ROZDZIAŁ OSIEMNASTY CZĘŚĆ DRUGA

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bogna

Dotarcie do niepozornej przydrożnej knajpy zajęło nam niecałe pół godziny. Całe szczęście drogę pokonaliśmy samochodem, bo po zejściu ze szlaku nogi miałam jak z waty i wątpiłam, żebym była w stanie zrobić chociaż jeden dodatkowy krok. W pierwszej chwili miałam ochotę zaprotestować, gdy zobaczyłam wyblakłą tablicę zajazdu U Rybaka. Ryby? Będziemy jedli ryby? A co z grzanym winem?

Florian musiał zauważyć moje wahanie, bo wyjaśnił krótko, że nie pożałuję.

Na parkingu stało kilka samochodów z rejestracjami z całej Polski. Drewniana chatka usytuowana w centralnym punkcie dużego placu nie wyglądała zachęcająco.

Zmęczona i przemarznięta do szpiku kości byłam naprawdę w fatalnym humorze. Zmusiłam się do sztucznego uśmiechu, kiedy tylko zajęliśmy miejsce przy jednej z drewnianych ław w bezpośrednim sąsiedztwie kominka. Przynajmniej się rozgrzeję. W środku panowała przytulna, choć dość ascetyczna atmosfera. Zastanawiałam się, gdzie są ci wszyscy właściciele aut stojących na zewnątrz, bo wnętrze okazało się praktycznie puste. Oprócz mnie i Floriana, przy stoliku po drugiej stronie sali, siedział starszy mężczyzna w towarzystwie około dwudziestoletniej blondynki.

— Zaraz wracam — rzucił Romański i ruszył w stronę baru. 

Byłam przekonana, że poszedł tam, żeby przynieść dla nas menu, ale gdy wrócił kilka minut później z plastikowym numerkiem w ręce, zapytałam:

— Nie przyniosłeś menu?

— Menu? Nie. Już zamówiłem. Jedzenie i grzaniec powinny być za kwadrans. Mam nadzieję, że lubisz ryby.

— Już zamówiłeś? — odezwałam się, starając się z całych sił, by mój ton nie zdradzał mojego niezadowolenia.

Florian przyjrzał mi się dokładniej, najwyraźniej zauważając moją minę.

— Nie lubisz ryb?

— Co? Nie. Znaczy tak, lubię.

— To o co chodzi?

Westchnęłam głośno i w myślach policzyłam do dziesięciu.

— Zamówiłeś za mnie — powiedziałam.

Dalej przyglądał mi się, nic nie rozumiejąc.

Spokojnie, Bogna. Spokojnie.

— Nie znoszę tego — dodałam stanowczo. — Naprawdę tego nie znoszę.

I nagle zrozumiał, co miałam na myśli, bo na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka.

— Mogę jeszcze anulować. Sama wybierzesz...

— Nie, nie trzeba. Po prostu nie rób tego więcej.

Skinął głową, ale się nie odezwał. Odwróciłam się bokiem i wyciągnęłam zmarznięte dłonie w stronę kominka. Poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się najpierw od moich palców i dalej przez całe ciało.

Dlaczego, do jasnej cholery, nie założyłam tego termicznego golfu?

Jedzenie nadal nie dotarło, choć minęło już ponad dwadzieścia minut, a niezręczna cisza stawała się nie do wytrzymania. Florian milczał, ja milczałam. Po prostu tam siedzieliśmy i nie odzywaliśmy się do siebie, nawet na siebie nie patrząc. Niezbyt udane popołudnie.

W końcu nie wytrzymałam i postanowiłam coś powiedzieć.

— Co zamówiłeś? 

Uniósł wzrok znad stołu, w który uparcie się wpatrywał i otworzył usta, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo przy naszym stoliku pojawiła się rudowłosa kobieta z tacą i naszymi posiłkami.

Uśmiechała się szeroko, patrząc prosto na Floriana, gdy stawiała na stole talerze z obfitymi porcjami, kompletnie mnie przy tym ignorując. Powinnam być do tego przyzwyczajona. Podczas mojego małżeństwa z Rafałem, kobiety bez przerwy posyłały mu mniej lub bardziej subtelne sygnały zainteresowania, nie zwracając uwagi, że siedzę obok. Nigdy jednak żaden flirt nie wyprowadził mnie z równowagi. Aż do teraz. 

Wzrok kelnerki sunął bezwstydnie po jego ciele i zatrzymał się na przystojnej twarzy. Powstrzymywałam się, żeby nie przewrócić oczami, ale z każdą kolejną sekundą, było coraz trudniej. Czy on naprawdę nie widział, że rudzielec otwarcie pożerał go wzrokiem? A może widział, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Gdy kobieta pochyliła się, eksponując pokaźny biust, żeby przesunąć pojemnik z serwetkami i z premedytacją otarła się biodrem o ramię Romańskiego, miałam dość. Dość.

Bez słowa wstałam i ruszyłam w stronę toalety. Weszłam do środka i spojrzałam w swoje odbicie w lustrze.

Jezus Maria!

Przyklapnięte włosy, policzki czerwone od wysiłku i zimna, jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy.

Żałowałam, że w ogóle zgodziłam się na tę wycieczkę. Po co mi to było? Żeby boleśnie uświadomić mi, jak tragiczna jest moja kondycja? Że nigdy nie będę taką kobietą, która wciąż wygląda nienagannie po wylewaniu siódmych potów na siłowni? Westchnęłam głośno i odwróciłam wzrok. Odczekałam jeszcze kilka minut, spędzonych na użalaniu się nad sobą i uznałam, że przecież nie mogę przez resztę popołudnia chować się w kiblu.

Musisz wyjść, Bogna. Dalej, wychodź!

Pieprzyć to. Wychodzę. Trudno, jeśli Florian woli cycatą kelnerkę, niech tak będzie. Przecież to nie jego wina, że atrakcyjna i młoda kobieta okazała mu zainteresowanie. Zaśmiałam się pod nosem z własnej irracjonalnej zazdrości. Nie miałam przecież żadnych praw do tego faceta, a jednak coś ukłuło mnie w sercu, gdy obserwowałam wysiłki rudzielca, próbujące zwrócić na siebie uwagę Floriana. Trudno  się jej dziwić. Wyglądał dziś inaczej niż zwykle. Był bardziej zrelaksowany, jakby szczęśliwszy? Emanował magnetyczną aurą witalności i energii. 

Wychodź, do cholery. Przestań się nakręcać. 

Wzięłam głęboki oddech i z impetem otworzyłam drzwi. Nie spodziewałam się jednak zobaczyć tam Floriana. Stał oparty plecami o ścianę z zatroskaną miną.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Tak. Chodźmy, jedzenie stygnie — odpowiedziałam.

Wyminęłam go i wróciłam na swoje miejsce. Spojrzałam na leżący na stole talerz. Wcześniej nawet nie zwróciłam uwagi, co dokładnie się na nim znajdowało. Smażona ryba, frytki i surówka wyglądały obłędnie i tak samo pachniały. Kompletnie jednak straciłam apetyt. Nawet kilka łyków aromatycznego grzanego wina nie poprawiło mojego humoru.

— Przepraszam. — Usłyszałam głos Floriana.

— Za co?

— Za całokształt.

Za całokształt? Co to, do cholery, miało znaczyć? Uniosłam wzrok znad talerza, który zaczynał przypominać pobojowisko. Zamiast rozkoszować się jedzeniem, bezwiednie grzebałam widelcem w potrawach.

— Chyba nie przemyślałem dobrze dzisiejszego dnia. W mojej głowie scenariusz tej randki wyglądał zupełnie inaczej — powiedział cicho.

Co? Czy on powiedział randki? Ale...? Przecież... Randka?!

— Randki? To ma być randka? — zapytałam zaskoczona.

Romański westchnął głośno i przeczesał dłonią ciemną czuprynę.

— Cóż, jeśli aż tak cię to dziwi, to znaczy, że nie zrobiłem tego, jak należy.

— Ale...

Randka? Próbowałam sobie przypomnieć, czy coś, cokolwiek, mogło dać mi wskazówkę, że Florian zaprosił mnie na randkę, ale nic takiego nie znalazłam. Oczywiście nie zawsze trzeba używać tego słowa, żeby było wiadomo, o co chodzi, ale w tym wypadku nawet przez ułamek sekundy nie przeszło mi to przez myśl.

— Możesz już zamknąć usta. Teraz widzę, że powinienem jasno i klarownie podejść do tematu. Najwyraźniej wyszedłem z wprawy — dodał.

— Po prostu jestem zaskoczona. Nie sądziłam, że...

Nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. Co miałam mu powiedzieć? Że nie sądziłam, że jest mną zainteresowany? Pocałowaliśmy się, fakt, ale ludzie bez przerwy się całują i to wcale nie musi nic znaczyć.

— Rozumiem. Dałem ciała. Będę wiedział na przyszłość.

Skinęłam głową i uśmiechnęłam się lekko.

Znów wróciliśmy do niezręcznej ciszy. Co za katastrofa!

Powiedz coś, Bogna! Odezwij się.

— Skoro to ma być randka, to może powinniśmy, nie wiem, tak tylko rzucam luźną propozycję, rozmawiać?

Cholera, źle to zabrzmiało. Chciałam zażartować, żeby rozluźnić napiętą atmosferę, a wyszło na to, że mam do niego pretensje, że milczy.

— A chcesz ze mną rozmawiać? Ja o niczym innym nie marzę, ale od samego początku jesteś w złym humorze, który z każdą minutą pogarsza się jeszcze bardziej. Szczerze powiedziawszy, boję się odezwać, bo cokolwiek zrobię, kopię sobie coraz głębszy grób.

Bał się odezwać? O Boże! To nie on psuł naszą wycieczkę, to ja! To moja wina! Przez cały dzień albo marudziłam, albo milczałam z posępną miną. Na miejscu Floriana sama nie chciałabym wchodzić ze mną w żadne interakcje, a jednak on próbował.

Gdybym tylko wiedziała, to...

— To jakiś koszmar — wyszeptałam.

— Taaak. Zbierajmy się. Nie ma sensu tu dłużej siedzieć, skoro i tak nie zamierzasz tknąć jedzenia — powiedział i energicznie podniósł się z drewnianej ławy.

Chciałam zaprotestować, zatrzymać go, zawołać, że źle zinterpretował moje słowa, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie pytająco.

— Koszmar? Naprawdę? Już teraz wiem, że nie jesteś fanką górskich wędrówek, ale chciałem ci pokazać te wszystkie miejsca i szlaki, które są dla mnie ważne. Nie ma wielu miejsc w okolicy, które nadają się na romantyczne spotkanie, poza tym chciałem spędzić z tobą czas z dala od innych ludzi, a nie pod ciągłą obserwacją. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, gdy zamówiłem za ciebie jedzenie, ale znam tę knajpę i wydawało mi się to mi, że niektóre kobiety to lubią. Więc Bogna, powiedz mi, do cholery, co lubisz, po powoli tracę zmysły, starając się ciebie rozszyfrować — powiedział.

Co? Wciąż próbowałam przetrawić to, co od niego usłyszałam, gdy dodał:

— Wydawało mi się, że we Wrocławiu wysłałem jasny sygnał. Chciałem dać ci czas, ale jak widać, nie jestem zbyt cierpliwy. Uznałem, że zaproszę cię na randkę, po prostu, zwyczajnie, ale to też mi nie wyszło, bo jestem idiotą i zapomniałem cię o tym poinformować. Tak się denerwowałem, że pominąłem najważniejszą część. Mam zapomnieć o tamtym pocałunku? Udać, że go nie było? Tego chcesz? Po prostu mi powiedz, czego...

Nie pozwoliłam mu dokończyć, bo szybko poderwałam się z ławki i przywarłam ustami do jego ust. Było coś uroczego i romantycznego zarazem w jego chaotycznym wyznaniu. Właściwie sama się zaskoczyłam swoją impulsywną reakcją. Minęło kilka sekund, zanim zorientowałam się, że nie oddaje pocałunku. Odchyliłam lekko głowę, by spojrzeć na jego skonsternowaną twarz.

— Teraz już kompletnie nic nie rozumiem — powiedział cicho.

— Pytasz, czego chcę. Teraz chcę po prostu, żebyś mnie pocałował. Czy mój komunikat jest wystarczająco jasny? — Uśmiechnęłam się.

Nie musiałam czekać na werbalną odpowiedź, bo jego usta zrobiły to za niego. Staliśmy pośrodku przydrożnej knajpy, całując się niczym napalona para nastolatków. Nie przejmowałam się tym, że obserwują nas inni goście i obsługa. W tej chwili liczył się Florian i tylko Florian. Cały ten cholerny dzień i mój beznadziejny nastrój w jednej chwili odeszły w zapomnienie. Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, gdy oderwał się ode mnie i patrząc mi głęboko w oczy, zapytał:

— Reasumując, nie chcesz, żebym zapomniał o tamtym pocałunku?

— Nie.

— I gdybym, jak normalny facet, a nie jak największy kretyn na świecie, po prostu zaprosił cię na randkę, zgodziłabyś się?

— Tak.

— I obiecujesz, że w najbliższej przyszłości dostarczysz mi instrukcję obsługi Bogny Baryckiej, żebym już nigdy więcej nie wyszedł na głupka?

Zaśmiałam się głośno.

— To nie jest odpowiedź na moje pytanie — dodał.

— Tak, Florian. Dostarczę ci instrukcję obsługi Bogny Baryckiej. Zadowolony?

Delikatnie pogładził dłonią mój policzek.

— Zadowolony — opowiedział. — Chcesz wracać?

Tęsknym wzrokiem spojrzałam na swój obiad i poczułam ssanie w żołądku, ale za nic w świecie nie chciałam zostać w tej knajpie. Nie po tym widowisku, które zafundowaliśmy wszystkim dookoła. Skinęłam więc głową w odpowiedzi i energicznym krokiem opuściłam restaurację, kątem oka zauważając zaciekawione spojrzenie starszego mężczyzny ze stolika po drugiej stronie sali.

Czy on właśnie puścił mi oczko, czy też mi się przywidziało? Obrzydliwe.

Zanim wsiedliśmy do samochodu, złapałam Floriana na rękę i powiedziałam głośno:

— Chciałeś coś o mnie wiedzieć. Punkt pierwszy w instrukcji obsługi Bogny Baryckiej - nie znoszę niespodzianek. Lubię wiedzieć, czego się spodziewać. Enigmatyczne odpowiedzi w stylu zobaczysz, niespodzianka i tym podobne, doprowadzają mnie do szewskiej pasji.

Odczekał kilka sekund, przyglądając mi się badawczo, jakby chciał ocenić, czy na pewno mówię serio.

— Nie znosisz niespodzianek? — zapytał z niedowierzaniem.

— A co w tym dziwnego?

— Nic. Sam nie wiem, po prostu... — zawahał się. — Myślałem, że kobiety lubią niespodzianki. Że to romantyczne?

Romantyczne? Ja nie znajdowałam w tym nic romantycznego. Pokręciłam głową i wsiadłam do samochodu. Znów poczułam ssanie w żołądku, przypominające mi, że oprócz proteinowego batona i grzanego wina, przez cały dzień nie miałam nic w ustach. 

Drogę pokonywaliśmy w ciszy, zakłócanej jedynie przez dźwięki lokalnego radia. Gdy po raz trzeci z mojego brzucha wydobyło się głośne burczenie, Romański odezwał się niespodziewanie.

— Dość tego. Zatrzymuję się na najbliższej stacji i kupuję ci hot doga.

— Nie jestem głodna — skłamałam.

— Nie? Byłem pewien, że te salwy, zagłuszające radio to burczenie w brzuchu, ale w takim razie chyba się pomyliłem — zażartował.

Westchnęłam głośno i już miałam na końcu języka ciętą ripostę, ale w tym momencie mój głód kolejny raz dał o sobie znać, tym razem głośniej niż poprzednio. Florian spojrzał na mnie, unosząc brwi, zupełnie jakby chciał powiedzieć a nie mówiłem.

I nagle oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Szczerym i spontanicznym, który rozniósł się po całym samochodzie. Brakowało mi tego. Tak bardzo mi tego brakowało. Mówi się, że śmiech potrafi być najlepszym lekarstwem i chociaż brzmiało to niczym oklepany frazes, znajdowało się w tym powiedzeniu ziarno prawdy.

Kątem oka zerknęłam na Floriana. Zmarszczki wokół jego ust i oczu uwydatniły się, ale było w jego wyrazie twarzy coś, co sprawiało, że nie mogłam oderwać od niego wzroku. Uświadomiłam sobie, że rzadko słyszałam, żeby się śmiał. Uśmiechał się, tak, ale czysty, perlisty i głęboki śmiech? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, bym słyszała go wcześniej.

— Dobrze, w porządku. Umieram z głodu.

— Dlaczego w takim razie nie zjadłaś obiadu? Powiedziałaś, że lubisz ryby.

Co miałam odpowiedzieć? Że pozazdrościłam rudowłosej kelnerce świetnych cycków i nieziemskiego tyłka i ogarnęło mnie jakieś irracjonalne uczucie zazdrości, że z nim flirtowała? Przecież to bez sensu. Wzruszyłam ramionami.

— Już dojeżdżamy. Zjem coś w Zaciszu — odpowiedziałam.

Skrzywiłam się na wzmiankę o moich podupadającym hotelu. Jakimś cudem przez cały dzień udawało mi się nie myśleć o piętrzących się problemach, ale niestety, trzeba wrócić do rzeczywistości.

— Jakieś wieści? — zapytał Romański.

Doskonale wiedziałam, o co pytał. Najwyraźniej musiał zauważyć zmianę w moim nastroju.

— Nic, co pozwoliłoby mi spać spokojnie. Jaromir złożył ten wniosek i coś tam jeszcze, ale nie rozumiem połowy z tego, co do mnie mówi. Prawniczy bełkot. Głowa od tego pęka. Artur mu ufa i wierzy w jego kompetencje, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko też mu zaufać. Jeśli się nie uda... Cóż, moje marzenie legnie w gruzach, zanim na dobre się rozpocznie — odpowiedziałam i uśmiechnęłam się smutno.

Florian skinął głową.

— Bogna, posłuchaj... — zaczął, ale w tym momencie skręciliśmy w drogę dojazdową do Zacisza i coś przykuło moją uwagę.

Migające światła? Policyjne koguty? Co, do cholery?

— Patrz! — zawołałam.

Radiowóz? Co się tam stało? Jezus Maria, co tu robił radiowóz?

Romański zaparkował auto, a ja nie czekając, aż wyłączy silnik, wysiadłam z samochodu i ruszyłam biegiem w stronę grupki ludzi zebranej przed wejściem. Najpierw dostrzegłam Huberta, który nerwowo spacerował wzdłuż ścieżki.

— Hubert! — zawołałam. — Co się stało? Co tu robi policja?

Mężczyzna nie zdążył odpowiedzieć, bo moją uwagę zwróciły krzyki oddalonej o kilkanaście metrów Agaty.

— Już mówiłam! Ile razy mam powtarzać?! Dlaczego go nie szukacie?

— Pani Agato, proszę się uspokoić... — zaczął funkcjonariusz i uniósł dłonie w pokojowym geście.

— Uspokoić? Jak mam się uspokoić? Mój syn zaginął, a pan każe mi się uspokoić?

Szymon zaginął? Boże, jak to się stało?

— Agata — powiedziałam cicho, podchodząc do kobiety i kładąc jej rękę na ramieniu.

Zamrugała kilka razy i wybuchnęła histerycznym płaczem, rzucając mi się w ramiona.

— Boże, Bogna. O Boże! Nie ma go, nigdzie go nie ma! Ja... To moja wina, to moja wina, to wszystko moja wina!

Przytuliłam mocniej drobne ciało Agaty do swojej piersi, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Uniosłam głowę i spojrzałam na Wojtka, który tłumaczył coś policjantowi. Niestety nie byłam w stanie zrozumieć, o czym rozmawiają, bo ich słowa zagłuszał głośny płacz Durskiej.

— Powinnam wiedzieć, że to się tak skończy! To moja wina — powtarzała.

— Agatko... — wyszeptałam.

Gładziłam delikatnie jej włosy, nie wiedząc, jak miałabym ją pocieszyć, co powiedzieć.

— Pani Agato — odezwał się funkcjonariusz, ale ta nadal nie przestawała płakać. — Pani Agato, jest nam pani teraz potrzebna. Proszę się uspokoić i jeszcze raz wszystko dokładnie opowiedzieć.

Agata oderwała się ode mnie i rzuciła mu mrożące krew w żyłach spojrzenie.

— Jeśli jeszcze raz każe mi się pan uspokoić, to nie ręczę za siebie! Ile razy mam powtarzać? Ile? No ile? Mówiłam już! Przyjechał Damian, kłóciliśmy się. Szymon był świadkiem naszej wymiany zdań i wybiegł na zewnątrz. Ruszyłam za nim, ale szybko zniknął mi z oczu. Wołałam i wołałam, ale nie wracał. Spacerowałam dookoła hotelu, coraz głębiej w las, cały czas go wołając, ale nie było po nim śladu. Wróciłam do Zacisza, żeby poprosić o pomoc Huberta i Wojtka. Szukaliśmy razem prawie godzinę — urwała, bo coraz bardziej łamał jej się głos. — To było ponad trzy godziny temu! Dlaczego nic nie robicie, do cholery? Dlaczego go nie szukacie? — krzyczała. 

Policjant notował coś w swoim zeszycie, raz po raz kiwając głową.

— Czy pan to zgłosił swoim przełożonym? — Niespodziewanie do rozmowy włączył się Romański.

— Nie ma powodów do paniki. Na razie chłopca nie ma dopiero od kilku godzin. Może poszedł na spacer...

— Na spacer? Sam? W górach? On ma osiem lat! Osiem! — wrzeszczała Agata.

— Nazwisko i stopień służbowy — powiedział Florian.

— Słucham?

— Poproszę pana nazwisko i stopień służbowy — powtórzył Romański z poważną miną.

— Nie rozumiem... — zaczął policjant nieco zbity z pantałyku.

Florian podszedł bliżej i spojrzał z góry na młodego, krępego mężczyznę.

— Dokładnie. Nie rozumie pan. Zaginęło ośmioletnie dziecko. W górach. Chyba się pan naoglądał za dużo seriali, ale w takiej sytuacji nie ma na co czekać. Każda minuta jest na wagę złota. Dlatego albo natychmiast zacznie pan działać, albo zadzwonię do komendanta miejskiego policji z informacją, że jeden z jego dzielnicowych zapomniał, że ma służyć społeczeństwu i zapewniać mu bezpieczeństwo.

Zapanowała niezręczna cisza. Nawet Agata przestała szlochać. Wszyscy czekaliśmy na reakcję mundurowego. Musiałam przyznać, że zaimponował mi spokój i opanowanie Floriana. Z absolutną pewnością i stanowczością, nie paniką i histerią, próbował nakłonić mężczyznę do podjęcia interwencji. Funkcjonariusz przez krótką chwilę intensywnie myślał, następnie skinął głową i bez słowa odszedł do radiowozu.

— Agata, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby znaleźć Szymona, słyszysz?

Kobieta w odpowiedzi pokiwała głową. Zrównoważony i nieprzejednany ton Floriana zdawał się działać na nią uspokajająco.

— Niepotrzebna mi twoja panika. Szymonowi też nie. Skup się — dodał.

— To moja wina... Gdybym tylko — zaczęła.

— Dość. To nie czas i miejsce na roztrząsanie kto zawinił. Teraz jesteś potrzebna, rozumiesz? Opowiedz mi, od początku do końca, co się stało.

Miałam wrażenie, że była już tak zrezygnowana, że nie miała ochoty po raz kolejny wałkować wciąż tego samego, ale westchnęła głośno i zaczęła mówić. Najpierw o Damianie, ojcu Szymona, który niespodziewanie zjawił się w Zaciszu po pięciu latach nieobecności. O ich kłótni dotyczącej niepłaconych alimentów. O wyzwiskach i oskarżeniach. O tym, że powiedział, że chłopiec na pewno nie był jego synem i nigdy więcej nie chce widzieć jego ani Agaty. O tym, że wszystko słyszał chowający się w pobliżu Szymon. O bieganiu w panice po lesie i wołaniu dziecka, które jednak nie wracało.

Gdy skończyła opowiadać, wyglądała jakby ktoś wyssał z niej całą energię, niczym wydmuszka. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co musiała czuć. Jako kobieta. Jako matka.

Boże, miałam nadzieję, że chłopiec się znajdzie i jutro to wszystko będzie tylko złym wspomnieniem.

— Zadzwoniłem po dzielnicowego, ale teraz widzę, że to był błąd. Przysłali tego chłystka, który boi się własnego cienia. Mogłem od razu dzwonić na 112 — wtrącił się Ferenc. — Myślałem, że dobrze robię. Dzielnicowy zna teren, wie kogo powiadomić. Ja... Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, nie wiedziałem... — dodał.

Florian bez słowa poklepał go po ramieniu.

— W porządku — powiedział uspokajająco.

— Florek, myślisz, że... — Wojtek się zawahał, a ja domyśliłam się, o co chciał zapytać.

Chciał wiedzieć, czy jest szansa, że Szymon się znajdzie cały i zdrowy. Rozejrzałam się dookoła. Dzień powoli zamieniał się w noc. Słońce już zaszło i zewsząd otaczał nas przygnębiający półmrok. Gdybym o tej porze znalazła się w pojedynkę w lesie, byłabym przerażona, a co dopiero ośmioletni chłopiec. Teraz gdy nie ogrzewały nas już promienie słoneczne, temperatura niebezpiecznie spadła, przyprawiając mnie o dreszcze. Czy Szymon w ogóle miał ze sobą kurtkę? Co z tymi zasranymi pułapkami, o które kilka tygodni temu zranił się Florian? A co jeśli...?

Nie! Nie mogłam myśleć o najgorszym.

Pozytywne myśli, Bogna. Pozytywne. 

— Zgłosiłem zaginięcie. Niedługo będą tu funkcjonariusze z komendy z psem tropiącym i strażacy — odezwał się niespodziewanie policjant.

Romański pokiwał głową, ale zauważyłam, że na wzmiankę o strażakach wzdrygnął się nieznacznie.

— Przepraszam — dodał cicho funkcjonariusz, spuszczając wzrok.

Najwyraźniej zrozumiał swój błąd. Szkoda, że dopiero teraz. Cóż, lepiej późno niż wcale.

Wszyscy czekaliśmy w zawieszeniu na ekipę poszukiwawczą. Nikt się nie odzywał, dyskretnie spoglądaliśmy po sobie, starając się dostrzec w sobie nawzajem przynajmniej najdrobniejszy promyk nadziei. Tego potrzebowaliśmy. Nadziei. Romański gdzieś zniknął. Zastanawiałam się, czy miało to związek ze zmierzającymi do nas jednostkami straży pożarnej. Czy byli wśród nich jego koledzy? Czyżby obawiał się spotkania z nimi? Tyle pytań. Tyle niewiadomych. Agata siedziała na schodach prowadzących do wejścia głównego z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie płakała, ale trzęsła się na całym ciele. Z zimna, z emocji. Hubert podszedł do niej i bez słowa zarzucił jej własną kurtkę na plecy, ale była tak pogrążona we własnej rozpaczy, że chyba nawet tego nie zauważyła.

Kątem oka zobaczyłam wracającego Floriana, który niósł ze sobą... Latarki? Tak, to z pewnością były latarki.

W oddali usłyszałam odgłosy syren alarmowych. Jadą! Dzięki Bogu! Jadą! Nareszcie!

— Kurwa mać! — Zaklął pod nosem Florian.

W pierwszej chwili nie miałam pojęcia dlaczego, ale gdy poczułam na policzku pierwsze krople lodowatego deszczu, zrozumiałam, że sytuacja powoli zamieniała się ze złej w beznadziejną.

Spadająca temperatura, nieuchronnie zbliżająca się noc, deszcz i przerażone dziecko samo w lesie.

Nigdy nie byłam specjalnie religijna, ale teraz, jak nigdy wcześniej, żałowałam, że nie potrafiłam się modlić.

Uniosłam oczy ku niebu z nadzieją, że moje błagania zostaną usłyszane.

Boże! Boże, proszę, żeby Szymon odnalazł się cały i zdrowy. Błagam! Niech wróci cały i zdrowy! 

***** 

Dziękuję Wam kochani za wszystkie gwiazdki i komentarze pod ostatnim rozdziałem ;* :) 

Dzisiaj zabiorę się za odpisywanie. Doceniam bardzo Wasz feedback i każde słowo. 

Kolejny rozdział jest już gotowy, więc NA PEWNO wpadnie w nadchodzącym tygodniu :) 

Miłej niedzieli!

Buziaki, Darianka :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro