ROZDZIAŁ JEDENASTY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Florian

Miałem w głowie mocno zakorzenioną, stereotypową wizję typowego informatyka. Okulary, niemodna fryzura, tragiczne ciuchy, na twarzy widoczne ślady po trądziku. Dziwak i nudziarz, zwykle siedzący w kącie, bez przerwy gadający o programowaniu, kodach i innych pierdołach, o których nikt nie chciał słuchać. Oczywiście wiedziałem, że to krzywdzące i nieprawdziwe, ale Staszek, wieloletni informatyk współpracujący z naszą komendą, utrwalił we mnie ten obraz.

Jakież było moje zdziwienie, gdy w piątkowe popołudnie z autobusu zaparkowanego na hotelowym parkingu wyszła spora grupa totalnie różniąca się od tego opisu. Właściwie powinienem powiedzieć wypadła, bo, na pierwszy rzut oka, ze świecą szukać wśród nich trzeźwego, który stabilnie stał na nogach. Wiedziałem od Siwego, że to ekipa z jakiejś firmy informatycznej z Wrocławia, która przyjechała do hotelu na wycieczkę integracyjną. Najwidoczniej impreza rozpoczęła się już w autobusie. W myślach pochwaliłem ich tempo pochłaniania alkoholu, bo podróż ze stolicy Dolnego Śląska nie mogła trwać więcej niż dwie i pół godziny.

Wypakowali torby i walizki, które, sądząc po dźwiękach obijających się o siebie butelek, wypełnione były nie tylko ubraniami. Na uboczu trzymała się młoda kobieta, z przerażeniem obserwując współpracowników. 

Przyjrzałem się grupie dokładniej. Nie znalazłem wśród nich żadnej innej przedstawicielki płci pięknej. Pomyślałem o Joli, wieloletniej kadrowej z komendy, która z trudem odnajdywała się wśród samych facetów.

Zdałem sobie sprawę, że to już drugi raz, gdy dzisiaj pomyślałem o byłych współpracownikach bez ukłucia w sercu. Z tęsknotą i nostalgią, fakt, ale w końcu bez ukłucia w sercu. Zastanawiałem się, czy miało to coś wspólnego z Bogną. Byłem absolutnie przekonany, że ucieknie z krzykiem, gdy tylko zobaczy moje blizny. Niezbity dowód popełnionych błędów. Tak się jednak nie stało.

Siedziałem jak na szpilkach i czekałem aż zapyta. Zapyta i oceni. Mijały minuty, mijały godziny, ale pytanie nie padło.

Nie wiedziałem, które z nas było bardziej zaskoczone, gdy sam zacząłem opowiadać. Słowa płynęły z moich ust, a z każdym kolejnym zdaniem czułem się... Lżejszy? Nie umiałem tego nazwać. Po raz pierwszy od miesięcy przespałem całą noc. Wmawiałem sobie, że to przez zmęczenie i tabletki przeciwbólowe, które ostatecznie łyknąłem, ale prawda była taka, że miało to więcej wspólnego z nocną spowiedzią, niż chciałem przyznać.

Nie byłem gotowy, żeby podzielić się z kimkolwiek szczegółami tego, co się wydarzyło, ale uznałem moje wczorajsze wyznanie za maleńki krok w przód. Uśmiechnąłem się pod nosem. Lekarka od świrów byłaby ze mnie dumna.

Proszę nie dusić w sobie negatywnych emocji, panie Florianie. Rozumiem, że to dla pana trudny okres, ale proszę mnie nie traktować jak wroga. Moim zadaniem jest panu pomóc.

Przypomniałem sobie jej słowa i godzinne monologi, podczas których uparcie milczałem. Co miałem jej powiedzieć? Czego się spodziewała? Naprawdę liczyła na to, że będę zwierzał się jak jakaś nastolatka? Grubo się przeliczyła. Żałowałem, że w ogóle zgodziłem się na te spotkania, ale komendant naciskał. Choć powiedziałem jasno i wyraźnie, że do straży wracać nie zamierzam, szef się uparł. Zrobiłem to tylko i wyłącznie przez wzgląd na wieloletnią współpracę. Gdyby poprosił mnie ktoś inny, z pewnością odmówiłbym bez mrugnięcia okiem. Jaworski był jednak moim mentorem. To on wprowadził mnie w tajniki pożarnictwa, to on nauczył mnie wszystkiego, co potrafiłem. To on zastępował mi ojca, którego straciłem przedwcześnie. Rodziny się nie wybiera, ale gdybym mógł, to Darek z pewnością znalazłby się w jej szeregach.

Po raz pierwszy od przeprowadzki do Borowic miałem ochotę włączyć, leżący głęboko na dnie podróżnej torby, telefon i zadzwonić do Jawora. Nie, nie zadzwonić, na to nie byłem gotów. Może napisać wiadomość? Dać znać, że żyję albo coś w tym stylu. Szybko porzuciłem ten pomysł. Wiedziałem, że nie byłem mu obojętny, ale zasłużył na więcej niż tylko lakonicznego SMS-a. Bazując na niezbyt subtelnych aluzjach psychiatry, podejrzewałem, że się z nią kontaktował. Babcia wspominała, że do nich też dzwonił. Wtedy byłem wściekły, wkurwiony i najchętniej rozszarpałbym go gołymi rękami, za to, że nie potrafił uszanować tego, że chciałem mieć po prostu święty spokój.

Dzisiaj, gdy w końcu udało mi się przespać kilkanaście godzin, mój mózg myślał trzeźwo. Dobra, niekoniecznie trzeźwo, ale na pewno trzeźwiej

— Przepraszam. — Usłyszałem męski głos tuż nad swoją głową. Nie zauważyłem, że jeden z członków wycieczki odłączył się od reszty i podszedł do mnie. — Pracujesz tu? Sprawę mam.

Gówniarz nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat. Ubrany w wąskie dżinsy z przetarciami, szarą koszulkę z cekinowym wzorem i białe adidasy kompletnie nie pasował go górskiej scenerii. Wojtek mówił, że jutro zamierzali wybrać się na szlak, więc dla jego dobra naprawdę miałem nadzieję, że zabrał jakieś inne ciuchy. Spoglądał na mnie z wyższością, ostentacyjnie żując gumę.

— O co chodzi? — zapytałem. Nie była to może najgrzeczniejsza odpowiedź, ale chłopak sprawiał wrażenie wszechwiedzącego cwaniaka.

— Skończyły mi się fajki. Nie chcesz się kopsnąć do sklepu? Kup mi cały wagon — powiedział.

Zamrugałem kilka razy, zastanawiając się, czy przypadkiem się nie przesłyszałem, ale chłopak wpatrywał się we mnie uporczywie z uniesionymi brwiami.

Chyba sobie, kurwa, żartujesz.

— Nie — odburknąłem.

— Nie bądź chamem, ziom. Poratuj przyjaciela w potrzebie — dodał.

Co?! Doskonale pamiętałem swój okres nastoletniego buntu i wiem, że daleko mi było do świętego. Trząsłem gaciami, ilekroć to dziadek zamiast babci wybierał się na wywiadówkę. Popijałem piwko z kolegami w parku, zostawiałem bohomazy na jeleniogórskich ścianach, nazywając je sztuką, zdarzyło się podwędzić w sklepie jakiś batonik, ale zawsze miałem w głowie nauki ojca o szacunku do drugiego człowieka i kulturze wypowiedzi.

Właśnie! Trochę szacunku, szczeniaku!

— Chamem?! Słuchaj ziom...

Podniosłem się z drewnianego pnia, wyprostowałem kręgosłup i napiąłem mięśnie. Wiedziałem, że to dziecinny pokaz siły, nie byłem z tego dumny, ale skoro dzieciak sam zaprosił mnie do piaskownicy...

— Koledzy pana szukają. — Hubert, który nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się przy nas, zwrócił się do chłopaka.

— Ja tylko chciałem, żeby ten koleś mi kupił fajki. — Kiwnął głową w moją stronę.

Hubert skrzywił się, słysząc słowa hotelowego gościa.

— Teraz zapraszam na obiad. Po jedzeniu proponuję spacer do sklepu. Najbliższy otwarty o tej godzinie to tylko w Podgórzynie. Jakieś pięć kilometrów. Godzinka spacerkiem. Przykro mi, ale nie świadczymy usług kurierskich — dodał.

Chłopak przeklął pod nosem, mruknął „to się walcie", i powolnym krokiem, ciągnąc za sobą hałasującą walizkę na kółkach, oddalił się w stronę głównego wejścia. 

— Nie potrzebuję twojej pomocy. Nie musisz mnie ratować z opresji, jestem dorosły — zwróciłem się do Huberta, który wpatrywał się we mnie z rozbawioną miną.

Mężczyzna zaśmiał się głośno.

— Wyluzuj, królewno. Nie zamierzam być twoim rycerzem na białym koniu. Bogna mnie wysłała, żebym przerwał tę, przeładowaną testosteronem, próbę sił. Miałeś taką minę, jakbyś planował rozszarpać gówniarza — powiedział. — Jeszcze nie zapłacili za pobyt, więc poczekaj do końca weekendu.

Uśmiechnąłem się mimowolnie i skinąłem głową.

— Wpadniesz wieczorem do hotelu? Prezes tej firmy zaprasza wszystkich pracowników na wspólną imprezę, robią jakieś party na Halloween. Przebrania, dynie, dodatki, może być śmiesznie — dodał, wzruszając ramionami.

Zdziwiłem się tym zaproszeniem. Tym bardziej że wypłynęło z ust Huberta, nie Wojtka, Agaty czy Bogny. Praktycznie się nie znaliśmy, zamieniliśmy ze sobą dosłownie kilka zdań, a ja, delikatnie mówiąc, odnosiłem się do wikinga niespecjalnie przyjacielsko. Zacząłem się zastanawiać, czy to Barycka kazała mu mnie zaprosić i doszedłem do wniosku, że najpewniej tak właśnie było. Skoro chciała, żebym tam przyszedł, mogła sama mi to powiedzieć, prawda? Po co wysłała kucharza?

Zacząłem żałować, że w ogóle cokolwiek powiedziałem. Cholerni idioci na quadach, to wszystko ich wina. Gdyby nie ta nieszczęsna pułapka, Bogna nie zobaczyłaby moich blizn, a ja nie musiałbym się z nich tłumaczyć. W głębi serca wiedziałem, że wcale nie musiałem niczego wyjaśniać, ale... No właśnie. Po prostu w tamtym momencie, gdy półprzytomni ze zmęczenia zmywaliśmy ślady krwi z podłogi, nie mogłem udawać, że nic się nie stało. Bogna Barycka wydawała się świetną kobietą. Szczerą, odważną, otwartą, nie wspominając o jej fizycznych atutach. Zasługiwała na szczerość, którą sama obdarzała innych. Poza tym jakiś cichy głos w mojej głowie podpowiadał mi, że chciałem, żeby mnie lubiła.

Może nie byłem najlepszym materiałem na przyjaciela, ale mimo wszystko może mógłbym...

— Halo? Ziemia do strażaka — odezwał się Hubert, wyrywając mnie z rozmyślań. Skrzywiłem się, słysząc odniesienie do mojego byłego zawodu. Skąd w ogóle Winnicki wiedział, że w dawnym życiu byłem strażakiem?

— Przyjdziesz? Co mam powiedzieć szefowej? — zapytał, potwierdzając moje przypuszczenia, że to Bogna poprosiła go, aby mnie zaprosił.

— Postaram się. — Skinąłem głową.

Winnicki głośno klasnął w dłonie.

— Weź tiarę — powiedział i ruszył w stronę budynku.

— Co?

Odwrócił się i z szerokim uśmiechem na ustach dodał:

— Koronę, królewno. Koronę.

Koronę? Zanim dotarło do mnie znaczenie jego słów, mężczyzna zniknął w hotelu, a ja wybuchnąłem głośnym śmiechem.

*****************

Gdy kilkanaście minut po dwudziestej wszedłem do sali jadalnej, nie wierzyłem własnym oczom. Jakim cudem, w tak krótkim czasie, udało im się zmienić to pomieszczenie w scenerię przypominającą plan zdjęciowy do taniego horroru, nie miałem pojęcia, ale efekt był piorunujący. Zasłony w kwiatowe wzory zostały zamienione na czarne, ciężkie kotary. Na stołach, ustawionych w długim rzędzie, leżał pomarańczowy obrus, a na nim czarny... Tiul? Tak to się chyba nazywało. Na podłodze ustawiono kilkanaście dyniowych lampionów. W całej sali panował półmrok, a jedynym źródłem światła były ciemnofioletowe reflektory ustawione w okolicach niewielkiego podestu.

Choć zdecydowanie wolałem tradycję, a Halloween uważałem za idiotyczną fascynację wszystkim, co amerykańskie, musiałem pochwalić starania. Ktoś solidnie przyłożył się do dekoracji.

— Wiedziałem, że nie przyjdziesz w koronie, ale nic się nie bój, mam dla ciebie niespodziankę. — Usłyszałem głos wikinga i poczułem, jak Hubert wkłada mi coś na głowę.

Odwróciłem się gwałtownie w jego stronę i zorientowałem się, że sam ubrany jest w piracki kapelusz i przepaskę na oku. Sięgnąłem ręką na czubek głowy, zdejmując z niej niechciane nakrycie. Przyjrzałem się dokładniej tej niespodziance i zmarszczyłem brwi.

— Tutaj jest błąd — powiedziałem, wskazując palcem na, napisane czarnym markerem na żółtym papierze, słowo „krulewna".

— Wiem. To za karę, że się spóźniłeś. Chodź, potrzebne nam wsparcie — powiedział i poklepał mnie po ramieniu.

W pierwszej chwili miałem ochotę zgnieść papierową koronę, ale w sumie uznałem to za zabawne. Dopiero gdy mężczyzna zniknął mi z pola widzenia, zdałem sobie sprawę, że Winnicki mnie dotknął. Zwyczajnie, po bratersku. Ten, trwający zaledwie ułamek sekundy, gest był tak niespodziewany, że nie zdążyłem się odsunąć. Najbardziej jednak zdziwiła mnie własna reakcja. Nie wpadłem w panikę, nie miałem ochotę urwać mu głowy, za to, że odważył się naruszyć moją nietykalność fizyczną. 

Zobaczyłem Wojtka, siedzącego w kącie ze swoim ulubionym kubkiem w ręce.

— Ja mam nosić idiotyczną koronę, a ty możesz paradować bez przebrania? — zapytałem.

— Co ci się stało? — Zignorował moje pytanie i zadał własne.

Co mi się stało?

— Nie rozumiem — odpowiedziałem.

Starszy mężczyzna wstał i zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu.

— Nie? Barycka wygląda dzisiaj, jakby przejechał po niej walec. Zanim zdążyłem wysiąść z samochodu, przybiegła do mnie na parking i kazała usunąć jakieś pręty w lesie. Mówiła bardzo chaotycznie, ale domyśliłem się, o co jej chodzi. Widziałem krew, Florek. W lesie. Domyślam się, że twoją. Gdy zapytałem, co się stało, odpowiedziała tylko, że trzeba je natychmiast stamtąd usunąć, zanim komuś jeszcze stanie się krzywda — wyjaśnił.

Westchnąłem głośno.

— Nic mi nie jest — powiedziałem.

Siwy popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale nie pytał o nic więcej.

— Usunąłeś? — zapytałem, mając na myśli metalowe pręty. Sam planowałem to zrobić, jak tylko wstanę, ale nie sądziłem, że uda mi się przespać tyle godzin.

— Usunąłem. — Skinął twierdząco głową.

Wojtek raz jeszcze obejrzał mnie od góry do dołu, doszukując się widocznych obrażeń. Nie uśmiechał się, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Bywały momenty, kiedy irytował mnie ze swoją nadgorliwością i nadopiekuńczością, ale miałem świadomość, że gdyby nie on, pewnie zwariowałbym już dawno i siedział teraz w pokoju bez klamek.

— Gdzie ona jest? Wiking mówił, że potrzebujecie jakiegoś wsparcia — zapytałem, przypominając sobie słowa Winnickiego.

— Wiking? Mówisz o Hubercie? — Siwy wydawał się ubawiony tym określeniem.

Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi.

— Poszedłeś jednak po rozum do głowy? — Uśmiechnął się od ucha do ucha.

Czy faktycznie poszedłem po rozum do głowy? Domyślałem się, że Wojtek mówił o wspomnianym przez niego zaproszeniu na kawę. Nie zamierzałem jej nigdzie zapraszać, ale jakaś dziwna siła ciągnęła mnie do niej. Nie umiałem tego wyjaśnić i szczerze powiedziawszy dziwnie się z tym czułem. Będąc w mieszkaniu nasłuchiwałem głosów zza ściany, leżąc w łóżku, zastanawiałem się, co robi, a wchodząc do hotelu, momentalnie skanowałem pomieszczenie, podświadomie szukając jej wzrokiem.

— Gdzie, Wojtek? — zapytałem raz jeszcze.

Siwy zaśmiał się głośno i dodał:

— Chyba w kuchni. Faktycznie jakaś sytuacja awaryjna.

Podziękowałem mu i skierowałem się w stronę przejścia do części gospodarczej.

— Lepiej uważaj. Ja wszedłem na niecałe dziesięć sekund i prawie oberwałem talerzem — rzucił.

Prawie oberwał talerzem? Pchnąłem delikatnie wahadłowe drzwi i, zanim jeszcze znalazłem się w środku, usłyszałem podniesione głosy Agaty i Bogny. Co tam się działo, do cholery?

Bogna stała przy kuchence gazowej i energicznie mieszała drewnianą łyżką w wielkim garnku. Hubert szatkował warzywa, a Agata z niezadowoloną miną wyciągała naczynia ze zmywarki.

— Cześć — powiedziałem zdziwiony, że w pomieszczeniu panowała cisza, zagłuszana jedynie przez trzaski starego radia. Kilka sekund wcześniej wyraźnie słyszałem coś na kształt kłótni. Czyżbym się przesłyszał?

— Jesteś. Świetnie. Chcesz pomóc? — zapytała Bogna, nie odwracając się wzroku od kuchenki.

— Pomóc? W czym? — zapytałem i obrzuciłem okiem hotelową kuchnię. Mimowolnie się skrzywiłem, widząc panujący chaos i wszechobecny bałagan. Wyglądała, jakby przebiegło przez nią stado świń.

Barycka odwróciła się i zobaczyłem, że nieprzespana noc odcisnęła piętno na jej zmęczonej twarzy. Podkrążone oczy, włosy w nieładzie, zaczerwieniona od gorąca twarz. W pierwszej chwili chciałem odmówić. Nie znosiłem i nie potrafiłem gotować. Byłem przekonany, że narobiłbym więcej szkody niż pożytku.

— Co to za zapach? — zapytałem, gdy dotarło do mnie, że pomieszczenie wypełnia swąd spalenizny. — Coś się przypaliło?

Bogna skrzywiła się i przeniosła wzrok na Agatę.

— Przepraszam! Ile razy mam jeszcze przepraszać! Bogna, przecież wiesz, że nie zrobiłam tego celowo — krzyknęła.

— Dobrze, już dobrze. Nie ma co się nad tym rozwodzić. Stało się, trudno. Teraz musimy szybko coś wykombinować, żeby jakoś nakarmić naszych gości — odezwała się Bogna spokojnie.

— Co się stało? — zapytałem.

Barycka wzięła głęboki oddech i ze zrezygnowaną miną odpowiedziała:

— Wszystko się spaliło. Cała kolacja.

— Nie da się nic uratować?

Pokręciła przecząco głową.

— Niestety nie. Z mięsa zostały tylko zwęglone resztki.

— Przepraszam! — krzyknęła ponownie Agata. — Ja naprawdę nie wiedziałam, że ustawiłam złą temperaturę na tym cholernym piecu! Byłam przekonana, że wcisnęłam wszystkie odpowiednie guziki.

A więc to podstarzały piec konwekcyjny był przyczyną dzisiejszej katastrofy. Pamiętałem, że gdy przeprowadziłem się do Zacisza, pytałem babcię, dlaczego w ogóle go nie używa. Podobno dziadek odkupił go za grosze od jakiejś plajtującej knajpy, ale ona ciągle powtarzała, że nie umie go obsługiwać. Chciałem jej pomóc i wytłumaczyć, ale stanowczo oświadczyła, że woli tradycyjne metody.

— Uspokój się, Agata — rzuciła Bogna. — Nie przepraszaj, tylko bierzemy się do roboty, żeby wydać cokolwiek do jedzenia. Talerze gotowe? Sztućce?

— Tak. Pójdę wynieść na salę. — Małecka wzięła głęboki oddech i odpowiedziała.

— Poczekaj, jesteś mi tutaj potrzebna. Florian... może ty mógłbyś...? — zwróciła się do mnie z wahaniem w głosie.

Przyjrzałem się stosom białych talerzy i filiżanek, ustawionych równo na jednym z blatów i wyobraziłem sobie, jak ląduję z tymi naczyniami na podłodze. Poparzona noga dokuczała mi dzisiaj bardziej niż zwykle. Przez to cholerne rozcięcie cały ciężar ciała przenosiłem na lewą stronę. Nie chciałem zgrywać chojraka i udawać, że nic mi nie jest, bo mógłbym tylko przysporzyć jej jeszcze więcej problemów.

Zanim zdążyłem się odezwać i poprosić o przydzielenie innego zadania, Bogna wskazała ręką na magazyn. 

— Weź wózek — powiedziała.

Wózek? Jaki wózek?

Najwyraźniej musiałem powiedzieć to na głos, bo odsunęła się na moment od kuchenki, weszła do magazynku i wypchnęła z niego metalowy, kelnerski wózek do transportu naczyń. Nie wiedziałem, że w hotelu w ogóle znajdowały się takie sprzęty.

Czyżby domyśliła się, że dokuczała mi noga? Może zauważyła, że lekko utykałem, choć z całych sił starałem się to ukryć.

Skinąłem głową i ostrożnie, żeby tylko niczego nie upuścić, przełożyłem wszystkie naczynia i wyszedłem z kuchni.

Goście byli już mocno podchmieleni. Wódka lała się strumieniami, a ktoś właśnie wszedł do sali niosąc kolejne flaszki. Zapowiadała się ciężka noc. Oby obyło się bez zniszczeń.

— Ej, ty! — usłyszałem męski głos i natychmiast rozpoznałem cwaniacki ton gogusia, z którym rozmawiałem wcześniej przed hotelem.

Odwróciłem głowę i spojrzałem na swojego rozmówcę. Gówniarz był już naprawdę solidnie pijany. Chwiał się na nogach, wzrok miał rozbiegany, a w ręce trzymał kolejny kieliszek.

Zignorowałem jego zaczepkę i, ze stoickim spokojem, kontynuowałem układanie zastawy na stole pod ścianą.

— Mówię do ciebie! — krzyknął. — Kiedy, kurwa, dacie w końcu coś do żarcia? Ja pierdolę, ile można czekać? Takiego chuja, że zapłacę za pobyt na tym zadupiu.

Wziąłem głęboki oddech i w myślach policzyłem do dziesięciu. Przydałoby się policzyć do stu, ale wiedziałem, że ignorowanie pijanego głupka podjudzi go jeszcze bardziej.

— Nie ma potrzeby przeklinać. Kuchnia za moment wyda kolację — powiedziałem i odwróciłem się, chcąc się jak najszybciej stamtąd ewakuować, by, nie daj Boże, nie zrobić nic głupiego.

Chłopak złapał mnie za rękę i wrzasnął:

— Moje przekleństwa to wasz najmniejszy problem. Pozwę ten żałosny hotelik, jeśli za trzydzieści sekund na stole nie pojawi się coś do jedzenia! Pojebało was? Przecież dostajecie od nas mamonę! Niech ktoś, kurwa, zrobi tu jakiś porządek! Cyrk na kółkach, a nie hotel. Same pierdolone małpy!

Instynktownie wyrwałem rękę z jego żelaznego uścisku. Byłem tak wściekły, że najchętniej strzeliłbym go w mordę, ale moje ciało nie chciało współpracować. W odpowiedzi na niechciany dotyk po prostu zamarłem. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nic powiedzieć. Nie...

— Co się tutaj dzieje? Jakiś problem? — zapytał Wojtek, który, w ułamku sekundy, zmaterializował się obok nas.

— Problem? Tak, kurwa. Mam problem. Gdzie jest nasze żarcie, dziadku? Ktoś tu w ogóle pracuje? Spacerujecie jak pizdy na wybiegu, zamiast dać nam w końcu coś do jedzenia!

Siwy zignorował słowa chłopaka i spojrzał na mnie.

— Wszystko w porządku? — wyszeptał.

Skinąłem głową w odpowiedzi.

— Halo? Ja tu czekam? Gdzie nasza kolacja? — Chłopak nie dawał za wygraną.

Zacisnąłem dłonie w pięści i w myślach błagałem sam siebie, żeby nie tknąć szczeniaka, choć kusiło mnie, żeby wytrzeć ten uśmieszek z jego pijanej gęby. Nie zdążyłem jednak wprowadzić planu w życie, bo niespodziewanie podeszła do nas młoda kobieta i odezwała się głośno.

— Dawid, szef cię prosi.

— Teraz?

— Tak, teraz — odpowiedziała stanowczo.

Chłopak zawahał się jeszcze przez chwilę, ale na wzmiankę o szefie porzucił nasze towarzystwo i skierował się w głąb sali.

— Przepraszam. To syn szefa. Mamy z nim same problemy. — Uśmiechnęła się i bez dalszych tłumaczeń wróciła na swoje miejsce przy stole.

Całe szczęście nikt inny nie dopominał się już o jedzenie. Kilkanaście minut później Bogna z Agatą wyniosły na szwedzki stół awaryjne dania. Nie zachwycały wykwintnością, ale podejrzewałem, że mocno podchmielonym gościom tak naprawdę wszystko jedno i zjedzą wszystko. Nie myliłem się, bo kolacja zniknęła z półmisków w ekspresowym tempie. Nawet bezczelny dzieciak przestał marudzić i ze spuszczonym wzrokiem podszedł po dokładkę sałatki makaronowej.

Po kolacji wspólnie pozbieraliśmy brudne naczynia i w milczeniu próbowaliśmy doprowadzić kuchnię do względnego porządku.

— Dziękuję wam wszystkim. Naprawdę. Świetnie się dzisiaj spisaliście — odezwała się Bogna, ostatni raz wycierając kuchenną podłogę.

— Jeszcze raz przepraszam. Gdyby nie ja, obyłoby się bez stresów. — Agata spuściła głowę.

Bogna podeszła do niej i pogładziła po ramieniu w przyjacielskim geście.

— Nie przejmuj się. Wyciągnęliśmy wnioski na następny raz. O, właśnie! Mówiąc o wnioskach, chyba musimy poszukać pomocy kuchennej. Dzisiaj ledwo daliśmy radę, a grupa wcale nie była taka liczna. Nie wiem, może znacie kogoś, kto chciałby dorobić od czasu do czasu? Jaką emerytkę? Kogoś do pomocy przy większych grupach.

W pierwszej chwili nikt nie przychodził nam do głowy, ale zgodnie obiecaliśmy, że przemyślimy temat.

— Hubert, jedź do domu. Wiem, że się spieszysz. I tak zostałeś dłużej. Agata, ty tak samo. Uciekaj do syna.

W tym momencie do kuchni wszedł Wojtek ze skwaszoną miną.

— Zapowiada się długa noc. Oni dopiero się rozkręcają — powiedział.

Barycka wyrecytowała pod nosem „płacą dobre pieniądze" kilka razy i zwróciła się do Ferenca.

— Jedź do domu, odpocznij. Musimy zregenerować siły. Pamiętajcie, że to dopiero pierwszy wieczór. Przed nami jeszcze dwa dni.

— A ty? — zapytał Wojtek, bacznie obserwując Bognę.

— Ja zostanę. Ktoś musi przypilnować, żeby nie roznieśli hotelu — odpowiedziała.

Siwy przyjrzał się jej bacznie i zmarszczył brwi. Doskonale wiedziałem, co widział. Ciemne cienie pod oczami, które z każdą minutą stawały się coraz bardziej widocznie, opuchnięte oczy, zgarbione plecy i opadające powieki.

— Też zostanę — odezwałem się niespodziewanie.

Spojrzenia wszystkich osób w pomieszczeniu natychmiast skierowały się w moją stronę.

Agata wzruszyła tylko ramionami, życzyła dobrej nocy i wyszła z kuchni. Huberta także nie trzeba było namawiać, żeby pojechał do domu. Na nim również zmęczenie odcisnęło swoje piętno. Jednak zanim wyszedł, spojrzał na mnie i zapytał:

— Dałeś mu w mordę, królewno?

— Co?

— Temu cwaniaczkowi. Dałeś mu w mordę?

Pokręciłem przecząco głową.

Winnicki zaklął pod nosem, wyciągnął z kieszeni banknot pięćdziesięciozłotowy i bez komentarza podał go Wojtkowi.

— Założyliście się, że dam mu w pysk? — zapytałem z niedowierzaniem.

Hubert wzruszył ramionami, pomachał nam na pożegnanie i wyszedł. Wojtek przynajmniej wyglądał na odrobinę winnego.

— Nie patrz tak na mnie, Florek. Ja obstawiałem, że się opanujesz. Mogę ci odpalić dwie dyszki z wygranej. — Uśmiechnął się przepraszająco.

Nie do wiary! Naprawdę miałem ochotę dać nauczkę temu gówniarzowi, ale wydawało mi się, że etap rozwiązywania problemów za pomocą pięści miałem już dawno za sobą.

— Następnym razem podbij stawkę. Zakładać się o pięć dych? To istna potwarz — dodałem, kręcąc głową.

— Wiking nie miał więcej gotówki. — Wojtek zaśmiał się głośno.

— Nikt tutaj nikogo nie będzie bił! Panowie, co z wami? — wtrąciła Bogna. — Rozum wam odebrało ze zmęczenia? Do domu! — zwróciła się do Ferenca.

Mężczyzna skinął głową, ruszył w kierunku wyjścia, ale zanim pchnął wahadłowe drzwi, spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem i powiedział bezgłośnie powodzenia.

Przewróciłem oczami z irytacją. Powodzenia? Naprawdę, Siwy?

— Nie musisz zostawać. — Usłyszałem głos Bogny.

— Idź spać. Ja zostanę. Wyglądasz koszmarnie.

Kobieta skrzywiła się, słysząc moje słowa. Koszmarnie, Florian? To najlepsze, co mogłeś wymyślić?

— Dziękuję. Dawno nikt nie powiedział mi nic równie miłego — powiedziała, odgarniając z twarzy niesforne kosmyki.

— Wiesz, że nie to miałem na myśli. Jesteś piękną kobietą, nie musisz dopraszać się komplementów. Wyglądasz na zmęczoną, to wszystko.

Zamrugała zaskoczona. Na jej twarzy wymalowała się cała gama emocji, których nie potrafiłem zidentyfikować, ale błyskawicznie zwęziła oczy. Pożałowałem, że w ogóle otwierałem usta.

— Poradzę sobie — mruknęła, powstrzymując ziewnięcie.

— Dlaczego jesteś taka uparta? Dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc? — zapytałem.

Niespodziewanie wybuchnęła śmiechem.

— Ja jestem uparta? Ja? I kto to mówi?

— Touché.

Wpatrywaliśmy się w siebie intensywnie. Zastanawiałem się, co widziała. Szpecące blizny? Fatalny błąd, który doprowadził do śmierci drugiego człowieka? A może coś zupełnie innego.

— Jeśli ty zostajesz, ja też zostaję — odezwała się. — Zostajemy razem.

Położyła ręce na biodrach, przygotowując się na dalszą polemikę. Nie miałem ani siły, ani ochoty się spierać. Chciałem zostać. Chciałem, żeby ona została.

Pokiwałem głową bez słowa.

— Razem — powtórzyła.

W tamtym momencie nie brzmiało jak zwykłe słowo. Brzmiało jak obietnica. 

________________

Przepraszam za opóźnienie z rozdziałem, ale majówkowa pogoda nie rozpieszcza i internet nie chciał współpracować :( 

Ale udało się :) Dajcie znać, czy się podobało :)

Ja rozpaczliwie pragnę słońca i wakacji? A Wy? Macie już jakieś plany? 

Buziaki, 

Darianka. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro