ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bogna

Polska służba zdrowia ssie.

Każdy, kto kiedykolwiek musiał pojawić się na szpitalnym oddziale ratunkowym, wiedział, że wielogodzinne czekanie potrafi doprowadzić człowieka do szewskiej pasji. Po prawie dwóch godzinach siedzenia na ciasnym i niewygodnym krześle, wyprofilowanym tak fatalnie, że zdrętwiał mi prawy pośladek, byłam święcie przekonana, że na tablicy wisiało dokładnie siedemnaście ulotek z ogłoszeniami, a w śmierdzącej poczekalni znajdowały się dwadzieścia trzy krzesła.

Boże! Jak ja nienawidziłam szpitali. Wszechobecny smród mieszanki medykamentów z detergentami do czyszczenia podłóg i środkami do dezynfekcji narzędzi i urządzeń medycznych przyprawiał mnie o mdłości.

Długi, wąski korytarz z odpadającą ze ścian farbą w kolorze przybrudzonej bieli, ciągnął się w nieskończoność. Gdzieniegdzie dostrzec było można szpitalne łóżka, czekające na kolejnych nieszczęśników. Pomimo później pory na oddziale nie brakowało pacjentów. W poczekalni, wliczając mnie i strażaka, znajdowało się łącznie pięć osób: starszy mężczyzna ze złamaną ręką w towarzystwie żony, która nerwowo stukała obcasami o posadzkę, oraz młoda kobieta, której obrażeń nie sposób było ocenić na pierwszy rzut oka.

Dlaczego to wszystko tak długo trwało?

Spojrzałam na siedzącego obok Floriana. Jego masywna postać ledwo mieściła się w plastikowym fotelu. Jeśli ja narzekałam na niewygody, nie chciałam nawet myśleć, jak uciążliwe musiało to być dla niego. Z jego ust nie padło jednak ani słowo skargi. Właściwie z jego ust nie padło ani słowo, kropka. Grymas na twarzy mężczyzny z minuty na minutę stawał się wyraźniejszy. Zaczęłam się zastanawiać, czy mój prowizoryczny opatrunek spełnił swoje zadanie i zatamował krwawienie.

— Przepraszam bardzo — zawołałam do przechodzącej obok pielęgniarki. — Jak długo będziemy musieli jeszcze czekać? Mój... kolega ma poważną ranę, a jesteśmy tu już dwie godziny.

Kobieta zmrużyła oczy, wpatrując się we mnie z niezadowoleniem. Pożałowałam, że w ogóle się odezwałam. Przerzuciła wzrok na Romańskiego, ale Florian uparcie milczał. Bosko. Przydałoby się wsparcie, a nie kolejne dąsy, jeśli mieliśmy kiedykolwiek stąd wyjść.

— Proszę czekać cierpliwie. — Silnie zaakcentowała ostatnie słowo. — Doktor został pilnie wezwany na oddział. Lada moment ktoś do państwa przyjdzie.

Już chciałam dodać, że dokładnie to samo usłyszeliśmy dwie godziny temu, ale się powstrzymałam. Skoro Romańskiemu to nie przeszkadzało, w porządku, nie zamierzałam wychylać się przed szereg.

Wyciągnęłam komórkę z torebki i zamrugałam kilka razy, upewniając się, czy dobrze widzę cyfry na wyświetlaczu. Druga dwanaście! Druga dwanaście?! Jakim cudem zrobiło się tak późno?

Przy dobrych wiatrach będziemy z powrotem w Borowicach nie wcześniej niż za godzinę, a to oznaczało niecałe cztery godziny snu.

Niektórzy potrafili funkcjonować na oparach, ale ja do nich nie należałam. Moje ciało potrzebowało przynajmniej sześciu godzin w objęciach ciepłej kołderki, jeśli następnego dnia nie chciałam wyglądać jak zombie. Zasłoniłam ręką usta, starając się ukryć kolejne ziewnięcie.

— Możesz wracać do Zacisza — odezwał się niespodziewanie Florian, ale zignorowałam jego słowa.

Tak, pewnie. Wracać do Zacisza. Oczywiste, że go tutaj nie zostawię. Ciche dni cichymi dniami, ale nie porzuca się drugiego człowieka w potrzebie z czystej, ludzkiej przyzwoitości.

— Wracaj do Borowic — dodał.

— Jeśli masz zamiar gadać głupoty, to może lepiej wcale się nie odzywaj. — Przewróciłam oczami i walcząc z sennością, włączyłam pierwszą lepszą grę systemową polegającą na zbieraniu durnych diamentów.

Mijały kolejne minuty, lekarz wciąż się nie pojawił, ale młoda kobieta zrezygnowała z czekania i przeklinając pod nosem, opuściła poczekalnię. Zyskaliśmy przewagę, kolejka się zmniejszyła, dzięki Bogu!

— Następnym razem użyj tego zielonego diamentu, od razu przeskoczysz level wyżej. — Usłyszałam głos Floriana i podniosłam wzrok.

— Nagle masz ochotę na rozmowę? — burknęłam.

— Sama powiedziałaś, że mam się nie odzywać.

Cierpliwości!

— Nie. Powiedziałam, że jeśli masz gadać głupoty, to masz się nie odzywać.

Mężczyzna prychnął pod nosem.

Co go śmieszyło w tej sytuacji? Siedzieliśmy jak idioci, czekając na szpitalnym oddziale ratunkowym, gdzie szybciej można wyzionąć ducha, niż otrzymać pomoc medyczną.

— Jak noga? — zapytałam.

— Która?

— Ha-ha, bardzo śmieszne.

— Wydaje mi się, że już nie krwawi. Opatrunek trzyma się dzielnie. Dobrze się spisałaś. To nic takiego, naprawdę. Po prostu wygląda dużo gorzej, niż jest w rzeczywistości.

Szczerze wątpiłam, przypominając sobie poharatane kawałki skóry, ale skinęłam głową w odpowiedzi. Niechętnie musiałam przyznać, że bardzo mi zaimponował. W ogóle się nie skarżył, nie marudził, nie stękał, nie jęczał. Nie denerwowało go nawet wielogodzinne czekanie. Gdybym to ja znalazła się na jego miejscu, już dawno wypłakałabym morze łez. Moja tolerancja na ból była praktycznie nieistniejąca.

— Powiesz mi, co naprawdę ci się stało? — zapytałam.

— Mówiłem ci przecież. Przewróciłem się.

Zmarszczyłam czoło, słysząc jego lakoniczną odpowiedź. Zrobiło mi się przykro, że nie dość, że nie chce mi powiedzieć, co się wydarzyło, to wmawia mi bajeczkę o tym, że się przewrócił.

Przeniosłam wzrok z powrotem na ekran telefonu.

Romański głośno westchnął i zaczął:

— W borowickich lasach mamy problem z quadami, ludzie...

— Ale co to... — zaczęłam, ale Florian natychmiast mi przerwał.

— Nie przerywaj. Sama chciałaś to usłyszeć. W borowickich lasach nie brakuje amatorów jazdy quadami i crossami, to prawdziwa plaga. Przyjeżdżają całymi grupami i szaleją, niszcząc przyrodę, strasząc zwierzęta, hałasując. Na dodatek po każdej takiej akcji mieszkańcy wywożą pełne worki śmieci. Straż Leśna próbuje z nimi walczyć, ale bezskutecznie. Posypały się jakieś mandaty, ale co z tego? Kary pieniężne ich nie odstraszają — wyrecytował.

Skinęłam głową. Fakt, wielokrotnie słyszałam warkot silników, ale przyzwyczajona do wielkomiejskiego zgiełku, nie uważałam go za uciążliwy. Florian uświadomił mi, że hałas był najmniejszym problemem. Niszczenie przyrody? Straszenie zwierząt? Góry śmieci? Dla takiego zachowania nie znajdowałam usprawiedliwienia. Ale co quady i crossy miały wspólnego z raną na jego nodze?

— Ludzie są już tym wszystkim zmęczeni. Naprawdę zmęczeni. Starają się walczyć z chuliganami na własną rękę. Ktoś zastawił na nich pułapkę — dokończył.

— Pułapkę?

Wyobraziłam sobie spadającą z drzewa siatkę. Chyba czytałam za dużo fantasy.

— Ktoś wbił w ziemię zaostrzone, metalowe pręty, wystające na jakieś dziesięć centymetrów. Poszedłem na spacer i przewróciłem się. Spadając kilkanaście metrów w dół, nadziałem się na jeden z nich. Pech chciał, że pręt wbił się dość głęboko i gdy leciałem w dół, rozciął całą tylną część uda. Ot, cała historia. Tak, jak mówiłem wcześniej, przewróciłem się. — Wzruszył ramionami, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Byłam tak zszokowana, że nie zauważyłam, że otworzyłam usta ze zdziwienia. Nadział się na metalowy pręt? Przecież to mogło skończyć się o wiele gorzej!

— Dlaczego nie chciałeś jechać do szpitala? — zapytałam zaskoczona. — To poważna sprawa! I nie mów mi, że to nic wielkiego, widziałam krew! Jak w ogóle dostałeś się z powrotem do mieszkania?

Kolejny raz westchnął głośno.

— Już powiedziałem. Wygląda to gorzej, niż jest w rzeczywistości. Tej krwi wcale nie było tak dużo. Myślałem, że poradzę sobie sam. To się stało niedaleko, dosłownie kilkaset metrów od hotelu, kawałek od dróżki w stronę strumyka. Skończyłem kwalifikowany kurs pierwszej pomocy, poza tym... — zawahał się, spuszczając wzrok. — Mam już dosyć szpitali. Wierz mi.

Sposób, w jaki powiedział wierz mi, łamał mi serce. Domyśliłam się, że nawiązuje do pokrywających jego ciało blizn. W szaleńczym chaosie kompletnie o nich zapomniałam. Tak, były widoczne, ale dlaczego tak skrzętnie starał się je ukryć? Czyżby te blizny były powodem, dla którego przeprowadził się do hotelu dziadków? Czy...?

— Pan Florian, zapraszam. — Drzwi gabinetu uchyliły się i pojawiła się w nich łysa głowa lekarza.

Pochłonięta rozmową nawet nie zarejestrowałam, że pojawił się na izbie przyjęć.

Alleluja! Nareszcie!

Romański z trudem podniósł się z krzesła i wszedł do środka, a ja zaczęłam przeszukiwać internet w poszukiwaniu informacji o tych dziwacznych i niebezpiecznych pułapkach. Znalazłam artykuł o dwóch biegaczach, którzy przebili sobie stopy, natykając się na nie w lesie. Głupota i ograniczenie ludzi nigdy nie przestawała mnie szokować. Jeśli takie pułapki znajdowały się tak blisko hotelu, to trzeba było czym prędzej je usunąć. Pomyślałam o Szymonie, który często samotnie spacerował po okolicy. Agata nie pozwalała mu się oddalać, ale dzieciaki często chadzają własnymi ścieżkami i nie zawsze słuchają rodziców. Co, jeśli przydarzyłoby się to właśnie jemu? Albo któremuś z gości? Wzdrygnęłam się mimowolnie, ostatni raz zerkając na zdjęcie obrażeń jednego z biegaczy, i natychmiast wyłączyłam przeglądarkę.

Ponownie odpaliłam grę z diamentami, która, z każdym kolejnym poziomem, interesowała mnie coraz bardziej. Wypróbowałam nawet patent z zielonym bonusem, o którym wspomniał Florian. Zadziałało!

Walczyłam dzielnie z levelem dziewiętnastym, raz za razem tracąc życia i cierpliwość, gdy usłyszałam podniesione głosy za drzwiami. Wcisnęłam pauzę i zaczęłam nasłuchiwać. Nie brzmiało to najlepiej. Donośny bas Floriana mieszał się ze stonowanym tonem lekarza. Czyżby się kłócili? Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i Romański wyszedł na zewnątrz, kurczowo ściskając kilka pomiętych kartek papieru. Jego twarz nie zdradzała absolutnie żadnych emocji.

— Wszystko w porządku? — zapytałam.

— Będę żył. Wracajmy.

Skinęłam głową i ruszyłam do wyjścia. Na odchodne posłałam jeszcze współczujący uśmiech starszemu małżeństwu, które nadal czekało na swoją kolej.

W drodze powrotnej Florian nadal nie był skory do rozmowy. Nie zamierzałam naciskać. Choć kusiło mnie, by zapytać o genezę jego blizn, wiedziałam, że sam musi być gotowy, aby mi o nich opowiedzieć.

Przemierzaliśmy kolejne kilometry bez słowa, a niezręczna cisza przerywana była jedynie przez dźwięki płynące z radia. Dziennikarz zapowiedział kolejną piosenkę, a ja zamarłam.

Gdy pierwsze nuty Burn Ellie Goulding zaczęły płynąć z głośników, szybko przełączyłam stację.

— Pytaj — odezwał się Romański, nadal wpatrując się w boczną szybę. — Śmiało.

Pokręciłam przecząco głową. Cholerne radio, przeklęta piosenka! Z zaciśniętymi ustami wpatrywałam się w drogę przed sobą, ale kątem oka zauważyłam, że Romański zmienił pozycję. Nie patrzył już przez okno. Poczułam na policzku jego świdrujące spojrzenie.

— No, pytaj — powtórzył. — Jestem przekonany, że chcesz wiedzieć, co mi się stało. Wszyscy chcą.

Czy miał rację? Oczywiście, że tak, ale nie potrafiłam się zdobyć, by poruszyć z nim ten temat. Jeszcze raz pokręciłam głową.

— To nie moja sprawa. Skoro nie masz ochoty o tym rozmawiać, to nic nie mów. Jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie, to przykro mi, że ci się to przytrafiło — wyszeptałam.

Wydawało mi się, że usłyszałam, że Florian mruknął pod nosem zasłużyłem, ale rockowe nuty kolejnej piosenki skutecznie zagłuszyły jego słowa.

Zasłużył? Co to w ogóle znaczyło? Nikt nie zasługiwał na to, by spotkała go krzywda. Kara, owszem. Ale krzywda? Nawet padalcowi, choć żywiłam do niego uczucia balansujące na granicy nienawiści, nigdy nie życzyłam źle.

No dobrze, życzyłam, ale tak naprawdę nie miałam tego na myśli. Po prostu targały mną emocje. Morza i oceany negatywnych, morderczych emocji, ale ten etap zostawiłam już za sobą.

Przez niecały miesiąc, który spędziłam w Zaciszu, nie zdążyłam dobrze poznać Floriana, ale z dotychczasowych obserwacji wynikało, że był dobrym człowiekiem. Humorzastym i momentami gburowatym, ale jednak dobrym. Dziadkowie wypowiadali się o nim z uczuciem i troską. Wojtek określał go mianem przyjaciela, Agata wodziła za nim tęsknym wzrokiem. Na dodatek skosił trawę, odmalował ławki, a wcale nie musiał tego robić. Podejrzewałam, że gdybym potrzebowała jego pomocy, nie odprawiłby mnie z kwitkiem.

Pogrążona w swoich rozmyślaniach, nie zauważyłam, że dojechaliśmy już do Borowic i w ostatniej chwili gwałtownie nacisnęłam pedał hamulca, skręcając w drogę dojazdową do hotelu.

W milczeniu wyszliśmy z auta, a ja nie czekając na Floriana, ruszyłam energicznym krokiem w stronę mieszkania.

Otworzyłam drzwi i bezwiednie zrobiłam krok w tył, przypominając sobie o plamach krwi.

— Zaraz to posprzątam. — Usłyszałam za sobą głos Romańskiego.

— Pomogę.

— Powiedziałem, że sam to zrobię — burknął.

Odwróciłam się z impetem i uniosłam głowę, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. W takich sytuacjach nienawidziłam swojego niskiego wzrostu. Każdy dodatkowy centymetr dodany do własnych stu sześćdziesięciu czterech, przywitałabym teraz z radością, gdy musiałam się mierzyć z prawie dwumetrowym, wściekłym wielkoludem.

— Posłuchaj mnie uważnie. Skończ z tymi fochami. Jestem naprawdę zmęczona, oczy same mi się zamykają, a jutro muszę bardzo wcześnie wstać. Zamiast tracić czas na bezsensowne kłótnie, pozwól mi pomóc, do cholery! Razem zrobimy to szybciej — powiedziałam. — Rozumiem, że nie masz ochoty na moje towarzystwo, jasno i wyraźnie mi to zakomunikowałeś, ale bez względu na to, czy ci się to podoba, nadal będziemy tutaj mieszkać. Razem. Przyjeżdżając do Borowic, liczyłam na nowy początek, nowe przyjaźnie. — Wzięłam głęboki oddech. — Nie musisz się ze mną przyjaźnić, nie rób takiej wystraszonej miny, ale próbuję ci powiedzieć, że możesz na mnie liczyć, nic więcej — zakończyłam.

Florian zamrugał kilka razy, ale nie odpowiedział. Wyminął mnie bez słowa i podszedł do jednej z kuchennych szafek.

Świetnie, czyli moje gadanie poszło na marne. Miałam już dosyć, próbowałam. Naprawdę próbowałam. Nie mogłam przecież zmusić go, żeby mnie lubił czy też ze mną rozmawiał. Skoro chciał sprzątać sam, niech sprząta sam.

Nagle poczułam, jak dotyka mojego nadgarstka i unosi rękę, kładąc w mojej dłoni ... szmatę? Zauważyłam, że sam trzymał plastikowe wiadro i mopa.

— Do roboty — rzucił.

Uśmiechnęłam się szeroko. Romański ofiarował mi gałązkę oliwną, a w jego skorupie pojawiło się maleńkie pęknięcie.

W milczeniu zmywaliśmy plamy krwi, najpierw z kuchennej podłogi, następnie z podłogi w jego mieszkaniu. Nie patrzyliśmy na siebie, nie rozmawialiśmy ze sobą, ale czułam, że ta nietypowa sytuacja w przedziwny sposób nas do siebie zbliżyła.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że krwi faktycznie nie było tak dużo. Najzwyczajniej w świecie spanikowałam, w przypływie adrenaliny i szoku źle oceniłam sytuację.

Z trudem podniosłam się z kolan i rzuciłam okiem na efekty naszej pracy. Mieszkanie Floriana prezentowało się nienagannie, a po rzezi nie było już ani śladu. Romański pozbierał wszystkie szmaty, a ja zwalczyłam kolejne ziewnięcie.

— Idę spać, dobranoc — powiedziałam.

Ledwo żywa ruszyłam w stronę swojego mieszkania, gdy usłyszałam jego słowa:

— Wybuch gazu.

Mój mózg najwyraźniej nie kontaktował i przełączył się samoczynnie w tryb snu, bo bezrefleksyjnie zapytałam:

— Co?

— To był wybuch gazu.

Wybuch...? O! O! Czyżby zamierzał...?

Patrzył na mnie prowokująco, z uniesionymi brwiami, czekając, aż zapytam o coś więcej albo zażądam szczegółów. Wiedziałam, że jeżeli zamierzał opowiedzieć mi, co się stało, musiał zrobić to we własnym tempie i na własnych warunkach.

Wziął głęboki oddech, nerwowo przeczesał dłonią czuprynę, ale kontynuował:

— Pożar starej kamienicy w centrum Jeleniej Góry. Wielodzietna rodzina, porządni ludzie. Znałem ojca tych dzieciaków, razem graliśmy w piłkę w dzieciństwie, wychowałem się kilka domów dalej. Popełniłem błąd. Fatalny. Dwóch weszło, jeden wyszedł. Na nieszczęście to byłem ja.

O mój Boże!

Florian mierzył mnie wzrokiem, zupełnie jakby czekał, aż go ocenię, potępię. Wszyscy byliśmy tylko ludźmi. Każdemu z nas zdarzało się popełniać błędy, sama miałam ich na swoim koncie całą masę.

Codziennie poddawani byliśmy nieustannym osądom, lustracji, krytyce. Musieliśmy radzić sobie z hejtem, złośliwością drugiego człowieka, który uważał, że miał prawo ładować się z buciorami w nasze życie i analizować każdy jego aspekt. Nigdy nie byłam specjalnie religijna, ale wyznawałam zasadę: kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.

— Dziękuję, że mi o tym opowiedziałeś — wyszeptałam. — Dobranoc, Florian. Oszczędzaj nogę.

Odwróciłam się i powłócząc nogami, skierowałam się do swojego mieszkania. Zanim zamknęłam drzwi, podniosłam wzrok i zauważyłam, że Romański, z nieodgadnioną miną, przygląda mi się intensywnie.

— To ja ci dziękuję — powiedział, łamiącym się głosem.

Słysząc cały wachlarz emocji w jego głosie, poczułam ukłucie w sercu. Tak bardzo chciałam go przytulić, zwyczajnie, po ludzku. Po prostu podejść do niego i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Nie istniały problemy nie do rozwiązania, sytuacje nie do przeskoczenia, a czas naprawdę potrafił leczyć rany. Wątpiłam jednak, żeby był gotowy na taki gest, więc zdobyłam się jedynie na nieśmiały uśmiech i skinięcie głową.

Wycieńczona wieczorem pełnym wrażeń, padłam na łóżko ze zmęczenia, ale nie mogłam zmrużyć oka przez natłok myśli. Analizowałam każde słowo, które usłyszałam z ust Floriana. Pomyślałam o obezwładniającym poczuciu winy, które nie pozwalało ruszyć do przodu. Pomyślałam o zmarnowanych latach młodości, spędzonych w towarzystwie Rafała. O straconych szansach, zawiedzionych nadziejach, niespełnionych marzeniach i zanim się obejrzałam, łzy zaczęły same płynąć mi po policzkach.

Każdy z nas miał jakieś blizny, tylko nie wszyscy nosili je na widoku. Blizny na duszy są o wiele gorsze od tych na ciele. A tych nam obojgu nie brakowało.

____________________________

Dzisiaj wyjątkowo wpada rozdział ;) Postaram się, żeby kolejny był gotowy na sobotę. Zdradzę tylko, że cofniemy się w czasie xD 

Nawiązując do tego, co przydarzyło się w lesie Florianowi, niestety takie sytuacje się zdarzają ;( 

W tym miejscu pozdrawiam Łukasza, sympatycznego GOPRowca (choć pewnie tego nigdy nie przeczyta xD), który opowiedział mi podobną historię i wiele, wiele innych :) 

Szanujmy przyrodę! <3 

Buziaki, 

Darianka. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro