Rozdział 26 - Agentka Tarczy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Steve

Następny poranek

Wziąłem głęboki oddech, otwierając oczy. Miałem wrażenie, że wszystko wokół mnie wiruje. Zamknąłem powieki, starając się wszystko sobie przypomnieć. 

Co się stało? Gdzie jestem? Dlaczego czuję się jakby właśnie przebiegło po mnie stado słoni? 

Wraz z przemyśleniami, pojawiło się zrozumienie.

To wszystko naprawdę się wydarzyło. Nie było tylko kolejnym, głupim koszmarem.

Gwałtownie poderwałem się z podłogi, rozglądając dookoła. Nagły ruch spowodował silniejsze zawroty głowy, jednak to nie było ważne. Gdzieś tam jest Scarlotti z trójką Zimowych i Buckym. Planują zaatakować na przyjęciu urodzinowym córki Clinta. Dzieli mnie od nich sześć godzin jazdy.

Wciąż zamroczony spojrzałem za okno. Dostrzegłem słabe promienie słońca, które musiało dopiero zacząć wschodzić. 

Mogę zdążyć. Muszę.

Powoli podniosłem się z ziemi,  a świat dookoła wirował. Wszędzie panowała cisza. Byłem całkiem sam.

Wykonałem niepewny krok do przodu, po którym się zachwiałem. Poczułem ból w klatce piersiowej. Niewątpliwie, mogłem sobie coś złamać w trakcie ostatniej walki. Później się tym zajmę. Powoli, krok po kroku, wyszedłem z budynku.

Miałem nadzieję, że nie zabrali samochodu. Scarlotti chciał abym zdążył do Missouri i nie miałem zamiaru go zawieźć. Jest zbyt dumny z tego co już osiągnął, a przez to nieostrożny oraz głupi. Nie docenia moich możliwości. Nie przegram kolejnej bitwy.

Wzrok przechodniów po drodze uświadomił mnie jak okropnie muszę wyglądać. Przyglądali mi się jakbym był jakimś kryminalistą. Pewnie daleko było mi w tej chwili do ich wyobrażenia o Kapitanie Ameryce. 

Jakaś kobieta, idąca z dzieckiem, na mój widok natychmiast stanęła po jego drugiej stronie aby iść pomiędzy mną a chłopcem. Czując się głupio, opuściłem głowę.

Na szczęście, samochód stał dokładnie w tym samym miejscu. Obejrzałem go z zewnątrz, nie dostrzegając żadnych uszkodzeń. Bez wahania wsiadłem do środka. Silnik odpalił bez zarzutu. Nawet nie podejrzewałem Scarlottiego o zastawienie pułapki, skoro nie rozkazał mnie zabić, kiedy miał okazję. 

Wziąłem głębszy oddech, czując ból w żebrach. Nie chciałem dopuścić do siebie faktów i wspomnień wczorajszego dnia. Musiałem działać. Każdy ruch wykonywałem jak w jakimś amoku. 

Złapałem za lusterko, aby dopasować je do siebie. Dopiero teraz dostrzegłem swoją twarz. Zaschnięte ślady krwi na bladej skórze, fioletowe limo pod lewym okiem, zasklepione rozcięcie w okolicy skroni. Wyglądałem dosłownie jak postać z horroru. Nic dziwnego, że przechodnie tak na mnie patrzyli. 

Oderwałem wzrok od lusterka i spojrzałem przed siebie. Nie czas na myślenie. Czas na działanie.
Muszę zdążyć do Missouri.

Katerina

 Z lekkim uśmiechem przyglądałam się jak Laura pomaga zapleść włosy Lili w pięknego warkocza.

Dziewczynka od samego rana tryskała dobrym humorem. Ciągle powtarzała jak bardzo nie może doczekać się tego przyjęcia. Powiedziała, że będą jej najlepsze przyjaciółki a także koledzy.

Na samo wspomnienie imion chłopaków, obecny w pokoju Barton, przewracał oczami. Chyba nie podobało mu się, że jego mała księżniczka ma znajomych płci przeciwnej w tak młodym wieku. Zdecydowanie włączyła mu się nadopiekuńczość.

- Jak wyglądam? - zapytała Lila podbiegając do mnie i podskakując w miejscu.

Miała na sobie czarne legginsy, ładną, białą bluzkę w strzały i ciemną kurtkę. Warkocz zrobiony przez Laurę idealnie dopełniał całość stylizacji. Prawdziwa córka Hawkeye'a. Nie da się zaprzeczyć.

- Jak młoda wojowniczka - mrugnęłam do niej, na co roześmiała się radośnie.

Od razu poczułam na sobie pełen nagany wzrok Laury. Wcześniej nie pomyślałam o tym jak bardzo może się bać, że jej dzieci ruszą w ślady ojca. Każdej matce zależy na bezpieczeństwie swoich małych pociech, a zajęcie Hawkeye'a z pewnością się tym nie cechuje.

- Dziękuję, Kate! - dziewczynka objęła mój brzuch. Zaskoczona wciągnęłam gwałtownie powietrze. Wciąż nie byłam całkowicie przyzwyczajona do tych nagłych czułości. - Idę się pokazać tacie! - oznajmiła, po czym wybiegła z pokoju.

- Wybacz - zwróciłam się do Laury z przepraszającym uśmiechem.

- Daj spokój - machnęła ręką. - Czasami mam wrażenie, że uda mi się je od tego uchronić i będą mieli normalne dzieciństwo, a później zwykłą pracę, ale to raczej niemożliwe. Zarówno Cooper jak i Lila przypominają Clinta. Podziwiają go.

- To jeszcze nie znaczy, że będą chcieli pójść w jego ślady - stwierdziłam, wzruszając ramionami. - Wszystko się ułoży, zobaczysz.

Zapadła między nami cisza, w czasie której Laura przyglądała mi się z zamyśleniem.

- Mogę cię o coś zapytać? - zaczęła niepewnie, wywołując moje zainteresowanie. - Jeżeli nie chcesz to nie odpowiadaj - dodała zaraz.

- Strzelaj - rozłożyłam dłonie przed sobą i uśmiechnęłam się zachęcająco.

- Siedzisz w tym całe życie i naprawdę wciąż wierzysz w szczęśliwe zakończenia? - zapytała. Rzeczywiście, poczułam się jakby we mnie strzeliła.

Przełknęłam nerwowo ślinę, analizując to pytanie. Czy wierzę? Sama nie wiem. Chyba nie... 

Zawsze jest nadzieja, że wszystko się dobrze skończy, że wszyscy wrócą cali z misji i ziemi nie zaatakują kosmici, ale czy naprawdę wszystko zawsze kończy się dobrze? Mogę w ogóle liczyć na jakąkolwiek przyszłość? Od zawsze żyłam chwilą, bo nigdy nie byłam pewna czy następna misja nie będzie ostatnią. Gdzieś obok mnie zawsze czaiła się obawa, że wszystko co jest dookoła widzę ostatni raz.

- Ja... - zaczęłam, jednak miałam kompletną pustkę w głowie. Wypuściłam powietrze z płuc i odwróciłam wzrok. - Tak, wierzę - oznajmiłam, odwracając się do niej.

Laura uniosła zaskoczona brwi.

- Nie brzmisz na przekonaną - stwierdziła, na co zaśmiałam się mimowolnie.

- Bo chciałam dać inną odpowiedź - przyznałam z lekkim uśmiechem.

Dostrzegłam niezrozumienie na twarzy rozmówczyni, więc zaczęłam tłumaczyć.

- Nie wiem dokąd prowadzi moja historia. Może donikąd. Może za rogiem czeka na mnie wymarzona przyszłość, a może kula w sercu - wzruszyłam ramionami. - Chodzi mi o to, że nikt nie wie co będzie, ale...

Zawahałam się, walcząc z własnymi myślami.

- Ale? - zapytała Laura z ciekawością.

- Ale jestem tutaj. Poznałam Bartona, ciebie i wasze dzieci. Widzę szczęśliwą rodzinę jak z jakiegoś obrazka. Kochające się małżeństwo i wesołych maluchów. Pomimo tego czym zajmuje się Barton, macie siebie nawzajem. Uwierz mi, to daje nadzieję - zaśmiałam się, widząc rumieńce na twarzy kobiety.

- Gotowe? Jedziemy - w pokoju pojawił się Barton, jednak zatrzymał się w przejściu, widząc wyraz twarzy swojej żony. - Wszystko w porządku, kochanie? - zapytał niepewnie skacząc spojrzeniem od niej do mnie.

Laura pokonała dzielącą ich odległość w ułamku sekundy.

- Kocham cię - wyznała, patrząc mu w oczy, po czym pocałowała Bartona.

Rozbawiona pokręciłam głową i opuściłam pomieszczenie. Raczej nie potrzebowali mojej obecności. 

Wolnym krokiem skierowałam się na zewnątrz. Jeśli dobrze zrozumiałam, Clint chciał już wyjeżdżać, więc reszta towarzystwa powinna być na dworzu. Jako dobra przyjaciółka pewnie powinnam ich czymś zająć, żeby czasem nie szukali państwa Barton.

Tworzyli naprawdę zgraną parę. Chciałabym uwierzyć, że też będę miała w kimś takie oparcie, ale raczej nie mam na co liczyć. Jedyna osoba, którą byłam w stanie pokochać, raczej nie nadaje się na wzór wsparcia. Pewnie, Steve zawsze pokazywał mi, że jest obok, kiedy go potrzebuję, ale gdzie jest teraz? Może pisane jest mi samotne życie, bez miłości. Tak długo wytrwałam zdana na samą siebie. Dlaczego teraz miałabym to zmieniać?

Powinnam zignorować to wszystko co przy nim czuję? Zapomnieć o pozytywnych chwilach? 

Ja i Steve pozornie tworzymy idealną parę, ale kiedy zbliżamy się do siebie coś zawsze nas rozdziela. Może to znak.

- Gdzie reszta?

Zdezorientowana rozejrzałam się wokół siebie, szukając osoby, która wyrwała mnie z zamyślenia. Nawet nie zauważyłam, kiedy wyszłam na zewnątrz.

- Pakują rzeczy Nathaniela - wyjaśniłam, siadając na ławce obok Wilsona. - A Lila i Cooper?

- Bawią się jakimś zabawkowym łukiem - wzruszył ramionami, na co zaśmiałam się i rozejrzałam po ogrodzie.

Rzeczywiście, kilkanaście metrów obok domu stało wysokie drzewo, do którego została przywieszona tarcza. Lila właśnie przygotowywała się do oddania strzału, a Cooper dawał jej wskazówki. 

- O czym myślałaś? - zapytał po chwili ciszy. Spojrzałam na niego z niezrozumieniem, więc kontynuował. - Jak wyszłaś to miałaś ten swój wyraz twarzy oznaczający, że podjęłaś decyzję, która mi się nie spodoba.

- Ostatnio spędziliśmy ze sobą za dużo czasu - stwierdziłam z rozbawieniem. - Oboje musimy iść na długi odwyk.

- Odwyk ode mnie? Spróbuj mi zniknąć z oczu na za długo a wyślę za tobą Dziubdzię. Ktoś musi pilnować abyś nie podejmowała głupich decyzji - skomentował, czym zasłużył sobie na silne uderzenie w ramię. - Nie wyżywaj się, tylko mów o czym myślałaś.

- Goń się, Wilson - odparłam z uprzejmym uśmiechem odwracając od niego wzrok.

Doskonale wiem jak skończyłoby się powiedzenie mu o moich przemyśleniach. Do końca tej całej "podróży" musiałabym słuchać o Rogersie, o tym, że nie mam go skreślać i tak dalej.
Owszem, kocham go, ale czy związek ma sens, skoro żadne z nas najwidoczniej nie potrafi się zaangażować?

- Nie skreślaj Steve'a przez to co zrobił - powiedział Wilson poważnie.

Profesor Wilson, specjalista od problemów w związkach, które nie istnieją, zaczyna swój wykład.  

- Co? - spojrzałam na niego jak na idiotę. Może to go zbije z tropu i uniknę niepotrzebnej lekcji.

- Daj spokój - machnął dłonią, a na jego twarzy pojawiło się zadowolenie. - Po prostu poczekaj z jakimikolwiek decyzjami aż się zobaczycie. Potem niech się dzieje co chce, ale nie stawiaj go przed faktem dokonanym. Oboje potraficie być uparci, dlatego wiem, że jeżeli teraz pozwolę ci na za dużo przemyśleń, to będzie pozamiatane. Daj mu naprawić błąd - powiedział Wilson swobodnym tonem, który mnie denerwował.

Z kieszeni wyjęłam złożony dwa razy szkic, który dostałam od Steve'a. Dumna postawa agentki z pewnym siebie i zaciętym wyrazem twarzy. Tuż obok niej została przedstawiona piękna róża. Kiedyś ten obraz przedstawiał mi to kim chciałabym być. Pragnęłam stać się idealna w oczach Steve'a i nigdy więcej go nie zawieźć. 

Teraz ten sam rysunek budził złość. Dlaczego tylko ja mam się starać o zmianę dla niego? Dlaczego muszę tak bardzo walczyć z przyzwyczajeniami i przeszłością, a on może mnie ignorować?

Energicznie wstałam z ławki, słysząc za sobą kroki Wilsona. To mi jednak nie przeszkadzało. Już wcześniej w jednej z szuflad w kuchni dostrzegłam zapalniczkę. Weszłam do odpowiedniego pomieszczenia, znalazłam potrzebny mi przedmiot i bez zastanowienia podpaliłam kartkę nad zlewem. Nie będę się starać o kogoś, kto nie robi tego samego. Nigdy więcej nie będę tą słabą Kate, która rozsypuje się przez mężczyznę. 

- On swoją decyzję podjął bez konsultacji ze mną, więc nie muszę czekać z niczym na nikogo - zaznaczyłam dobitnie, upuszczając wciąż płonący rysunek do zlewu. Po paru sekundach został z niego tylko popiół, który od razu zmyłam. 

Tłumiąc w sobie wyrzuty sumienia, skierowałam się do Lily i Coopera. Miałam nadzieję na to, że napełnią mnie odrobiną pozytywnej energii, której pozbawił mnie Wilson.

- Romanoff, nie uciekaj od problemów - usłyszałam za plecami jego głos. 

Momentalnie odwróciłam się do niego, wyciągając rękę na wysokość jego klatki piersiowej i szturchając go palcem wskazującym.

- Ustalmy jedno, Wilson - warknęłam wściekle. - Nie uciekam, bo mam tego dość. Za długo uciekałam w ostatnim czasie. Mam w dupie twoje rady, bo są nic nie warte. Zrobię co będę chciała, podejmę decyzję jaka będzie dla mnie najlepsza. Zarówno ty jak i Rogers możecie mi nagwizdać - mówiłam szybko, starając się nie podnosić głosu. Wolałam, żeby Lila i Cooper nie słyszeli naszej małej kłótni.

- A co z tym co najlepsze dla Steve'a, co? - zapytał perfidnie. Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc, wiedząc do czego zmierza. - Skoro go kochasz, to nie powinnaś robić tego co najlepsze dla niego?

- Z tym co ja myślę i tak się nie liczy, dał ostatnio doskonały przykład, więc dlaczego ja mam? - zapytałam, uderzając go palcem w klatkę piersiową.

- Łał - powiedział, odsuwając się ode mnie z szerokim uśmiechem. - Jest lepiej niż sądziłem - dodał nie tracąc dobrego humoru.

Spojrzałam na niego jak na idiotę, chociaż po zastanowieniu chyba zacznę stosować sformułowanie jak na Wilsona. 

- W końcu obudziłaś w sobie ten ogień i jestem pod wrażeniem - puścił do mnie oczko. 

Zacisnęłam dłonie w pięści, ale nawet to nie pomogło mi się opanować. Wilson właśnie starał się mówić mi co mam robić, specjalnie mnie denerwował a na koniec wciąż ma dobry humor. Chciał zobaczyć co naprawdę czuję, więc mną manipulował. W dodatku udało mu się to. 

- Gdyby nie Steve, to bym się w tobie zakochał - dodał z rozbawieniem.

Wiedziałam, że żartuje. Naprawdę to wiedziałam. Jest po prostu kretynem, który nie wie kiedy przestać mówić. Brakowało mi tylko kilku sekund na opanowanie się.

Z rozmachem uderzyłam Wilsona pięścią w twarz, nie szczędząc na sile. Z satysfakcją dostrzegłam jak zachwiał się na nogach.

- Jesteś pospolitym dupkiem, Wilson - oznajmiłam, odwracając się na pięcie.

Zarówno Cooper jak i Lila byli zajęci zabawą, więc nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi. Przynajmniej tyle dobrego.

- Jedziemy! - usłyszałam radosny krzyk Bartona od strony domu.

Wymusiłam na sobie jak najszczerszy uśmiech, żeby nikt nie zadawał niepotrzebnych pytań. W parku rozrywki nie będzie trudno zgubić Wilsona w tłumie.

- Super! - krzyknęła Lila, podbiegając do swoich rodziców. Cooper ruszył energicznym krokiem zaraz za nią.

Mój uśmiech od razu zrzedł, kiedy zrozumiałam, że jadę z Wilsonem jednym autem i będę musiała znosić jego obecność przez całą drogę. 

***

Wesołe miasteczko, które odwiedziliśmy idealnie odwzorowywało wszystkie moje wyobrażenia dotyczące takich miejsc. Gdziekolwiek bym spojrzała, wszędzie mogłam dostrzec różne atrakcje, stoiska z jedzeniem, a przede wszystkim ogrom ludzi. Park rozrywki to idealna lokalizacja na wmieszanie się w tłum. Zewsząd słychać głośne rozmowy, podekscytowane krzyki, piski dzieci, głośne śmiechy, silniki maszyn, strzały zabawkowych pistoletów i wiele innych, niezidentyfikowanych przeze mnie dźwięków. Czułam zapach popcornu oraz waty cukrowej średnio co kilka metrów.

- Możesz mnie nie ignorować?

Przede mną widziałam Lilę i Coopera, a także kilkoro znajomych dziewczynki. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby dostrzec jak dobrze bawi się jubilatka. Te atrakcje stanowiły dla niej prawdziwe spełnienie marzeń.

- Katie, wiesz, że żartowałem, nie?

Tuż po mojej lewej stronie szli Barton z Laurą i małym Nathanielem w wózeczku. Wyglądali na niezwykle zadowolonych, a także szczęśliwych. Cieszę się, że miałam okazję poznać rodzinę Clinta. Już wiem skąd u niego ta wieczna wola walki o lepszy świat. Nie ma lepszej motywacji niż zapewnienie swoim dzieciom bezpiecznej przyszłości. Przynajmniej tak słyszałam.

Wypełnił mnie nagły smutek na tę myśl, ale odgoniłam go możliwie jak najszybciej. Nie ma co zastanawiać się nad faktem dokonanym.

- Katie, proszę cię...

- Sam, Laura ma do ciebie pytanie - usłyszałam głos Bartona, a po chwili poczułam jak ktoś obejmuje mnie za ramiona. Nie musiałam patrzeć w bok, żeby wiedzieć kto zaszczycił mnie swoją obecnością.

- Barton, nic mi nie jest. To dzień twojej córki, zajmij się rodziną - zwróciłam się do niego swobodnie aczkolwiek stanowczo, nie odrywając wzroku od rozbawionej grupki dzieci przede mną.

- Zajmuję się rodziną - oznajmił, kładąc nacisk na słowo rodzina.

Zaskoczona podniosłam na niego spojrzenie, które od razu odwzajemnił. Wiedziałam co chciał przekazać, ale...

- Daj spokój - pokręciłam głową, wracając do patrzenia przed siebie.

- Co nabroił Wilson? - zapytał na pozór neutralnym tonem.

- Wygląda jak debil - wzruszyłam ramionami, patrząc na mężczyznę.

Miał na oczach swoje okulary, a na plecach zwinięte skrzydła. Chyba tylko według niego wyglądało to na strój typowego turysty. Przynajmniej odpowiednio zasłonił sztylet i pistolet. 

- To akurat moja wina - stwierdził Barton, na co znowu na niego spojrzałam. - No co? Może jestem trochę nadopiekuńczy, ale to dla bezpieczeństwa - wzruszył ramionami.

- Moja broń nie wystarczy? - zapytałam, unosząc jedną brew w górę. Barton posłał mi pobłażliwy uśmiech.

- Nie martw się, cała nasza trójka ma broń w razie czego - oznajmił.

Właściwie go rozumiałam. Istnienie jego rodziny było utrzymywane w sekrecie. Nikt nie powinien wiedzieć o naszym pobycie tutaj, jednak zapewnianie bezpieczeństwa najbliższym jest nawet zrozumiałe.

- A tak poważnie, co zrobił przed wyjazdem? - zapytał, mocniej ściskając moje ramię. Już wiedziałam, że nie odpuści.

- Zmanipulował mnie - oznajmiłam, a na ustach Bartona pojawił się uśmiech.

- Życie mu niemiłe? - roześmiał się. - W jakim sensie zmanipulował?

- Celowo mnie wkurzył, żeby sprawdzić moją reakcję - powiedziałam, czując się trochę lepiej po jego pierwszym śmiechu. - Dodatkowo, jeśli już chcesz wiedzieć, po tym wszystkim stwierdził, że gdyby nie Steve to by się we mnie zakochał - zaśmiałam się przy ostatnim, jednak moje rozbawienie nawet w najmniejszym stopniu nie równało się z wybuchem śmiechu Bartona.

- Steve go zabije - wydusił w końcu, ocierając sobie dłonią łzy z kącików oczu. - Coś się u was ruszyło chociaż? Czy dalej bawicie się w przyjaciół? 

Przewróciłam oczami, ale posłusznie wyznałam mu wszystko od początku do końca jak najlepszemu przyjacielowi. Byłam mu szczerze wdzięczna za zainteresowanie i to jak świetnym był słuchaczem. Nie przerywał mi jak Nat, nie dokładał własnych teorii. Po prostu słuchał w spokoju, śmiejąc się w niektórych momentach.

- Nie wiesz czy chcesz ryzykować, ale go kochasz? - zapytał na koniec, chcąc się upewnić.

- To nie tak, że ja nie chcę ryzykować - zaprzeczyłam od razu, szukając odpowiednich słów na ujęcie moich myśli. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby mnie zrozumiał. - Chodzi o to, że... 

I nagle wszystkie moje myśli prysnęły jak bańka mydlana. Wokół pojawiło się kilkunastu ludzi ubranych w czarne stroje, do złudzenia przypominające ubrania agentów. W ich dłoniach były karabiny, a do kamizelek mieli przymocowane granaty lub naboje. Moje serce stanęło, płuca odmówiły posłuszeństwa a nogi chciały się pod sobą zapaść, kiedy dostrzegłam czerwoną niczym krew czaszkę na plecach tajemniczych ludzi.

Kilkoro agentów zaczęło oddawać strzały w powietrze. Wokół zapanował absolutny chaos. Zewsząd przychodziło więcej zwolenników Hydry. Tłum zaczął się przepychać, krzyczeć, płakać. Nikt nie wiedział co się dzieje. Nikt oprócz nas.

Nie miałam złudzeń po kogo przybyli. Dowiedzieli się.

Odzyskując panowanie nad sobą złapałam dłoń Bartona, którego ręka powędrowała w okolice ukrytego pistoletu.

- Łap Lilę i Coopera. Nie wychylaj się. Wtopcie się w tłum - powiedziałam, starając się uzyskać jego uwagę. - Już! 

W jego spojrzeniu widziałam czyste przerażenie, ale skinął głową i ruszył w kierunku, w którym ostatnio widzieliśmy dzieci.

- Wilson! Wilson! - krzyknęłam, przepychając się przez tłum. - Laura! - dodałam, widząc biegnącą kobietę.

Bez zastanowienia chwyciłam ją za rękę, chowając się z nią za jednym ze stoisk waty cukrowej.

- Gdzie Wilson? - zapytałam głośno i powoli. 

Kobieta wyglądała na kompletnie zdezorientowaną. W jej przerażonych oczach pojawiły się pierwsze łzy, a całe ciało zaczęło się trząść.

- Sam... on... on... - zaczęła, starając się panować nad głosem. - Zabrał Nathaniela. Poleciał z nim. Powiedział, że będzie bezpieczny - oznajmiła roztrzęsionym głosem. Skinęłam głową ze zrozumieniem, odbezpieczając swój pistolet.

- Barton pobiegł po dzieci. Oni chcą nas, więc pozostałym względnie nic nie grozi - wytłumaczyłam, choć nie sądzę aby cokolwiek teraz do niej docierało. Złapałam wolną dłonią jej ramię. - Biegniemy. Teraz!

Popchnęłam ją ze sobą i pochyliłam głowę. Od razu wmieszałyśmy się w tłum uciekających ludzi. Jak przez mgłę widziałam czarne postacie. Szukali nas.

- Clint Barton zgłoś się do Scarlottiego przy diabelskim młynie, a nikomu nic się nie stanie - rozległ się głos z głośników. 

Krew stężała mi w żyłach na dźwięk tak znajomego nazwiska. Zacisnęłam mocniej dłoń na pistolecie i odwróciłam się w kierunku wspomnianej atrakcji. Był tak blisko.  

- Kate! - poczułam jak Laura ciągnie mnie za rękę.

Nienawidzę go. Chce mnie zabić, chce zabić Steve'a. Nie cofnie się przed niczym.

- Nawet o tym nie myśl, Kate! - usłyszałam bardziej stanowczy głos Bartona.

Zaskoczona spojrzałam w oczy przyjaciela. Wypełniał je strach. Scarlotti groził jego rodzinie, jego najbliższym.

- Gdzie Cooper?! - zapytałam, przekrzykując tłum. Rękę Bartona trzymała Lila, a zaraz obok niej były jej dwie najlepsze przyjaciółki. - Gdzie Cooper?! - powtórzyłam, nie chcąc dopuścić do siebie najgorszego.

- Nie było go, wrócę tam...

- Zabierz Laurę i uciekajcie! - zarządziłam. - Nie rzucę się na tego gnoja! Wracam po Coopera. Clint musisz im pomóc - złapałam go za ramię i z rozpaczliwą prośbą spojrzałam na małe dziewczynki a później na Laurę.

Twarz mężczyzny wykrzywił grymas bólu, ale skinął głową. Nie czekając dłużej, wbiegłam w tłum, przepychając się pod prąd. Czułam uderzania łokci o żebra, kopnięcia, ale nie mogłam zawrócić. Byłam to winna Bartonowi a co najważniejsze młodemu.

- Clint Barton, jeżeli zależy ci na życiu chłopca... - ponownie rozległ się ten sam głos z głośników.

Zalała mnie zimna furia. Bez zastanowienia zaczęłam jeszcze szybciej przepychać się przez tłum. Same nieznajome twarze, różni ludzie, kompletnie nieznajomi teraz wyglądali podobnie. Łączyła ich jedna emocja - przerażenie.

- Nie! - krzyknęłam, widząc jak jeden z agentów tuż obok mnie celuje w przypadkowych ludzi na karuzeli. W tej chwili byli dla niego śmiesznie łatwym celem.

Podniosłam pistolet, wymierzając prosto w jego głowę. Ludzie na widok broni rozpierzchli się wokół, ułatwiając mi czysty strzał. 

Mężczyzna usłyszał mnie i odwrócił się. Na mój widok uśmiechnął się szeroko, podnosząc dłoń do ucha z pewnością uruchamiając komunikator.

- Wilk... - zdążył powiedzieć zanim pociągnęłam za spust.

Świadkowie krzyknęli z przerażeniem a ja pustym wzrokiem obserwowałam jak mężczyzna upada na ziemię bez życia, a wokół niego pojawia się plama gęstej, czerwonej krwi.  

Poczułam silny uścisk dłoni na ramieniu, więc instynktownie przerzuciłam przeciwnika przez plecy. Kolejny agent Hydry. Uniosłam pistolet i strzeliłam w jego udo.

- Romanoff, czas wrócić na służbę - usłyszałam głos z głośników.

- Goń się, śmieciu - mruknęłam pod nosem. Już wiedział, że tu jestem.

Wbiegłam w tłum ludzi, starając się znowu wtopić i dostać pod diabelski młyn możliwie niezauważona. Sprawy nie ułatwiali mi przechodnie, którzy odsuwali się ode mnie z przerażeniem, widząc mój występ przed chwilą.

Po lewej dostrzegłam policjanta i agenta Hydry. Oboje mieli wyciągnięte pistolety a mierzyli w siebie nawzajem. Umundurowany wyglądał na tak samo przerażonego jak cywile, ale i tak nie opuścił broni jak sugerował mu agent. Bez zastanowienia strzeliłam w mężczyznę w czarnym stroju. Policjant rozejrzał się zdezorientowany. Na mój widok, zaczął celować we mnie.

- Zajmij się tłumem. To nie twoja walka - powiedziałam stanowczo, ale wciąż nie opuścił broni. 

- Kim jesteś?! - krzyknął, na co podniosłam ręce nie upuszczając pistoletu.

- Romanoff, Katerina - przedstawiłam się. - Agentka Tarczy - dodałam, widząc wahanie na twarzy policjanta. Powoli opuścił broń. - Zajmij się cywilami.

Nie tracąc więcej czasu, ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam jak długo Scarlotti będzie zwlekał zanim ktokolwiek się pojawi.

Widząc przed sobą trzech agentów, schowałam się za jednym ze stanowisk aby wziąć oddech. Opuściłam na moment głowę i tyle wystarczyło bym chciała uderzyć się otwartą dłonią w czoło. Pendrive. Bez wahania przytrzymałam przycisk na odwrocie, pamiętając słowa Natashy. Oby tylko zdążyli.

Lekko wychyliłam się z kryjówki, chcąc strzelić do agentów. Niestety, nie mogłam oddać czystego strzału, nie narażając życia cywilów. Przeklęłam pod nosem, ale przygotowałam się do ataku wręcz. Już chciałam wyjść, kiedy poczułam uścisk na ramieniu. W przypływie adrenaliny odwróciłam się do intruza, chcąc go uderzyć, ale złapał moją pięść czymś zimnym. Metal.

- Barnes! - krzyknęłam, czując niewyobrażalną ulgę.

Jeżeli on tu jest, to Steve na pewno też. Nic im się nie stało. Pomogą nam, przylecą Avengers i wszystko dobrze się skończy. Przecież wszystkie ich misje mają szczęśliwe zakończenia.

- Barnes, gdzie Steve? - zapytałam, rozglądając się dookoła.

- Rogers jest w drodze - odparł sucho i wyminął mnie. - Chodź ze mną. 

Zmarszczyłam brwi, ale posłuchałam. Musiał mieć jakiś plan.

Szedł prosto, sztywnym, równym krokiem. Jego postawa nie była naturalna. Oczy, w które patrzałam przed chwilą zdawały się puste.

Bez trudu przeszliśmy obok agentów Hydry, którzy nie zwrócili na nas jakiejkolwiek uwagi. Uważali, że Barnes wciąż jest po ich stronie? Przecież wróciły mu wspomnienia...

- Barnes - zatrzymałam się w miejscu, na co odwrócił się w moją stronę bez oznak jakiejkolwiek emocji na twarzy. To już nie jest Barnes.

Uniosłam pistolet, celując w jego klatkę piersiową. Zalało mnie przerażenie, ale próbowałam to opanować. Już z nim walczyłam. Sam powiedział, że jestem dobra. Mogę wygrać tę bitwę, bo mam o co walczyć.

Mężczyzna wytrącił mi pistolet z dłoni jednym uderzeniem. Zaskoczona nagłym atakiem, nie zdążyłam zareagować szybciej. Wykonałam serię ciosów, jednak zablokował wszystkie. Nie szczędził siły przy oddawaniu uderzeń. 

To nie był Barnes. Walczę z Zimowym Żołnierzem.

Złapałam za jego wyciągniętą dłoń, a następnie podskoczyłam i owinęłam nogi wokół jego szyi. Dzięki prędkości tej akrobacji, oboje upadliśmy na twardą ziemię. Przytrzymałam jego szyję nogami, utrudniając mu zaczerpnięcie powietrza. 

Poczułam nikłą nić satysfakcji, która zniknęła jak tylko jakiś inny agent dołączył do bitwy. Uderzył mnie w głowę, przez co zobaczyłam mroczki przed oczami. Tyle wystarczyło Barnesowi na wyswobodzenie się.

Zimowy podniósł mnie, złapał za nadgarstki i pociągnął za sobą. Kierował się prosto pod diabelski młyn. Oblał mnie zimny pot. Czułam jak tracę jakąkolwiek nadzieję, kontrolę. Zawaliłam na całej linii.

Wokół zostali już tylko agenci Hydry i martwe ciała na ziemi. Kilka z nich należało do zwolenników Scarlottiego, ale z przerażeniem dostrzegłam również kilkoro cywilów. To nie była już ta sama organizacja, w której służyłam. Wcześniej przyświecał im jakiś chory, złowrogi cel, ale to... To byli przypadkowi ludzie zabici bez powodu.

W końcu dotarliśmy pod wyznaczone miejsce. Na wolnej przestrzeni, tuż obok karuzeli, wylądował czarny quinjet Hydry, a tuż obok niego siedział Scarlotti we własnej osobie. 

Spędziłam rok uciekając przed nim. Wspominając jak mało brakowało, a zrobiłby ze mnie swoją prywatną zabawkę. Teraz kiedy na niego patrzę czuję tylko wściekłość i nienawiść. Zero strachu.
Wyglądał dokładnie tak jak zapamiętałam. Twarz zastygła w wyrazie pełnym wyższości i sadyzmu. W oczach wręcz odbijało się szaleństwo.

- Jest znacznie lepiej niż myślałem - powiedział, podchodząc do mnie wolnym krokiem.

Zatrzymał się tuż przede mną. Szarpnęłam całym ciałem, chcąc wydostać się z silnego uścisku Barnesa. Musiałam to zrobić tylko na moment. Wystarczy, że szybko wyjmę z kieszeni sztylet i wbiję go w jego klatkę piersiową, gdzieś gdzie powinno być serce.

- Tęskniłem - wyznał, wyciągając dłoń aby odgarnąć mi włosy z twarzy. 

Wykorzystując to, że podszedł jeszcze bliżej, z gwałtownie zgięłam nogę w kolanie i błyskawicznie ją uniosłam. Uderzenie trafiło prosto w jego krocze. 

Z niewyobrażalną satysfakcją obserwowałam jak mężczyzna zgina się wpół i odsuwa kilka kroków. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, który cisnął mi się na usta. Barnes nie zareagował. Po prostu stał, trzymając moje nadgarstki w tak samo silnym uścisku. 

Scarlotti wyprostował się z trudem. Na jego twarzy pojawiła się wściekłość, ale w żadnym stopniu nie równała się z tym co ja czuję.

- Dziwka - warknął, uderzając mnie pięścią w prawy policzek.

Poczułam tępy ból głowy, kiedy moje ciało odwróciło się w lewo w wyniku siły uderzenia. Coś ciepłego zaczęło spływać z mojej wargi, a w ustach pojawił się smak krwi. Barnes szarpnął mną abym znowu stała prosto.

- Mam nadzieję, że zaczniesz się w końcu zachowywać jak na agentkę Hydry przystało i skończysz w końcu z tymi wygłupami - powiedział, stojąc w bezpiecznej odległości.

Wpatrywałam się w niego z nienawiścią. Nie miałam zamiaru powiedzieć ani słowa.

- Szefie, musimy ruszać - powiedział mężczyzna do Scarlottiego.

Szefie? On naprawdę dowodzi teraz Hydrą?

Mężczyzna spojrzał na mnie z zastanowieniem.

- Cóż, może nie mamy Bartona, ale ty jesteś znacznie lepszym łupem - powiedział z satysfakcją, po czym uderzył mnie pięścią w brzuch. Zgięłam ciało wpół czując jak moje płuca się zaciskają. Przez moment nie mogłam wziąć wdechu.

- Dzieciak leci z nami. W ramach nagrody będziesz odpowiedzialna za jego szkolenie. Z pewnością zrobisz z niego doskonałego agenta Hydry - oznajmił sarkastycznie, szarpiąc za moje włosy abym na niego spojrzała. - Radzę ci się zachowywać jakbyś wracała do swojego domu. Za każdy twój błąd, karę będzie ponosił młody Barton, nie ty - zaśmiał się wrednie, po czym odwrócił i wszedł do quinjeta.

Barnes szarpnął mną abym się ruszyła i weszła razem z nim do maszyny. Nie miałam jak się opierać. Byłam bezsilna. Krok za krokiem kierowałam się do quinjeta, który zabierze mnie do najgorszego koszmaru.

- Poczekaj! - Scarlotti zatrzymał nas na podeście.

W dłoni trzymał urządzenie do złudzenia przypominające detektor. Ku mojej rozpaczy, wskazało na pendrive'a zawieszonego na mojej szyi. Patrzyłam mu prosto w oczy, kiedy zerwał łańcuszek i wyrzucił go z pokładu.

- To zostaje tutaj. Nie chcemy wizyty Avengers w bazie - wyjaśnił z cynicznym uśmiechem, po czym zniknął w głębi maszyny.

Smętnie rozejrzałam się po wnętrzu. W środku siedziało kilkoro agentów Hydry. Wszyscy zachowywali ciszę. Stroje niektórych zostały splamione krwią. Po mojej prawej zauważyłam Coopera. Wpatrywał się we mnie z przerażeniem, więc uśmiechnęłam się lekko chcąc dodać jakiejkolwiek otuchy. Nie pozwolę aby coś mu się stało.

- Kate! - usłyszałam znajomy krzyk z tyłu.

Steve... 

Napełniła mnie nowa nadzieja. Gwałtownie uderzyłam Barnesa w brzuch i wyswobodziłam się z jego uścisku. Odwróciłam się, a moim oczom ukazali się Rogers i Barton. Oboje wyglądali na ledwo żywych, ale coś w postawie Steve'a przeraziło mnie całkowicie. On się ledwo trzymał.

Poczułam silne szarpnięcie za dłoń, uniemożliwiające mi opuszczenie pokładu. Wejście zaczęło się zamykać.

- Nie! - krzyknęłam, wdając się w bójkę z Zimowym. Nie mogłam się wyswobodzić. - Cooper, uciekaj!

Kątem oka dostrzegłam, że chłopiec nawet się nie ruszył. Po jego obu stronach siedzieli agenci. Był zbyt przerażony na podjęcie walki.

Nagle poczułam ból w nodze. Zaskoczona upadłam na ziemię, patrząc jak moje spodnie nasiąkają krwią. Spojrzałam na Steve'a i Bartona przez szparę, która jeszcze nie zamknęła się do końca. To z ich strony padł strzał. Clint trzymał wyciągnięty pistolet w naszym kierunku. Przecież on nigdy nie pudłuje...

Celował we mnie.

Kolejne silne uderzenie w głowę pozbawiło mnie przytomności. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro