach, ale miło było wracać do domu, w którym ktoś na mnie czekał.

Dobijałem czterdziestki, czasy ostrego imprezowania dawno zostawiłem za sobą. Wolałbym w niedzielny poranek zjeść śniadanie na balkonie ze swoją kobietą, zamiast pędzić do sklepu po tabletki przeciwbólowe i klina na kaca.

Wcale nie cieszyłem się na kolejne rozstanie. Kolejna porażka dodana do długiej listy moich związkowych niepowodzeń. Z zazdrością spoglądałem na Filipa i Izę, którzy wręcz promienieli szczęściem. Z tęsknotą obserwowałem babcię i dziadka którzy, mimo osiemdziesiątki na karku, nadal spacerowali, trzymając się za ręce. Pomyślałem o krótkim i burzliwym małżeństwie rodziców. O wszystkich kłótniach, wrzaskach i awanturach, które towarzyszyły mi w dzieciństwie. O anielskiej cierpliwości ojca, który bez słowa skargi znosił psychotyczne zachowania matki. O chuderlawym i nieśmiałym Florku, który, z książką i latarką, chował się pod łóżkiem, starając się przenieść w świat zmyślonych i fascynujących historii, byle tylko oderwać się od smutnej, domowej rzeczywistości, której nie potrafił pojąć.

Floro, nie łam się. Głos Filipa wyrwał mnie z rozmyślań. — Nie da się tego jakoś naprawić?

Zorientowałem się, że mówił o Grażynie, myśląc, że to z jej powodu nagle posmutniałem.

Jedyna rzecz, którą chcę naprawić, to twoja tragiczna kondycja. Nie wymigasz się, ruszamy rzuciłem i puściłem się pędem przed siebie.

Usłyszałem za sobą kolejne jęki, wydobywające się z ust Filipa, ale wiedziałem, że nie odpuści. Zrobił się leniwy, fakt, ale nie należał do osób, które łatwo się poddawały. Była to jedna z cech, które szanowałem w nim najbardziej.

Przemierzaliśmy ulice Jeleniej Góry, obserwując, jak ruch samochodowy z każdą minutą robił się coraz gęstszy. Dorośli spieszyli się do pracy, dzieciaki do szkoły. Hałas i miejski gwar powoli stawały się nie do zniesienia. Z tego powodu najczęściej zaczynałem bieg jeszcze przed wschodem słońca, gdy ulice świeciły pustkami. Zwykle wybierałem też dłuższe ścieżki, ale pierwszy raz od miesięcy Filip zgodził się na wspólny trening, więc postawiłem na łatwiejszą i krótszą trasę. W zeszłym tygodniu świętowaliśmy jego suto zakrapiane urodziny, podczas których mimochodem napomknąłem, że coraz bardziej przypomina serialowego czterdziestolatka. Lamentował i oburzał się przez resztę wieczoru, ale moja kąśliwa uwaga przyniosła zamierzony efekt. Następnego dnia zadzwonił do mnie, żeby umówić się na wspólne bieganie. Punkt dla mnie!

Floro, cholera jasna! Usłyszałem przeraźliwy krzyk Filipa i natychmiast się zatrzymałem.

Nie dajesz już rady, staruszku? zapytałem, odwracając się w jego stronę.

Sapał głośno, ręce położył na udach, próbując wyrównać oddech. Minęło kilkanaście sekund, a on dalej z trudem łapał powietrze.

Wszystko w porządku? Podszedłem bliżej, zaalarmowany jego stanem.

Dym wysapał.

Co?

Uniósł rękę i wyciągnął ją przed siebie, wskazując coś w oddali.

Stary... ten... dym... wygląda... podejrzanie...

Spojrzałem we wskazanym przez niego kierunku. Rzeczywiście. Zauważyłem, unoszący się ponad dachami domów, gęsty dym.

Może palą jakimiś śmieciami... powiedział Filip ze zwątpieniem w głosie.

Wielce prawdopodobne. Sezon grzewczy już się zaczął i ludzie wrzucali do pieca wszystko, co popadnie. Od starych ciuchów, plastikowych butelek, śmieci, kartonów aż po dziecięce pieluchy. Lwia część zgłoszeń podczas jesiennych i zimowych miesięcy dotyczyła pożarów sadzy w kominach.

Spojrzałem w stronę przyjaciela, którego wzrok skupiony był na powiększających się kłębach dymu. Nasze oczy spotkały się na ułamek sekundy i obaj skinęliśmy głową. Zrozumieliśmy się bez słów.

Ruszyliśmy przed siebie w szaleńczym pędzie. Przeklinałem w myślach, że zostawiliśmy telefony, razem ze zmianą ubrań, w samochodzie zaparkowanym prawie dwa kilometry dalej.

Mijaliśmy spieszących się przechodniów, skupionych na własnych rozmyślaniach. Z zawrotną prędkością pokonywaliśmy zatłoczone chodniki. Żaden z nas nie oglądał się na drugiego, liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

Cały czas miałem nadzieję, że to nic wielkiego, ale zawodowe przeczucie podpowiadało co innego. Z doświadczenia wiedziałem, że lepiej dmuchać na zimne, lepiej sprawdzić i się upewnić. Nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym przeszedł obojętnie. Nie rozumiałem powszechnych obiekcji przed powiadomieniem służb ratunkowych. Ludzie zwlekali, bo myśleli, że ktoś inny zadzwoni, a przecież każda minuta była na wagę złota.

Przyspieszyłem bieg. Skręciłem w kolejną ulicę i moim oczom ukazała się stara, odrapana kamienica. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że to pożar. Znałem ten budynek! Wiedziałem, kto tam mieszkał. Kurwa mać!

Na chodniku po przeciwnej stronie zebrała się kilkuosobowa grupka gapiów.

Straż! wrzasnąłem. Zawiadomił ktoś straż?

Ludzie patrzyli po sobie, ale nikt się nie odezwał. Starszy mężczyzna ze wstydem spuścił wzrok.

Dzwoń, do kurwy nędzy, na 112! krzyknąłem do młodej dziewczyny, stojącej najbliżej.

Poczułem rękę Filipa na swoim ramieniu, ale szybko ją strąciłem. Nie było czasu.

Zdjąłem wierzchnią koszulkę i zmoczyłem ją resztką wody z bidonu.

Chyba nie zamierzasz... zaczął Filip, ale nie dokończył, bo w tym momencie z kamienicy wybiegła bosa kobieta, w koszuli nocnej, drąc się wniebogłosy:

Ludzi ratujcie! Jezu, ratujcie Morawiaków! Tam są małe dzieci! wrzeszczała.

Ani mi się, kurwa, waż, za mną wchodzić, słyszysz? krzyknąłem do Filipa, który trzymał się tuż za mną. Przed wejściem do budynku odwróciłem się jeszcze raz w jego stronę, złapałem go za ramiona i potrząsnąłem mocno.

Nasi będą na miejscu za kilka minut. Zostań na zewnątrz! Masz małe dziecko, do jasnej cholery! Rodzinę! Nie ryzykuj! wrzasnąłem.

Podziałało. Na wzmiankę o synu Filip ledwo zauważalnie skinął głową. Wiedziałem, że najchętniej ruszyłby za mną, ale posiadanie rodziny, dzieci, zobowiązań zupełnie zmieniało sposób postrzegania niebezpieczeństw w naszym zawodzie. Człowiek stawał się ostrożniejszy, bohaterstwo odchodziło na dalszy plan.

Wbiegłem do kamienicy i rozejrzałem się, przypominając sobie układ pomieszczeń w budynku. Z dzieciństwa pamiętałem, że Jarek Morawiak mieszkał na piętrze. Wyglądało na to, że niewiele zmieniło się przez lata. Drzwi do mieszkania na parterze były otwarte na oścież, stamtąd najprawdopodobniej wybiegła, zaalarmowana wonią dymu, sąsiadka.

Wiedziałem, że powinienem czekać na jednostkę, nie miałem odpowiedniego sprzętu, ale minuty miały znaczenie. Sekundy miały znaczenie. Kolega z podwórka był ojcem trójki lub czwórki dzieci, nie mogłem tak po prostu stać bezczynnie i czekać. Bezpieczeństwo strażaka zawsze stawiało się na pierwszym miejscu, ale życie ludzkie miało najwyższą wartość. Sam szkoliłem gówniarzy, powtarzając im, że brawurą niewiele się zdziała. Wiedziałem jednak, że ogień potrafi rozprzestrzeniać się w zawrotnym tempie. Nie bez powodu nazywano go najpotężniejszym z żywiołów.

Ostrożnie pokonywałem kolejne stopnie starych, drewnianych schodów, trzeszczących pod moim ciężarem, prowadzących na następną kondygnację. Dotarłem na piętro i zauważyłem, że spod drzwi wydostaje się dym. Cholera jasna!

Jak to możliwe, że nikt z domowników nie zauważył ognia?

Solidnym kopniakiem spróbowałem wyważyć drzwi wejściowe, ale pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Rozpędziłem się, z całej siły uderzając w nie prawym barkiem. Udało się! Dzięki Bogu!

Ciaśniej przycisnąłem wilgotną koszulkę do ust. Dym w mieszkaniu był gęsty i duszący. To on zabijał więcej ludzi niż ogień. Miałem niewiele czasu, jeśli ktokolwiek miał wyjść stąd żywy. Wbiegłem do pierwszego pomieszczenia na prawo. Drobna kobieta spała, nieświadoma śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Pożar wrzasnąłem. Wstawaj, pali się! krzyczałem dalej.

Nie zlokalizowałem jeszcze źródła ognia, ale w maleńkiej sypialni nie było po nim ani śladu.

Morawiakowa z przerażeniem otworzyła oczy i zamrugała kilka razy.

Dzieci! Gdzie są dzieci? krzyczałem.

Gdy dotarło do niej, co się dzieje, trzęsącą się ręką wskazała drzwi do kolejnego pokoju. Wbiegłem do środka. Zobaczyłem na poduszce dwie ciemne główki. Kobieta szybko mnie wyminęła i wyciągnęła z głębokiego łóżeczka najmłodsze dziecko. Krzyczała coś do starszych, ale nie potrafiłem zrozumieć jej słów. Powietrze robiło się coraz cięższe, każdy oddech sprawiał trudność.

Szybko! Uciekajcie! Trzymajcie się blisko podłogi! Na kolanach. Nie ma czasu! Nie byłem pewien, czy dotarły do niej moje stłumione wrzaski, ale otrząsnęła się, skinęła głową i natychmiast wyprowadziła pociechy na korytarz. Choć dzieci płakały rozpaczliwie, nie straciła zimnej krwi i szczerze to doceniałem. Panika była najgorszym doradcą. Nie bez powodu mówi się, że tylko spokój może nas uratować.

Najstarszy syn... wysapała kobieta.

Kurwa mać! Jeszcze ktoś był w mieszkaniu?

Bez słowa pokiwałem głową, nie chcąc tracić tlenu na zbędne rozmowy.

Biegiem popędziłem przed siebie. Gęsty dym wypełniający pomieszczenia z każdą sekundą stawał się coraz bardziej intensywny. Zaczęły szczypać mnie oczy, w żyłach krew pędziła jak oszalała, serce waliło, próbując zrekompensować tlenowy deficyt.

Nigdy, przenigdy nie zapomnę przerażenia na twarzy nastolatka, który siedział skulony w kącie pokoju, zanosząc się od kaszlu. Krzyczałem, machałem rękami, ale chłopak, sparaliżowany strachem, nie był w stanie się ruszyć. Zauważyłem, że z trudem łapie powietrze. Kurwa! Nagle wstał i ruszył w stronę okna.

Tylko nie okno! Zanim zdążyłem krzyknąć, żeby, broń Boże, go nie otwierał, do środka wdarł się silny powiew świeżego powietrza. Kurwa mać! Teraz mieliśmy jeszcze mniej czasu. Każdy dodatkowa ilość tlenu powodowała szybszy rozwój pożaru.

Dopadłem do niego i szarpnąłem mocno. Dusił się. Kaszlał. Przycisnąłem koszulkę do jego ust, sam zasłaniając twarz ramieniem. Zaczynało kręcić mi się w głowie. Zbyt długo byliśmy w środku, musieliśmy natychmiast wydostać się na zewnątrz.

Popchnąłem chłopaka, sygnalizując mu, żeby się czołgał. Posłuchał.

Byliśmy już prawie w połowie korytarza, gdy zobaczyłem ogień. Nawet przez ograniczoną widoczność dało się zauważyć zatrważające płomienie. Pomieszczenie po lewej stronie, które zapewne kiedyś było kuchnią, zostało doszczętnie strawione przez żar. Było tak gorąco, tak cholernie gorąco. Moje ciało z trudem sunęło po rozgrzanej podłodze. Z oczu zniknął mi nastoletni syn Morawiaków. Dobrze, to dobrze. Przynajmniej cała rodzina się uratowała, przynajmniej...

Nie miałem już sił... nie mogłem... nie...

Nagle ujrzałem twarz przyjaciela. Uznałem, że to omamy, podsuwane przez niedotleniony mózg. Zwidy w ostatnich chwilach mojego życia. Uśmiechnąłem się do siebie.

Ruszaj się, kurwa! Spierdalamy stąd! Poczułem ostre szarpnięcie i zdałem sobie sprawę, że to wcale nie były przywidzenia.

Chciałem coś powiedzieć, odezwać się, powiedzieć mu, żeby się ratował i mnie zostawił, ale nic nie wypłynęło z moich ust.

Ty też jesteś moją rodziną, baranie! Nie zostawia się braci w potrzebie. Usłyszałem jego głos.

Poczułem, jak ramiona Filipa unoszą moje otępiałe i wycieńczone ciało. Nie wiedziałem, co się dzieje, nie potrafiłem skupić myśli. Jedyne, co słyszałem, to dźwięk syren zbliżających się wozów strażackich.

Może była jeszcze jakaś nadzieja? Może...

Dawaj, Florian! Przecież chcesz żyć!

Nagle potężna eksplozja odrzuciła mnie na przeciwległą ścianę. Nie czułem już żadnego bólu, nie czułem absolutnie nic, po prostu zamknąłem oczy z myślą, że więcej ich nie otworzę.

Obudziłem się w szpitalu ponad miesiąc później, pokryty bandażami i otumaniony lekami. Dowiedziałem się, że lekarze utrzymywali mnie w stanie śpiączki farmakologicznej, walcząc z dotkliwymi poparzeniami, których doznałem w wyniku wybuchu gazu w mieszkaniu Morawiaków.

Nie to było jednak najgorsze. Fil... Nie potrafiłem nawet wymówić na głos jego imienia. Na samą myśl o przyjacielu, ściskało mnie w klatce piersiowej. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił w tym miejscu gigantyczną dziurę. Dziurę, której nie sposób było zapełnić.

Dlaczego? Dlaczego, do kurwy nędzy? Dlaczego to on musiał umrzeć?

Wszyscy dookoła przekonywali, że powinienem dziękować Bogu, że przeżyłem. Cud boski, mówili. Cud? Pierdolony cud?

Leżąc na szpitalnym łóżku, podłączony do medycznej aparatury, spojrzałem w górę i powiedziałem pod nosem:

Popełniłeś błąd. To powinienem być ja! Popełniłeś błąd! Źle wybrałeś!

Z wściekłości i bezsilności zazgrzytałem zębami. Ja leżałem tutaj, a on dwa metry pod grubą warstwą ziemi. I nic nie było w stanie tego zmienić. Nic.

[1] Chojnik - górski maraton podczas Karkonoskiego Festiwalu Biegowego rozgrywany w Karkonoskim Parku Narodowym. Start i meta zlokalizowane w okolicy Zamku Chojnik w Sobieszowie (dzielnica Jeleniej Góry)

__________________

Dzisiejszy rozdział dedykuję wszystkim strażakom, który codziennie ryzykują życie, pchając się w serce ognia. 

"Bogu na chwałę, bliźniemu na ratunek." 

Buziaki, 

Darianka. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro