1 Droga

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odkąd mój przyjaciel Will zmarł na grypę, otaczała mnie wszechogarniająca cisza. Od tygodni szliśmy do jednego z niewielu miejsc, gdzie jeszcze toczyło się życie. Można było zacząć wszystko od nowa.

Wczoraj był pierwszy dzień wiosny, w związku z tym ukończyłam siedemnaście lat i mogłam zgłosić się na rekrutację do South – jednej ze szkół, budujących nową cywilizację. Jest to długo wyczekiwany wiek przez wszystkich młodych ludzi walczących o przetrwanie na własną rękę.

Po sześcioletniej wojnie nic się nie ostało z dawnego życia. Wokół był tylko piach i to, co pozostało po minionych czasach. Pozostałości domów, spalone pojazdy, zarówno cywilne, jak i wojskowe oraz szczątki rodzin, których ktoś nie zdążył pochować w walce o przetrwanie. Cały świat dążył ku upadkowi na skutek podłożonych ładunków wybuchowych i ostrzału mieszkańców. Wartości, którymi się kierowaliśmy za czasów pokoju, zatarły się u wielu ludzi. Każdy walczył tylko o przeżycie.

Od czterech dni byłam na wyczerpaniu, ostatnim posiłkiem, jakim jadłam były resztki pozostawione przez kogoś w ruinach stacji benzynowej. Znalezienie żywności przetworzonej bądź zwierzyny do upolowania graniczyło z cudem. Prawdę mówiąc, z moją kondycją to prędzej ja zostałabym posiłkiem dla jakiegoś zwierzęcia. Jak jeszcze żył Will, to on zajmował się polowaniem, a ja byłam odpowiedzialna za organizację naszej podróży. To moja jedyna zaleta – orientacja w terenie. Do całej reszty miałam dwie lewe ręce. Miałam jednak nadzieję, że po przystąpieniu do szkoły się to zmieni.

Starałam się trzymać głównych ulic, by trafić na tereny zabudowane, które przy odrobinie szczęścia mogły zaoferować mi coś do jedzenia. Zbliżałam się do jednego z takich miejsc.

Przede mną widniał znak Brenham, a za nim rozpościerało się osiedle domków jednorodzinnych. Zanim jednak weszłam na teren miasteczka, odruchowo sięgnęłam dłonią do kieszeni spodni, w których wyczułam niewielki nożyk, służący mi głównie do otwierania konserw. W ostateczności do obrony. Byłam na tyle niezdarna i słaba, że tylko szybka reakcja oraz cięcie nożem mogło mi pozwolić na ucieczkę.

Poprawiam plecak na ramionach i powoli ruszyłam w głąb miasteczka. Słońce chyliło się ku horyzontowi, więc musiałam znaleźć sobie nocleg w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdyby nie rychło nadchodzący zmierzch, ominęłabym miasto nawet kosztem dodatkowych kilometrów i kolejnymi dniami bez posiłku. Nie miałam jednak pewności, czy długo byłabym w stanie jeszcze tak pociągnąć.

Maszerując przed siebie główną drogą, wdychałam nieprzyjemne, ciężkie i gorące powietrze unoszące się od nagrzanego asfaltu. Minęłam stary czerwony samochód, pokryty pomarańczowobrązową rdzą, która w niektórych miejscach wyżarła już metal na wylot. Zbliżyłam się do domów, z których znaczna część miała zawalony dach, powyrywane okiennice i połamane balustrady tarasów. Jednakże życie nauczyło mnie, że im gorzej wyglądał budynek, tym mniej z niego wyniesiono.

Zajrzałam do ruin pierwszego z nich, wchodząc przez wyrwane drzwi i ostrożnie stawiając nogi. Część belek stropu była zawalona, niektóre leżały pod kątem i ledwie przytrzymywały, to co się ostało z górnego piętra. W powietrzu w ostatnich promieniach słońca unosiły się drobinki kurzu.
Gdy odnalazłam kuchnię, zauważyłam, że większość szafek była otwarta i pusta. Przeszukałam pozostałe. Nic nie znajdując, ostrożnie wycofałam się tą samą drogą, którą przyszłam.

Zajrzałam jeszcze do kilku domów, ale wyszłam z pustymi rękami. Po drodze minęłam sklep z wybitymi szybami, do którego nie weszłam, bo wiedziałam, że był w całości opróżniony. Kilka przecznic dalej po mojej lewej stronie ukazał się trochę większy dom od pozostałych.

Białe ściany przez lata pokryły się szarością. Dolne okna były wybite, drzwi trzymały się na jednym zawiasie, a przed nimi na tarasie widniała ciemna plama po zaschniętej krwi. Część dachu się zawaliła, druga wyglądała za to dość stabilnie. Gdy weszłam do środka, zauważyłam, że wewnątrz budynek był w gorszym stanie, niż przypuszczałam. Część stropu na klatce schodowej zarwała się i mocno uszkodziła schody. Po lewej, w kuchni na podłodze i blatach leżały potłuczone naczynia i porozrzucane opakowania po konserwach i płatkach śniadaniowych. Ostrożnie przeszukałam jej zawartość, ale niczego nie znalazłam. Gdy dotarłam do salonu, zauważyłam połamane meble, rozdarte tapicerki i zrzucony telewizor. W pokoju musiało dojść do bójki, na co wskazywały ślady krwi i zniszczeń. Minęłam łazienkę i pokój prawdopodobnie kiedyś służący gościom i ponownie stanęłam w drzwiach wejściowych.

Po przekroczeniu progu przeszył mnie chłód, a moich oczu dosięgły ostatnie promienie zachodzącego słońca. Odwróciłam się jeszcze raz w kierunku opuszczonego domu i spojrzałam na piętro, które nie dawało mi spokoju.

– Fred widziałeś tę smarkulę, która weszła do miasta? – Słyszałam męski, niski głos dobiegający z sąsiedniej ulicy, należący prawdopodobnie do mężczyzny w średnim wieku.

– Przecież ci mówiłem, że szła w tym kierunku. Być może weszła do domu Johnsonów? Nie mogła odejść daleko. Jest już prawie ciemno. Nikt nie pokusiłby się o spędzenie nocy na otwartym terenie.

W panice spojrzałam w kierunku, z którego dobierały odgłosy rozmów i podjęłam szybką, aczkolwiek ryzykowną decyzję. Wróciłam do budynku. Znajdował się najbliżej mnie, a wcześniejszy rekonesans pozwolił mi zaoszczędzić czas na szukaniu kryjówki. Minęłam kuchnię i stanęłam w kącie salonu tak, żeby zasłaniał mnie regał. W myślach próbowałam zliczyć liczbę głosów, które słyszałam. Ile ich było? Dwójka? A może trójka?

– Sprawdźmy te dwa domy i pozbądźmy się jej, może ma coś do jedzenia.

– Zjadłbym makaron z sosem. Albo może lepiej ryż...

– Ja zjem cokolwiek, zamknij się już i chodź. Idę w stronę pokoju, a ty do kuchni i spotkamy się w salonie.

Salonie! To słowo dźwięczało mi w uszach. Za jakie skarby mają mnie przyjąć do South, gdy na samą myśl o zagrożeniu cała się trzęsłam i nie byłam w stanie normalnie oddychać. Starałam się nie wyobrażać sobie tych wszystkich okropieństw, które mogą mnie czekać, gdy już mnie znajdą. Za czasów wojny słyszało się wiele złego o mężczyznach znęcających się nad swoimi ofiarami. Nie chciałabym podzielić ich losu.

Przynajmniej wiedziałam już, że mam do czynienia z dwójką osób. Jednak czy to rzeczywiście coś mi dawało?

Słyszałam, jak na tarasie skrzypią deski, sięgnęłam dłonią do kieszeni i wyciągnęłam nóż. Czułam, jak jego metalowa rączka, ślizgała mi się w spoconej dłoni. Odgłosy kroków stawały się coraz głośniejsze. Oprawcy byli już blisko. Serce waliło mi w piersi tak mocno, że miałam wrażenie, iż słychać je w całym domu.

– Nikogo nie ma. Co robimy? 

Usłyszałam odsuwanie krzesła, a tuż po nich charakterystycznie dla starego mebla skrzypnięcie, świadczące o przysiadającym na nim mężczyźnie.

– Sprawdźmy jeszcze ten dom obok i wracajmy, ściemnia się, a nie mam zamiaru chodzić po mieście nocą – odpowiedział zmęczonym głosem.

– Myślisz, że weszłaby na górę? – zapytał, z nutą wahania w głosie, jakby skierował to pytanie również do siebie.

– Nie sądzę, tylko skończony idiota by tak ryzykował. Sufit ledwo się trzyma, nie mówiąc o schodach, z których niewiele zostało.

– No... nie wiem, ja bym na jej miejscu tam wszedł. – Mężczyzna musiał się nad czymś zamyślić, bo po chwili ciszy, która zdawała się przedłużać w nieskończoność, dodał: – Jeśli się zorientowała, że ktoś za nią idzie... no wiesz, to mała dziewczynka zmieściłaby się tam.

– Może mała, ale pewnie...

Serce na chwilę stanęło mi w piersi, a oddech ugrzęzł w gardle, kiedy usłyszałam zbliżające się kroki i wtedy mój wzrok padł na potłuczone lustro na podłodze i już wiedziałam, że było po mojej kryjówce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro