ROZDZIAŁ 1 - INWESTYCJA

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

16 lipca 2020, Warszawa, Polska

To było jak objawienie, Christian VanVermeer po prostu wyczuwał okazje tam gdzie inni nie widzieli potencjału ani możliwości zarobienia większego grosza na ziemi i najczęściej okazywało się, że "ma nosa" do inwestycji. Przysłowiowy pierwszy milion zarobił przed trzydziestką, a potem poszło już z górki.
Christian, typowy przedstawiciel pokolenia młodych milionerów, którzy zbili pokaźny majątek na handlowaniu atrakcyjnymi gruntami bądź parcelami - ostatecznie nieruchomościami - miał nadzieję, że i tym razem szczęście go nie ominie. Dom, jak dom. Zdjęcia znalezione przez Christiana w Internecie ukazywały spalone do fundamentów kikuty drewnianych ścian budynku, niegdyś zapewne jak na ówczesne standardy całkiem nowoczesnych oraz zadbanych. W pobliżu potencjalnej zdobyczy i jednocześnie nabytku VanVermeera ciągnęły się złote łany pszenicy, prosta szutrowa wiejska droga, skręcająca w stronę niewielkiego brzozowego zagajnika gdzie jesienią można było zapewne zebrać koźlaki i inne borowiki. Na niewielkim pagórku gdzieś w oddali majaczył cień wiejskiego kościółka. Swoją drogą, to ciekawe czy co niedzielę mieszkańcy Lipian, bo taką nazwę nosiła miejscowość, gromadzą się tłumnie na nabożeństwie? Nie żeby był specjalnie religijny, ale uważał, że trzeba najpierw poznać ludzi dość dobrze, by móc im zaproponować najlepszą ofertę, niekoniecznie najlepszą dla nich. Ale nie musieli zdawać sobie sprawy, że jak każdy przedsiębiorca pragnie kupić tanio, a sprzedać z zyskiem.
VanVermeer uznał, iż nigdy w życiu by się nie zdecydował na inwestycję w kupno ziemi pod budowę gospodarstwa agroturystycznego na zupełnie małej wioseczce, gdyby nie zła sława otaczająca pogorzelisko sprzed trzydziestu laty. Nie, nie gromadzili się tam lokalni menele i inny margines społeczny, ale plotka głosiła, że na pogorzelisku straszy. Podobno dusze poprzednich właścicieli okazałego gospodarstwa, które strawił pożar w ... 1985 chyba roku, nie zaznali spokoju po śmierci i powracali od tego czasu w kolejne rocznice tragedii z regularnością wskazówek w szwajcarskich zegarkach, by odwiedzić miejsce, gdzie stracili życie. Bzdura, uznał Christian, ale reklama dźwignią handlu i takie historie z dreszczykiem dobrze się sprzedają. Ludzi pociąga bowiem tajemnica i kryjące się za nimi opowieści.
- Christian? - do drzwi gabinetu VanVermeera zapukała asystentka, szczupły filigranowy rudzielec z uroczymi piegami na czubku całkiem zgrabnego noska. - Przyniosłam potrzebne dokumenty.
- Co? - VanVermeer w pierwszej chwili nie wiedział, o co jej chodzi. - Jakie dokumenty?
- Masz zebranie zarządu w związku z nową inwestycją. Zapomniałeś? O piętnastej trzydzieści. Za półtorej godziny!
- Na śmierć zapomniałem! - przyznał Christian ze skruchą. - Nie wiem, co bym zrobił bez twej pomocy, Melanie!
Melania Chmiel, zwana per Melanie, przewróciła znacząco oczami. Dziewczyna poznała swego szefa i serdecznego przyjaciela w jednym z warszawskich centrów handlowych, gdzie oboje lubili robić zakupy. Melania poszukiwała pracy dorywczej na wakacje, by dorobić do studiów. Nie mogła liczyć zbytnio na pomoc rodziców, którzy pakowali kupę kasy w jedynego synalka, nie troszcząc się za bardzo o potrzeby trzech swoich córek.
- Jesteście dorosłe, same powinnyście odpowiadać za swoje życie i podjęte w nim decyzje - oznajmili Meli, Annie i Vanessie dokładnie w chwili ich wejścia w dorosłość.
Co nie przeszkodziło im roztkliwiać się nad każdym kichnięciem Cudownego Tomaszka! Trzęsli się strasznie nad synem - przyszedł na świat w ósmym miesiącu ciąży ich matki, lekarze ledwo go uratowali. Wyrósł na zdrowe chłopisko mimo wcześniejszych kłopotów ze zdrowiem, lecz Lila i Antoni Chmiel wciąż widzieli w nim małego chłopca, którego trzeba chronić przed całym złem tego świata.
Siostry szybko musiały dorosnąć, nauczyć się życia i zadbać o swe potrzeby oraz bezpieczeństwo. I gdyby nie babcia, która nawet nie chciała słyszeć o wychowawczych balaniukach Lilki, swej córki, przygarnęła wnuczki pod własne skrzydła, to one bez tej szczerej pomocy i bez kilku przepłakanych rozmów nie poradziły by sobie w gąszczu życiowych problemów.
- Poradziłbyś sobie i beze mnie, Christian - jedynie podczas spotkań w biurze VanVermeera, gdy byli sam na sam, pozwalał Meli, żeby mówiła do niego po imieniu albo na "ty".
I Mela doskonale rozumiała szefa, bo przecież piastował ważną funkcję we własnej firmie, nie mógł pozwolić na spoufalanie się pracowników z nim. Ucierpiałby na tym jego wizerunek. Dobrze, że dał jej pracę, dzięki której wyszła na finansową prostą, że ofiarował jej nie tylko szansę na godną egzystencję, ale i dostrzegł w Meli człowieka.
- Będę pamiętał - przyrzekł solennie przeglądając po raz ostatni kluczowe dla projektu dokumenty.
Mela uznała odpowiedź Christiana za koniec krótkiej rozmowy, więc oddelegowała się do przerwanej przez nią pracy, która powinna być zrobiona najlepiej na już, albo i na wczoraj.
Tak płynęły minuty i godziny, aż stwierdziła, że za oknem się zmierzcha i czas iść do domu. Skończyła swą część roboty, resztą niech się martwią inni. Dom. Ciepła kąpiel z bąbelkami, relaks w wannie, kolacja i zdrowy sen, potrzebowała tych pięciu rzeczy w takiej właśnie kolejności! I pomimo zmęczenia jej myśli znów zbliżyły się blisko blaknącego wspomnienia o Tomaszu.
Ani ona, ani Anna i Vanessa nie utrzymywały z nim kontaktów, to samo tyczyło się rodziców. Choć co do najmłodszej z trzech sióstr Mela pewna być nie mogła. Vanessa tęskniła za normalną rodziną i nie tak mocno nietypową jak nasza, ale wszystkiego mieć nie można, toteż zasypała swą dojmującą tęsknotę własnymi marzeniami o normalności.
Gdy wreszcie Mela dotarła do domu i zaczęła przygotowywać aromatyczną kąpiel usłyszała dzwonek telefonu wciąż leżącego na dnie torebki w przedpokoju, gdzie go zostawiła. Postanowiła go zignorować, bo przecież skończyła pracę na dziś i do cholery, kiedy miała się wyspać, żeby następnego dnia nie wyglądać jak zombie na głodzie?! Jednak dzwoniący telefon nie umilkł nawet na sekundę, więc postanowiła odebrać, zjechać natręta i oddać się czystemu relaksowi.
- Już, kurde, odbieram! - warknęła z bezsilności, wysypując zawartość torebki na podłogę.
Wreszcie odebrała połączenie, albowiem rozpoznała numer, który pojawił się na wyświetlaczu.
- Pan VanVermeer? - ziewnęła ostentacyjnie, by szef zrozumiał aluzję i się rozłączył.
- Nie zadzwoniłbym, gdyby to nie była ważna sprawa - jego głos brzmiał podejrzanie lodowato, gdy powiedział, że życzy sobie, by następnego dnia była gotowa na ósmą rano, on zgarnie ją spod jej domku ( żaden domek, łajzo, a mieszkanie w kamienicy, poprawiła Christiana w myślach) i oboje pojadą do Lipian, nieco się przyjrzeć poczynionej inwestycji. - Dobranoc!
Po czym szef - menda społeczna - zakończył swą gadkę. Po drugiej stronie linii zabrzmiała martwa cisza. Klęska na całej linii! Nie miała ochoty opuszczać Warszawy i życia, jakie wiodła na miejscu. Jeździła w różne miejsca na mniejszych lub większych zadupiach w ramach pracy, ale do Lipian jechać nie chciała ani nie mogła. Wyjazd obudziłby drzemiące w sercu Meli lęki i obawy, czające się w zagmatwanej rodzinnej historii, o której nikt nie zamierzał jej opowiedzieć, żadne namowy i prośby nie skutkowały. Dała więc sobie z tym spokój. Wiedziała jedynie, że na terenie, który Christian miał już błyskawicznie w swoich rękach - nie za szybko? - w Lipianach, spłonął dom należący do jej ciotki i wuja, wraz z osobami w środku, po tej tragedii zostało tylko smutne pogorzelisko, które przypominało o kruchości ludzkiego życia i posiadanych przez niego rzeczy.
Po ludziach i dobytku ani śladu. Łatwo przyszło, łatwo poszło, nic się nie poradzi. Ale, znając VanVermeera, nawet ich przyjaźń ma granice i czy chce, czy nie, będzie musiała z nim udać się na teren inwestycyjny.
Powtarzała w myślach jak mantrę, że to tylko puste miejsce, nie znajdzie tam żadnych śladów po pożarze oprócz zaniedbanej parceli, ale i tak wyobraźnia podsuwała kobiecie makabryczne wizje strasznych zjawisk paranormalnych na opuszczonej ziemi. W przeciwieństwie do Christiana wierzyła w życie pozagrobowe, bo w przeciwnym wypadku czas jaki człowiek spędza na ziemi nie miałby w ogóle żadnego sensu. Christian, wbrew pozorom bycia lekkoduchem, twardo szedł po ziemi i nie lubił zostawiać pracy przypadkowi. Był dobrze zorganizowanym facetem, znał się na swym fachu i dlatego na jego bankowym koncie biwakowały miliony polskich złotych, o których Mela mogła pomarzyć.
Nie czuła zazdrości, a jedynie smutek, że istnieją i będą istnieć ludzie, którym wszystko przychodziło zbyt łatwo!

***
- Byłaś już w Lipianach? - zapytał Christian Melę, gdy dojechali na miejsce. - Kiedyś wspominałaś, że pochodzisz z tych okolic. Skąd dokładnie?
- Mówiłam o mojej rodzinie, nie o sobie - burknęła szorstkim głosem, ucinając rodzącą się rozmowę.
- Okay, o nic nie pytałem! - nie poczekał na nią, poszedł od razu się rozejrzeć w terenie.
Tymczasem Mela czuła jak serce podchodzi jej do gardła i dławi swą ofiarę strachem.
Nic tu nie ma. Nikt tu nie straszy! To moja wyobraźnia płata mi figle!
Ale głos rozsądku nie pomagał, ponieważ zauważyła, iż pomimo ładnej pogody i środka lata nie słychać śpiewu ptaków. Ani jednego! Nawet lekki powiew letniego wietrzyku nie poruszał gałęziami drzew.
- Mela! Idziesz, czy będziesz kontemplować piękno okolicy??? - Christian VanVermeer potrzebował jej pomocy i w końcu za pracę jej płacił, nie za strach czy bujną wyobraźnię! Niechętnie poszła w jego stronę. Oglądali teren pogorzeliska, przeszli się po okolicy, porobili fotografie, które VanVermeer zamierzał później przejrzeć jeszcze raz i zastanowić się, co i jak zacząć realizację inwestycji w tym zapomnianym zakątku Polski.
- Kur... zapiał! - sapnął nagle Christian ze złości i zaczął przeglądać swoje kieszenie.
- Coś się stało, panie VanVermeer? - zapytała na tyle spokojnie, na ile było ją stać.
- Chyba telefon zgubiłem! Kurwa mać!
- Proszę spróbować przypomnieć sobie, gdzie pan korzystał z niego po raz ostatni? Tutaj nikt nie chodzi, więc jeśli tu wypadł, to się znajdzie!
- Nie jestem aż tak durny, by się tego nie domyśleć, głupia babo! - wrząsnął Christian, a Mela odruchowo odskoczyła do tyłu, zanim szef ruszył na nią z pięściami.
Nie poznawała VanVermeera, jakby odmieniło mu się w głowie, gdy tylko stanął na progu złej ziemi!
- Co pan wyrabia?! - przypomniały się jej zajęcia z kursu samoobrony dla kobiet organizowane przez warszawską komendę policji,w których uczestniczyła i postanowiła skorzystać z nabytej wówczas wiedzy. - Zgłoszę to, to jest napaść! - zablokowała cios, a następnie walnęła Christiana z całej siły kolanem w krocze. Zawył z bólu i zaskoczenia, zgiął się w pół. Nie czekała, aż sukinsyn odzyska władzę nad swoim ciałem i puści się za nią w pogoń! Gorączkowo biegła w stronę kościółka na wzgórzu, którego budynek podziwiali z Christianem z daleka. Może zastanie kogoś, kto powstrzyma wściekłego Holendra nim ten zrobi jej krzywdę? Zdyszana dobiegła do drzwi świątyni i dopiero wtedy zorientowała się, że są zamknięte na głucho, a w pobliżu ani żywego ducha! Rozejrzała się lękliwie wokół, a po chwili i przez ramię. Na szczęście Christian nie podejmował próby dogonienia uciekinierki. Mela widziała go jak wsiadł do zaparkowanego przy pogorzelisku służbowego auta i odjechał z piskiem opon. Gdyby nie fakt, że znajdowała się na poświęconym Bogu miejscu, zaklęła by głośno i dosadnie. Obeszła wokół teren wokół kościółka, zapukała nawet do drzwi plebani, ale zdawała się być tak samo opuszczona i bez śladu życia, że zrezygnowała z dalszego stukania w drzwi. Zastanawiała się, co mogło i co się stało z mieszkańcami plebanii, dlaczego okolica bardziej przypominała cmentarz niż miejsce, gdzie można było spotkać żywych ludzi.
Może Christian nie znalazł zagubionego telefonu? Może urządzenie wciąż tam gdzieś leżało, na pogorzelisku? Może uda się odnaleźć zgubę i zadzwonić po pomoc?
Ale sama myśl, że...
Na samą myśl, że musiała powrócić w to upiorne miejsce i ryzykować, że Christian VanVermeer wróci i ją dorwie albo zrobi to jakiś złowieszczy duch, traciła cały zapas odwagi, jaki posiadała. Ale musiała przekonać się, czy ten cholerny telefon tam jest, bo wokół nie było innych budynków oprócz plebanii i świątyni, prawdziwe odludzie!
Przemknęła w dół nisko pochylonego zbocza, cały czas trzymając się w cieniu długiej alejki rosnących wzdłuż drogi drzew. Ani jednego świergoczącego ptaka, ani podmuchu wiatru! Zupełnie jakby czas zatrzymał się w tym miejscu i nigdy nie miał ruszyć.
Nawet pewności, że telefon leży gdzieś na terenie pogorzeliska, żadnej nie miała!
Mela czuła się nieswojo, krążąc po miejscu, gdzie spłonęli żywcem wuj i ciotka. Była małym szkrabem, gdy to się stało, więc nawet ich nie pamiętała! A w domu żadnych starych fotografii, na których byli, nie odnalazła. Jakby ludzie nie istnieli w ogóle!
Ojciec i matka denerwowali się, gdy Mela poruszała wyraźnie trudny dla obojga temat, więc wkrótce przestała drążyć problematyczną kwestię i odpuściła. Może między rodzicami a wujostwem dochodziło do tarć i niesnasek, nie układało się we wzajemnych relacjach? Ale dlaczego tak się działo i co było przyczyną waśni bądź braku sympatii?
W każdym razie...
- O żesz, kurwa! - zaklęła Mela, gdy potknęła się o wystający korzeń drzewa i runęła jak długa do przodu.
Skąd korzeń drzewa wziął się na pogorzelisku? No, krzaki były. To od nich... Spojrzała w stronę zarośli, pośród powyginanych gałęzi i dzikich chaszczy coś bielało.
Nie idź tam! Będziesz tego żałowała!
Czy to jej intuicja się odezwała, czy to wietrzyk poruszał gęstwiną, nie miała pojęcia. Ostrożnie podeszła bliżej i spojrzała uważniej.
To nie może być prawdziwe! Nie może ...
Krzyknęła przerażona, a ziemia usunęła się jej spod nóg i Mela wpadła prosto w objęcia ciemności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro