ROZDZIAŁ SIÓDMY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Florian

Kurwa! Kurwa! Kurwa mać!

Ostatnią osobą, jaką spodziewałem się zobaczyć na tej pieprzonej imprezie, była Iza.

Szanse, że odwiedzi siostrę akurat w ten weekend, były niewielkie, ale powinienem się przyzwyczaić, że fortuna i ja nie mieliśmy ostatnimi czasy najlepszych relacji. Jeśli istniała opcja, że coś pójdzie źle, mogłem być pewien, że rezultat okaże się jeszcze gorszy.

Nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Może byłoby inaczej, gdyby przyszła sama, bez młodego...

Nie. Nie byłoby inaczej. Nic by to nie zmieniło. Przynajmniej nie dla mnie.

Więc co zrobiłem? Uciekłem jak zasrany tchórz. Zamiast porozmawiać albo przynajmniej spróbować... Wybrałem ucieczkę. Dezercję. Unik.

Żałosne. Ja byłem żałosny.

Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto nie potrafił nawet spojrzeć w oczy kobiecie, która była mu bliższa niż własna rodzina. Którą kiedyś nazywało się rodziną, dopóki wszystko nie poszło się jebać.

Gdy tylko na mnie spojrzała, nie sposób było nie dostrzec rozczarowania malującego się w jej spojrzeniu. Rozczarowania? Może nawet rozgoryczenia, smutku, sam nie wiedziałem czego jeszcze.

Powinna patrzeć z pogardą, z nienawiścią...

Moja dłoń instynktownie powędrowała w górę i dotknęła ciasno okalającego szyję golfu, sprawdzając, czy aby na pewno zakrywa wszystko, co powinien zakrywać. Wyczułem pod opuszkami palców pomarszczoną skórę i momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Głowa wirowała, pole widzenia zawężało się niebezpiecznie, serce waliło mi jak oszalałe.

Spróbowałem wziąć kilka głębokich oddechów, próbując uspokoić nerwy, ale czułem, jak mięśnie krtani zaciskają się coraz mocniej, utrudniając dopływ powietrza do płuc.

Oddychaj, Florian. Oddychaj. Uspokój się. Nic się nie dzieje. Oddychaj. Oddychaj, do jasnej cholery! Nie panikuj, nie teraz, nie tutaj. Dasz radę! ODDYCHAJ! Głęboki wdech, długi wydech. Głęboki wdech, długi wydech. Jeszcze raz. Oddychaj. Tak, jak kazała lekarka od świrów. Głęboki wdech, długi wydech. 

Nie miałem pojęcia, jak długo próbowałem uspokoić oddech i powstrzymać atak paniki, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że siedziałem na trawie z głową między kolanami, a ciśnienie powoli wracało do normy. Trzęsącą się dłoń przycisnąłem do klatki piersiowej, wyczuwając zwalniające bicie serca.

Nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz mi się to przytrafiło. Chyba, gdy babcia zakomunikowała mi jakieś trzy miesiące temu, że sprzedali Zacisze.

Tak, na pewno wtedy.

Pamiętałem smutne spojrzenie babci, gdy łamiącym się głosem powiedziała, że nie mają wyboru. W tamtym momencie chciałem krzyczeć, że przecież ja się zajmę hotelem, a oni w spokoju odpoczną, zajmą się zdrowiem, ale się powstrzymałem. Byłbym największym hipokrytą na ziemi, gdybym to zrobił. Babcia wiedziała. Wiedziała, że jestem w takim momencie mojego życia, że nawet wstanie z łóżka to ogromny wyczyn, nie mówiąc już o prowadzeniu biznesu. Przyklejony uśmiech, który serwowałem jej każdego dnia, był tak sztuczny, jak to tylko możliwe. Nigdy jednak nie powiedziała ani słowa. Nawet wtedy, gdy pół roku temu z reklamówką w ręce zjawiłem się w progu ich mieszkania. Wystarczyło jedno jej spojrzenie i nieśmiały dotyk pomarszczonej dłoni na policzku, a łzy same zaczęły płynąć niczym grad.

Westchnąłem głośno, czując ulgę, że nie może mnie teraz zobaczyć. Pokonanego. Żałosnego. Użalającego się nad sobą. Co ze mnie za facet?

Wstawaj! Nie tak cię wychowałem! Usłyszałem w myślach głos ojca i poczułem ucisk w klatce piersiowej. Z tęsknoty. Z żalu. Z bólu.

Gdzie kurewska sprawiedliwość, jeśli najlepszemu i najodważniejszemu człowiekowi, jakiego znałem, nie dane było dożyć starości? No gdzie?! 

Dam radę! Dam radę, tato! Dla ciebie!

Podparłem się rękami i resztami sił zmusiłem do wstania. Przepocony longsleeve lepił mi się do pleców, a krople potu kapały z mokrych kosmyków prosto na twarz.

Spróbowałem wziąć kilka głębokich oddechów i z ulgą stwierdziłem, że niewidzialna obręcz, utrudniająca zaczerpnięcie powietrza, gdzieś zniknęła.

Nie pamiętałem drogi do mieszkania. Na autopilocie dotarłem do przybudówki i rzuciłem się na łóżko. Byłem zmęczony, tak cholernie zmęczony. Psychicznie i fizycznie. Potrzebowałem snu, kolejna nieprzespana noc dawała o sobie znać, ale bałem się zmrużyć oczy. Zwykle po atakach paniki przychodziły koszmary, a tych bałem się najbardziej. Będę musiał w końcu poprosić kogoś, żeby pojechał ze mną po te tabletki, bo długo tak nie pociągnę.

Położyłem głowę na poduszce i poczułem, jak powieki same mi się zamykają i kilka sekund później totalnie odpłynąłem.

W pierwszej chwili, gdy usłyszałem głośne walenie do drzwi, byłem przekonany, że to część snu, ale uporczywe pukanie nie ustawało i zrozumiałem, że ktoś dobija się do mieszkania.

Powoli otworzyłem oczy. Dookoła panowały praktycznie egipskie ciemności.

Cholera, jak długo spałem, że było już całkiem ciemno?

Usiadłem na łóżku i zapaliłem lampkę na nocnym stoliku. Poczułem pulsowanie w skroniach symbolizujące nadchodzącą migrenę. Jeszcze tylko tego brakowało.

— Florek, otwieraj! — Usłyszałem po drugiej stronie głos Siwego. — Jesteś tam?

Zerknąłem na zegarek. Dwudziesta dwadzieścia jeden. Co Siwy jeszcze robił w Zaciszu o tej godzinie? Zwykle już dawno był w domu. Czyżby impreza się jeszcze nie skończyła? Nie słyszałem muzyki ani donośnych głosów. O co mogło mu chodzić?

— Florek! — krzyknął Wojtek.

— Idę — mruknąłem pod nosem.

Z impetem otworzyłem drzwi i zobaczyłem, że Ferenc stoi we wspólnej kuchni. Zamroczony snem nie zorientowałem się, że pukanie było tak irytujące, bo mężczyzna walił w metalowe drzwi.

— Co tu robisz? — zapytałem.

— O, jesteś. Dobrze. Chodź.

— Ale co tu robisz? Jak tu wszedłeś? Dała ci klucz? Dlaczego nie jesteś jeszcze w domu? — Przyjrzałem mu się dokładniej. Włosy miał w nieładzie, na jasnej koszuli w kratę zauważyłem ciemnoczerwone plamy.

— Chodź. Proszę. Mamy mały... problem.

— Problem? Jaki problem? Z imprezą?

Ferenc odchrząknął głośno i spuścił wzrok.

— Nie do końca. Możesz mi pomóc? Proszę.

Skinąłem głową i ruszyłem za Wojtkiem, który w mgnieniu oka znalazł się na zewnątrz, nie czekając na mnie. Zorientowałem się, że nie zdążyłem się przebrać i już chciałem zawołać, że potrzebuję kilku minut, ale usłyszałem, jak Siwy krzyczy szybko, więc bez ociągania się pobiegłem w kierunku, w którym się udał.

Gdy tylko wyjrzałem zza budynku, zobaczyłem, że biesiada właściwie się skończyła. Dobrze. Bałem się, że będą imprezować całą noc, a tutaj taka miła niespodzianka.

Niestety, była to jedyna miła rzecz, jaka czekała mnie na polanie.

Momentalnie mój wzrok padł na tego cholernego pajaca, Wawrzyna Witkosia. Nawet z tej odległości zauważyłem, że mężczyzna ledwo trzymał się na nogach. Spróbował chwycić się stołu i stracił równowagę, ale Siwy zdążył złapać go za ramię i postawić do pionu. A szkoda. Chętnie zobaczyłbym, jak ląduje mordą w trawie.

Pić trzeba umieć, buraku!

Sołtys zaczął się szarpać i wymachiwać rękami, mrucząc coś pod nosem. Podszedłem bliżej, ale jego stan upojenia alkoholowego uniemożliwiał zidentyfikowanie nawet pojedynczych słów. Pijacki bełkot, nic więcej.

— Na pewno mu nie pomogę, zapomnij — zwróciłem się do Siwego.

Wojtek zignorował moje słowa i prosił Wawrzyna, żeby usiadł, ale mężczyzna był w bojowym nastroju i jeżył się coraz bardziej. Jezu, jak ja nie znosiłem pijaków. Nie umiesz pić? Nie pij. Proste.

— Z nim sobie poradzę — powiedział Ferenc. — Ale ...

Ale co? Rozejrzałem się dookoła. Gdzie pozostali ludzie? Gdzie pani Witkosiowa? Kurwa, jaki syf. Wszędzie walały się resztki jedzenia, pety, puste puszki i butelki po alkoholu. Co za pieprzony chlew. I po to spędziłem tyle czasu, kosząc trawę na polanie, żeby teraz zrobić z niej takie pobojowisko?

Czy to...? Do jasnej cholery! Ktoś zgasił papierosa na świeżo odnowionym stole!

— Florek, słuchasz mnie? — Usłyszałem głos Wojtka.

Za bardzo skupiłem się na wszechobecnej Sodomie i Gomorze i nie miałem pojęcia, co do mnie powiedział.

— Bogna... — zaczął, ale szybko urwał i kiwnął głową, odwracając się w prawo.

Bogna? Co z Bogną? Szybko spojrzałem w kierunku, który wskazał i zobaczyłem Barycką siedzącą na jednej z ławek z głową pochyloną nisko. Obok niej siedział ten cholerny kucharz i gładził ją po plecach.

Miałem ochotę krzyknąć, żeby zabierał łapy, że nie życzę sobie, żeby jej dotykał, ale zaraz mój wzrok padł na dużą plastikową miskę, którą pseudowiking trzymał w drugiej ręce.

— Ja odwiozę sołtysa, ale musisz zaprowadzić Bognę do mieszkania. Hubert musi już wracać. I tak został dłużej, niż mógł. No dalej, Florek. Jesteś potrzebny — powiedział Wojtek i chwycił Witkosia pod pachy i pchnął go w kierunku parkingu. — Idź — dodał.

Hubert, słysząc nasze głosy, odwrócił się i ponaglił mnie dłonią. Jedyny plus, że przestał dotykać jej pleców. W pierwszej chwili chciałem odmówić. Odwrócić się na pięcie i po prostu odejść. Wrócić do przybudówki.

Nie widziałem, dlaczego ostatecznie do nich podszedłem. Może przekonało mnie błaganie i desperacja w oczach Huberta. Może nie chciałem, żeby mężczyzna dalej dotykał Bogny, choć tak naprawdę nie miałem prawa mu tego zabraniać. Może obudziły się we mnie zwykłe, ludzkie instynkty, żeby pomóc człowiekowi w potrzebie. Nie, nie człowiekowi. Jej, tylko jej. 

— Sorry, stary, ale ja naprawdę muszę już spadać. Wybłagałem opiekunkę, żeby została pół godziny dłużej, ale chce wracać do dzieci, więc muszę jechać — odezwał się pseudowiking.

Skinąłem głową. Hubert pochylił się w stronę Baryckiej.

— Bogna, Bogna... ja muszę już jechać. Ale zostanie z tobą Florian, w porządku?

Kobieta podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego szeroko.

— Dziękuję, Hubert — wymamrotała.

Co?! Hubert? Bogna? To ja poprawiałem ją za każdym razem i prosiłem, żeby mówiła mi po imieniu, a z tym bałwanem od razu byli na ty?

Jeszcze raz pogładził Barycką po plecach, a ja mimowolnie zacisnąłem dłonie w pięści.

— Poradzimy sobie — wysyczałem.

Wiking spojrzał na mnie zaskoczony moją niespodziewaną wrogością. Wiedziałem, że moje zachowanie jest kompletnie irracjonalne, ale nie potrafiłem się opanować.

Uniósł ręce w pokojowym geście, podniósł niebieską miskę z trawy i podał mi z uśmiechem na ustach.

— Powodzenia — rzucił i oddalił się w kierunku parkingu.

A ja zupełnie nie wiedziałem, co zrobić. Jak, do jasnej cholery, miałem ją zaprowadzić do mieszkania? Pieprzony Siwy! Doskonale to sobie zaplanował. Granice mojej nietykalności fizycznej były nie do przeskoczenia. Nie miałem problemu z tym, żeby kogoś dotknąć. To ja nie chciałem być dotykany. Czy tak ciężko było to zrozumieć? Nie umiałem. Nie potrafiłem. Po prostu. Cholerna lekarka od świrów ciągle powtarzała, że to długotrwały proces, ale łatwo było sprzedawać takie farmazony, jeśli nigdy nie było się w takiej sytuacji. Gdzie w ogóle była Agata? Może ona mogłaby...

Usłyszałem, że Bogna mruczy coś pod nosem, ale skupiony na swoich rozmyślaniach nie zrozumiałem, co powiedziała. Ostatnimi czasy za często siedziałem we własnej głowie, zamiast skupić się na teraźniejszości.

— Słucham? — zapytałem łagodnie.

— Będziesz mi trzymał włosy? — wydukała.

Z trudem powstrzymałem śmiech.

— Będę — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Odwróciła się w moją stronę tak gwałtownie, że bałem się, że spadnie z ławki.

Cholera. Naprawdę była pijana. Zamglony wzrok, rozmazany makijaż, włosy w nieładzie.

— Poszedłeś sobie — powiedziała.

Na ułamek sekundy zatrzymało mi się serce, gdy zdałem sobie sprawę, że porzuciła oficjalny ton i po raz pierwszy nie zwróciła się do mnie per pan.

Skinąłem głową.

— Dlaczego? — zapytała.

Milczałem, bo nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie umiałem się przed nią przyznać do własnej słabości.

— Kto to był? — dodała po chwili, a ja zamarłem. — Twoja eks?

— Nie. Chodź, zaprowadzę cię do łóżka.

Energicznie pokręciła głową.

— Nie chcę. Nie pójdę. Nie będę szła.

— Chodź. Nie możesz tu zostać. Wszyscy już poszli do domu, impreza się skończyła. Chodź, położysz się spać.

— Nie-e. Nie-e. Chcę podziwiać gwiazdy. Nawet nie wiedziałam, że na niebie jest tyle gwiazd. I że świecą tak jasno! Zobacz! Patrz! Florek, patrz! — Wskazała ręką prosto w rozświetlone niebo. — Chcę być jak te gwiazdy! Tak! W kolejnym życiu będę gwiazdą! Będę wolna! Nikt nie będzie mógł przyćmić mojego blasku. 

Uśmiechnąłem się szeroko. Szczerzyłem się jak obłąkany. Nazwała mnie Florek, nie panie Florianie, nie panie Romański, ale po prostu Florek. I choć nie znosiłem tego zdrobnienia, którego używał głównie Siwy, w jej ustach brzmiało tak... szczerze? Rozbrajająco? Nie umiałem tego nazwać, ale wiedziałem, że z chęcią usłyszałbym, jak wymawia moje imię jeszcze raz.

Obserwowałem, jak z dziecięcą radością wskazywała na kolejne ciała niebieskie i recytowała wymyślone nazwy. Śmiała się głośno, gdy plątał jej się język, a ja z rosnącym zachwytem podziwiałem jej naturalność i niczym nieskrępowaną beztroskę.

— Chcę tu zostać jeszcze chwilę. Możemy? Proszę, proszę, prooooszę... — Uśmiechnęła się szeroko.

Wiedziałem, że nie mógłbym jej odmówić, więc odwzajemniłem uśmiech w odpowiedzi. W pewnym momencie ześlizgnęła się z ławki i położyła na trawie, wyciągając ręce na boki. Zaczęła sunąć nimi po trawie, zupełnie jakby robiła anioła na śniegu. Krzyczała głośno, że jest w końcu wolna jak ptak, cokolwiek miało to znaczyć. Przyglądałem się jej okrągłej twarzy oświetlonej jedynie światłem z latarni na parkingu. W półmroku jej wesołe spojrzenie błyszczało.

Dlaczego, do cholery, nie mogłem poznać jej rok temu? Dlaczego teraz? Pierdolony los znów ze mnie zadrwił, przywodząc ją do Borowic.

— Twoje oczy wydają się całkiem czarne. Zupełnie, jakby źrenica zlewała się z tęczówką. Nigdy nie widziałam nikogo, kto miał takie ciemne oczy. Jak drapieżnik — odezwała się znienacka. — Przestań. Przestań tak na mnie patrzeć. Czuję się niekom... niekomfrom... niezręcznie — dodała i zasłoniła twarz dłońmi.

Nagle podniosła się gwałtownie i wyciągnęła rękę w moją stronę, aby dotknąć mojego policzka. Wiedziałem, że nie chce zrobić mi krzywdy, ale zadziałał instynkt samozachowawczy i mimowolnie zrobiłem krok w tył, a Bogna zmarszczyła czoło, zaskoczona moją reakcją.

— Przepraszam... ja... nie chciałam... — wydukała.

— To ja przepraszam. Po prostu...

— Chodźmy — westchnęła i ruszyła prosto do przybudówki.

Miałem ochotę zdzielić się w łeb. Wszystko zepsułem.

Podążyłem za nią i w ostatniej chwili złapałem drzwi, które chciała zatrzasnąć mi przed nosem.

Oj, tak. Spierdoliłem na całej linii.

Wahałem się, czy wejść za nią do jej mieszkania, ale zdecydowałem, że upewnię się, że położy się do łóżka. Fakt, trochę otrzeźwiała, ale wciąż była pijana. Nie byłem aż takim skurczybykiem. Nie mógłbym spać spokojnie, gdybym zostawił ją samą.

Zastukałem delikatnie i wszedłem do środka. Zdążyła zdjąć szorty i leżała na kołdrze z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko.

— Pokój wiruje — mruknęła.

Podszedłem bliżej i pomogłem jej zmienić pozycję, delikatnie ciągnąc nakrycie. Otuliłem ją szczelnie, poszedłem do kuchni, nalałem szklankę wody i postawiłem na nocnym stoliku.

— Z pokojem wszystko w porządku. Śpij — wyszeptałem.

Pokręciła przecząco głową i okręciła się energicznie, próbując oswobodzić się z ciasno owiniętej narzuty.

— Gorąco. Za gorąco. Nie mogę oddychać — wysapała.

Zaczęła rzucać się na łóżku, a ja bałem się, że za moment wyląduje na podłodze i zrobi sobie krzywdę. Podszedłem bliżej i jeszcze raz spokojnym głosem poprosiłem, żeby spróbowała zasnąć. Bez skutku.

— Dobrze, już dobrze. Odkryję cię. Ciii, spokojnie, Bonia — powiedziałem.

Nie wiedziałem, dlaczego użyłem akurat tego zdrobnienia. Może dlatego, że Bogna brzmiało tak hardo, ostro, a ja chciałem, żeby się uspokoiła. Córka koleżanki z pracy miała tak na imię i słyszałem, że tak się do niej zwracali. Bonia. Ładnie. Delikatnie. Pasowało idealnie.

Nie zauważyłem, gdy Barycka nagle zastygła w bezruchu. Ciało, które jeszcze kilka sekund temu rzucało się na wszystkie strony, teraz leżało odrętwiałe i bierne.

— Nie nazywaj mnie tak — wyszeptała tak cicho, że prawie umknęło mi, co powiedziała. — On tak do mnie mówił.

Nie miałem pojęcia, kim on był, ale nagła zmiana w jej zachowaniu była zauważalna. Patrzyła pustym i nieobecnym wzrokiem przed siebie i marszczyła czoło, zupełnie jakby przypominała sobie jakieś nieprzyjemne momenty z przeszłości.

Chciałem walnąć się w łeb już drugi raz tego wieczoru.

Świetnie ci idzie, Florian! Naprawdę! Trzymaj tak dalej.

— To może Boba? — spróbowałem rozładować napiętą atmosferę.

— Co ty robisz? — zapytała, ignorując nową ksywkę.

Patrzyła z szeroko otwartymi oczami wprost na mnie. Nie umiałem ocenić ich koloru. Błękitne? A może szare? Nie odwróciła wzroku ani na moment, czekając na jakąś relację z mojej strony.

— Próbuję żartować, najwyraźniej nieudolnie. Pilnuję, abyś położyła się spać, ale to chyba też mi nie wychodzi — przyznałem po dłuższej chwili.

Pokręciła głową.

— Nie. Pytam, co robisz tutaj. W Borowicach. W Zaciszu. W życiu.

Westchnąłem głośno i odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

— Pokutuję.

Pochyliłem się i ledwo musnąłem jej czoło swoimi wargami. Zastygła w kompletnym bezruchu. Nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem. Impuls. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. Pewnie jutro będę tego żałował, ale w tamtej chwili, w tamtym momencie czułem, że jeśli tego nie zrobię, eksploduję.

— Dobranoc — rzuciłem na pożegnanie i zamknąłem za sobą drzwi.

Usiadłem na kuchennym taborecie i ukryłem twarz w dłoniach. Wiedziałem, że nie będę mógł zmrużyć oka, więc siedziałem i nasłuchiwałem, czy Bogna zasnęła. Dopiero gdy zza drzwi dobiegło mnie miarowe pomrukiwanie, wyszedłem na zewnątrz. Czas posprzątać po biesiadzie. Wiedziałem, że powita ją jutro kac stulecia i nie będzie miała siły, żeby cokolwiek ogarnąć. Mogłem się na coś przydać. Przynajmniej w tej kwestii. Nawet jeśli byłem bezużyteczny we wszystkich innych, to choć tyle mogłem dla niej zrobić.

Omiotłem wzrokiem polanę, która wyglądała, jakby przebiegło po niej stado świń.

Pieprzony Wawrzyn i jego zasrane nalewki. 

__________________________________

Powoli, powoli nasi bohaterowie poznają o sobie coraz więcej szczegółów ;) Na razie pełno drobnych aluzji, ale wszystko ułoży się w spójną całość. Taką mam przynajmniej nadzieję xD 

Dajcie znać, jak podobał Wam się rozdział :) 

Miłego weekendu! Kolejny rozdział za tydzień! <3 

Buziaki, Darianka. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro