Rozdział 31 - Przemyśl to, Rogers

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zniecierpliwiona leżałam na łóżku w części szpitalnej bazy Avengers. Z jakiegoś powodu zostałam tu zaciągnięta przez Natashę i Bannera. Oboje uparli się, że moja noga jest w okropnym stanie. Było w tym trochę mojej winy, bo nie potrafiłam nad sobą zapanować w drodze na quinjet. Powieki same mi opadały, a w głowie się kręciło, przez co raz prawie upadłam i musiałam podtrzymać się barierek.

Banner zszył mi ranę na nowo, używając zabawek nowej technologii jakieś dwie godziny temu, po czym kazał odpocząć. Nie byłoby w tym nic nowego ani dziwnego gdyby na łóżku obok nie leżał Steve. Z rozmów wokół wywnioskowałam, że w trakcie walki z Barnesem nieźle oberwał. Dwa z jego żeber zostały złamane a przez ciągły ruch dodał sobie urazów. Słuchając listy obrażeń miałam wrażenie, że zrobił z siebie worek treningowy. Pewnie dlatego, za aprobatą wszystkich pozostałych, Banner usadził go w swoim królestwie.

Cały czas nie otwierałam oczu i panowałam nad równym oddechem, leżąc na plecach. Wiedziałam, że zostaliśmy sami, dlatego nie miałam zamiaru wydać się, że nie śpię. Sama nie mam pewności co mogłabym mu powiedzieć ani, tym bardziej, co względem niego czuję.

- Wiem, że nie śpisz - powiedział w pewnej chwili spokojnym tonem głosu. - To czego nie wiem, to dlaczego udajesz, że jest inaczej.

Otworzyłam oczy i pustym wzrokiem spojrzałam na biały sufit. Chciałam zyskać odrobinę więcej czasu na podjęcie jakiejś sensownej decyzji.

- Znaleźliście Barnesa? - zapytałam.

Nie widziałam go na quinjecie, którym my wróciliśmy, więc miałam nadzieję, że był w innym. W trakcie naszego ostatniego spotkania walczył z Josefem. Oby wygrał.

- Tak, miał już przywrócone wspomnienia - odparł ze spokojem.

Oboje wiedzieliśmy, że omijamy temat, przez który panuje między nami napięta atmosfera. Żadne z nas nie chciało do tego wrócić, jednak bez tego nie ruszymy do przodu.

- Rhodey uciekł z Cooperem? Jest bezpieczny?

- Tak, jest w bazie. Z tego co zdążyłem usłyszeć, chce się z tobą spotkać przed odlotem do domu - powiedział z nikłą radością w głosie.

Obym nie kojarzyła się młodemu z Hydrą. Nie wszystko co do niego powiedziałam było miłe czy dobre. Grałam swoją rolę, ale to wcale nie powinno usprawiedliwić mnie w jego oczach.

- Kate, widziałem jak umierasz - powiedział z napięciem.

Zamknęłam oczy, szykując się na to co miało nastąpić. Wkraczał na trudne tematy.

- I co? - zapytałam z obojętnością. - Przejąłeś się? Wciąż żyję, nie ma co dyskutować o czymś, co się nie wydarzyło.

Złośliwość sama ze mnie wypływała, choć wiedziałam, że się przejął. Sama nie wiem co bym zrobiła gdyby role się odwróciły. Jednak z tyłu głowy miałam obraz jak odwraca się ode mnie i odchodzi. Ostatnio stanęliśmy przed trudną sytuacją. Zawsze wydawało mi się, że ci wszyscy zakochani w takich momentach podejmują decyzje razem, ale Rogers nie słuchał. Ani jedno moje słowo do niego nie dotarło.

- Kate, oczywiście, że się przejąłem - powiedział Steve zdziwiony tonem mojej wypowiedzi. - Przecież wiesz, że mi na tobie zależy.

- Nie rozśmieszaj mnie, Rogers - pokręciłam głową, czując, że muszę wylać z siebie całą gorycz, która zdążyła się we mnie nagromadzić przez ostatnie dni. - Gdybyś mówił prawdę, to liczyłbyś się z moim zdaniem i zaufałbyś mi, czyż nie?

- Ufam ci Kate, przecież to wiesz - oznajmił z niedowierzaniem.

Usiadłam na łóżku, odwracając się w jego stronę z zaciętym wyrazem twarzy. Siedział oparty o poduszki i przyglądał mi się jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu.

- Ufasz mi? - prychnęłam, mrużąc oczy. - Więc dlaczego odszedłeś z Barnesem, co? Dlaczego ten jeden raz nie mogłeś posłuchać mojej rady? Dlaczego do cholery kazałeś mi siedzieć cicho jak jakiś skrzywdzony pies z podkulonym ogonem?!

Mój głos stopniowo przybierał na sile aż wreszcie zmienił się w krzyk.

- Bo się o ciebie martwię, nie rozumiesz?! - teraz to on krzyknął, a ja zacisnęłam pięści ze złości.

- I myślisz, że tylko ty masz do tego prawo?! - wstałam z łóżka, nie mogąc dłużej wytrzymać na siedząco.

Wściekłość dosłownie mnie rozpierała. Zaledwie chwilę temu leżałam w stoickim spokoju, walcząc o znalezienie logicznych argumentów i racjonalne podjęcie decyzji. Teraz miałam to wszystko gdzieś. Jego zaślepienie działało na mnie jak płachta na byka.

Rogers, tak jak ja, podniósł się i stanął naprzeciwko mnie. Wiem, że oboje jesteśmy uparci, a w tej chwili każde z nas będzie broniło swoich racji. To mogło być złudzenie, ale miałam wrażenie, że odcień jego tęczówek zrobił się ciemniejszy pod wpływem silnych emocji.

- Myślisz, że jak ja się czułam, kiedy nie miałam jak się z tobą skontaktować?! Nie wiedziałam gdzie jesteś ani czy żyjesz, ty ślepy egoisto!

- Tak jak ja kilka miesięcy temu? - zapytał sarkastycznie, na co zacisnęłam nerwowo szczękę.

- Ja nie zostawiłam cię z jasną wiadomością, że ruszam na Scarlottiego - powiedziałam, ale w odpowiedzi usłyszałam prychnięcie.

- A co miało znaczyć powiedzenie Rhodesowi, że nie możesz mówić gdzie idziesz, bo ja usłyszę, co? Może to ty tak naprawdę mi nie ufasz?

Pokręciłam z niedowierzaniem głową.

- Czy przez ostatnie miesiące zrobiłam cokolwiek co wskazywałoby na mój brak zaufania? - zapytałam, nie kryjąc bólu jaki spowodowało jego kolejne zwątpienie. - Cały czas słucham twoich rad, zwierzam ci się z wszystkiego co czuję, nie zakładam cholernych masek. Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego tak powiedziałam?

Steve skinął głową, nie okazując żadnej emocji po moich wcześniejszych słowach.

- Po pierwsze, spróbowałbyś mnie powstrzymać. Pomimo twoich zapewnień, że nie jestem słaba, dałeś mi dość dowodów na to, że tak naprawdę uważasz inaczej.

- Jakich dowodów? O czym ty mówisz? - zaczął zaprzeczać, ale pokręciłam głową i wcięłam mu się w słowo.

- Po drugie! Bo odkąd wyjechałeś z kwatery jestem na ciebie najzwyczajniej wściekła. Po trzecie, bo w Missouri wyglądałeś jakbyś wpadł pod pociąg - zakończyłam, zauważając, że zacisnął pięści. - Nie tylko ty martwisz się o zdrowie innych, Rogers.

Między nami zapadła ciężka cisza, w której słyszeliśmy tylko nasze szybsze oddechy. Złość nie minęła mi w najmniejszym stopniu. Chciałam żeby zrozumiał co czuję, ale to było jak walka z wiatrakami. Jakby żadne słowo do niego nie docierało.

- Bałem się - powiedział nagle cichszym głosem. Zaskoczona zmarszczyłam brwi i czekałam na rozwinięcie wypowiedzi. - Wiedziałem, że masz postrzeloną nogę, ale nie miałem pojęcia w jakim byłaś stanie, kiedy znalazł cię Rhodes. Po twoich słowach domyśliłem się dokąd się kierowałaś. Bałem się, bo nie mogę cię stracić. Od osiemnastego roku życia jestem sam i nigdzie nie umiałem sobie znaleźć miejsca. Nawet w wojsku. Ciągle czułem się samotny, inny. Ty to zmieniłaś. Jesteś wyjątkowa. Przy tobie czuję się...

- Skończ pieprzyć, Rogers! - krzyknęłam.

Nie sądziłam, że będzie potrafił mnie jeszcze bardziej rozwścieczyć, ale jednak się myliłam. Ma talent.

Steve spojrzał na mnie z kompletnym niezrozumieniem i dezorientacją. Najwyższy czas żeby ktoś mu w końcu otworzył oczy. Tyle razy to ja słucham jego rad, które najwidoczniej nie miały żadnych podstaw. Trzeba odwrócić role.

- Myślisz, że ty masz ciężko? Biedny Kapitan Ameryka, przepełniony na wskroś dobrocią, o tak wyjątkowej osobowości, że zwrócił na siebie uwagę znanego naukowca i wziął udział w eksperymentalnym projekcie. Nie spełnił czasem twoich marzeń? Nie chciałeś przypadkiem zaciągnąć się do wojska i ratować niewinnych ludzi? - pytałam, nie rozumiejąc kompletnie tego co wcześniej powiedział. - Rozumiem, że nagle stałeś się jedynym superżołnierzem, ale dostałeś się do wojska. Otrzymałeś szansę, a nawet znalazłeś tam przyjaciół, którzy nie zwracali uwagi na twoje specjalne umiejętności a osobowość. 

Przynajmniej miałam takie wrażenie po wszystkim co przeczytałam i wysłuchałam na temat Rogersa.

- A potem zginął Bucky a ja obudziłem się siedemdziesiąt lat później - prychnął zdenerwowany moimi słowami.

Prawda boli, Rogers, ale teraz się nie zatrzymam.

- Myślałeś, że zginął. W dodatku obaj byliście na wojnie. Na pewno podświadomie liczyliście się z tym, że każda misja może być waszą ostatnią - stwierdziłam, krzyżując ramiona na piersi. - Obudziłeś się siedemdziesiąt lat później. Straciłeś przyjaciół i miłość. Rozumiem, że to było trudne. Nikt nie powinien przeżywać czegoś takiego.

Mój ton lekko złagodniał, ale nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. Steve cały czas słuchał mnie w skupieniu i nie wyglądał jakby chciał mi szybko przerwać.

- Ale zgadnij co? Obudziłeś się wokół serdecznych ludzi, którzy byli gotowi ci pomóc przystosować się do sytuacji. Cały czas starali się wciągnąć cię do życia na nowo. Znaleźć coś, co dałoby ci siłę do podjęcia dalszej walki. Wreszcie Fury odkrył sposób. Avengers. Kilka równie silnych charakterów jak twój. Ludzie o niesamowitych umiejętnościach, przy których nie czujesz się jak jakiś mutant.

Zatrzymałam się na moment, czekając na jakiś komentarz, jednak żaden nie nadszedł.

- Oni wszyscy próbowali otworzyć ci oczy i usidlić twoją dumę, która rozwinęła się przez wizerunek bohatera narodu - powiedziałam nie starając się brzmieć delikatnie, ale stanowczo. - Tylko, że żadne z nich nie odważyło się zrobić tego wystarczająco dobrze. Nawet Stark, chociaż wydaje mi się, że był najbliżej. Zaproponowali ci za to coś znacznie ważniejszego. Każde z nich traktowało cię jak kogoś równego. Nie zwracali uwagi na sławę, ale przyjęli jak przyjaciela. Wiem, że odwdzięczyłeś im się tym samym.

- Avengers są moją rodziną - potwierdził, na co uśmiechnęłam się mimowolnie.

- Widzisz? Więc co mają znaczyć twoje insynuacje, że nigdzie nie możesz znaleźć dla siebie miejsca? Doceń w końcu to co masz zanim znowu zrobisz coś, przez co będziesz mógł to wszystko stracić.

- Ale nawet przy nich...

- Rogers, nie! - krzyknęłam, załamując ręce. - Dlaczego nie możesz zauważyć, że całe życie ktoś wokół ciebie skacze?! Najpierw Barnes, potem doktor Erskine, Carter, Fury, Avengers! Wszyscy chcą twojego dobra do cholery, więc skończ z tym użalaniem się nad sobą!

- A dlaczego to ty nie potrafisz zrozumieć mnie?! - krzyknął zirytowany, chwytając mnie za ramiona.

Obok nas rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, ale żadne z nas nie zwróciło na to uwagi.

- Zdawało mi się, że słyszałem krzyki...

- Nie teraz, Bruce - przerwał mu Steve, nie odrywając ode mnie spojrzenia.

- Widzisz jak go traktujesz? To twój przyjaciel!

- Ludzie... - Banner znowu spróbował się wtrącić.

- Nie teraz! - krzyknęliśmy z Rogersem równocześnie.

- Co daje ci prawo krytykować całe moje życie? - zapytał Steve chłodnym tonem, który słyszę u niego rzadko.

- Twoje ciągłe rady o przyjaźni i zaufaniu, które najwidoczniej nie mają podstaw! - odparowałam, wyrywając ramiona z jego uścisku. - A może to, że ja nie miałam tyle szczęścia. Ja w przeciwieństwie do ciebie po stracie siostry trafiłam w łapska Hydry. Nie miałam przyjaciół, którzy mogliby mnie pocieszyć. Tylko ludzi namawiających mnie do zemsty.

W pomieszczeniu ponownie zaległa gęsta cisza, której nikt nie chciał przerwać.

- Przemyśl to, Rogers. Wiesz gdzie mnie znaleźć - powiedziałam, po czym nie odwracając się więcej wyszłam z pomieszczenia.

- Kate, twoja noga! - usłyszałam za sobą krzyk Bannera, ale nawet to nie mogło mnie zatrzymać.

Nie mogłam dłużej przebywać w jednym pomieszczeniu ze Stevem. Wiem, że zraniłam go każdym wypowiedzianym słowem, ale naprawdę chciałam mu tylko pomóc. Nawet jeśli przez to mnie znienawidzi.

Powiedziałam to wszystko zgodnie z własnym sumieniem. Nie powinnam mieć wyrzutów sumienia, a jednak gdzieś w środku coś boleśnie mnie kłuło. Już raz powiedział mi, że przy mnie czuje się inaczej. Tuż przed porwaniem go do Hydry mówił o znalezieniu przyszłości w tych czasach. Ta scena wryła się w moją pamięć wyjątkowo dokładnie. Nie wiedziałam czy wciąż tak jest po wszystkim co zaszło, ale dziś chciał to powiedzieć znowu, a ja mu przerwałam.

Złość tak po prostu zniknęła. Teraz martwiłam się jak odbierze moje ostre słowa na temat swojego użalania się nad sobą.

- Romanoff! - usłyszałam stanowczy głos, więc rozkojarzona rozejrzałam się wokół siebie.

Byłam na jednym z korytarzy kwatery, prowadzącym do mojej sypialni, choć wcześniej nie zwróciłam uwagi na to gdzie się kieruję. Powinnam iść gdzieś indziej.

- Fury - powiedziałam, zauważając przed sobą sylwetkę dyrektora Tarczy. - Czym zawdzięczam sobie ten zaszczyt? - zapytałam, siląc się na lekki sarkazm w głosie.

- Nie miałaś być u Bannera? - upewnił się.

- Wypuścił mnie szybciej - machnęłam dłonią z lekceważeniem.

Nie wiem czy udało mi się go oszukać, ale brak jakiegokolwiek komentarza był dobrym sygnałem.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że Hill razem z kilkoma agentami odstawili już Scarlottiego do pilnie strzeżonego więzienia ukrytego w Atlantyku, więc już go nie zobaczysz - powiedział, na co spoważniałam.

- Dziękuję za informację - skinęłam mu lekko głową.

- Nie ma problemu i jeszcze jedno - powiedział. Uniosłam lekko brwi, oczekując na kolejnye słowa. - Byłem pod wrażeniem twojej postawy.

- Zrobiłam co było konieczne - wzruszyłam ramionami.

- No, tak - stwierdził pod nosem, patrząc na mnie z zastanowieniem. - Nie namówię cię do wstąpienia w szeregi Tarczy?

Zaśmiałam się lekko na jego słowa, ale pokręciłam przecząco głową.

- Nie zamienię jednej organizacji na drugą, wiedząc, że wcześniej Hydra rozwijała się tuż pod waszym nosem - oznajmiłam z przepraszającym uśmiechem.

- Rozumiem. W każdym razie do następnego spotkania, Romanoff - powiedział, wyciągając przed siebie dłoń.

- Do następnego - zgodziłam się i odwzajemniłam uścisk, po czym odwróciłam się na pięcie.

- Nie szłaś w drugą stronę? - zapytał z lekkim zaskoczeniem.

- Muszę coś załatwić - odparłam, nie odwracając się.

Serce biło mi coraz szybciej, ale jeszcze przyspieszyłam krok. Czeka mnie trochę trudnych rozmów, ale wolę mieć wszystkie z głowy jak najszybciej. Mam nadzieję, że wrócił już z misji i jest sam. W przeciwnym razie będę musiała jeszcze trochę poczekać.

Kiedy stanęłam przed drzwiami pracowni Starka, czułam jak nerwy dosłownie pożerają mnie od środka. Ostatnim razem rozmowa nie poszła nam zbyt dobrze. Zamknęłam oczy, przypominając sobie huk rozbijanej butelki i nienawiść na twarzy przyjaciela. Jaka jest szansa, że wciąż mam dostęp do tego pomieszczenia? Mogę sprawdzić tylko w jeden sposób.

Niepewnie wyciągnęłam dłoń przed siebie, chwytając za klamkę. Przełknęłam ślinę, przeklinając w myślach swoje niedorzeczne zachowanie. Bałam się tam wejść. Kompletnie nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po wszystkim co się stało. Opuściłam rękę i odwróciłam się. 

Może nawet nie chciał mnie widzieć. Miał do tego pełne prawo. Dał mi wybór, a ja opuściłam kwaterę. To była w pełni świadoma decyzja i może powinnam się jej trzymać. Po prostu ponownie stąd wyjechać. Tym razem bez Wilsona i jego wkurzającego jazzu. 

Wykonałam jeden krok, kiedy usłyszałam komputerowy głos Friday.

- Katerino, wiadomość głosowa od pana Starka.

- Nie wydurniaj się tylko wchodź śmiało. Nie będę ci otwierać drzwi, bo nie jestem Rogersem, ty nie jesteś księżniczką ani Pepper, a poza tym upewnij się, że wciąż masz uprawnienia.

Zaśmiałam się z ulgą, słysząc jego sarkastyczny głos bez jakiegokolwiek wyrzutu. To był Stark, z którym pracowałam całe dnie nad nudnymi dokumentami.

Bez jakiegokolwiek dłuższego wahania się, podeszłam do drzwi i pociągnęłam je w swoją stronę. Ustąpiły, otwierając przejście do znanego mi pomieszczenia. Z uśmiechem weszłam do środka, rozglądając się dookoła. Wszystko wciąż wyglądało jak zawsze, choć na pamiętnej ścianie dostrzegłam ślady po rozbiciu butelki. Jak w amoku podeszłam do tego miejsca i przejechałam palcami po farbie.

- Nie był to najlepszy z moich występów - usłyszałam głos Starka za plecami.

- Mój też nie - zaśmiałam się, odwracając.

Mężczyzna siedział za swoim biurkiem, ale nie był sam. Po drugiej stronie mebla stał młody chłopak. Na oko mógł mieć jakieś szesnaście lat. Spojrzałam na niego z lekkim dystansem i zastanowieniem. Jestem pewna, że już go widziałam.

- Cześć, jestem Spider... Znaczy Peter! Peter Man! Czekaj, nie... Peter Parker! - przedstawił się w końcu.

Z niedowierzaniem uniosłam brwi i przeniosłam spojrzenie na Starka. W jego oczach kryło się szczere rozbawienie postawą chłopaka. To jakiś żart.

To miał być ten słynny Spider-Man z Queens? Ten zajmujący się drobną przestępczością, którego Avengers wzięli ze sobą na misję do bazy Hydry? Był nim zwykły dzieciak, nie umiejący się poprawnie przedstawić?

- Katerina Romanoff - odparłam, podchodząc bliżej nich.

- Tak, no wiem. Znaczy ten... Słyszałem, że świetnie walczysz! Chciałbym kiedyś zobaczyć cię w akcji. Już teraz podziwiam Czarną Wdowę, ale ty musisz być równie dobra - powiedział z prawdziwym podekscytowaniem.

Cały czas plątał się w słowach. Pamiętam kogoś takiego. To był on...

- Ty... - powiedziałam, skacząc wzrokiem od niego do Starka. - To ty mnie wsypałeś kilka miesięcy temu.

Chłopak podrapał się nerwowo po karku, marnie maskując zawstydzenie.

- Ja... To znaczy, bo... Bo pan Stark powiedział, że mam mieć oczy szeroko otwarte na wszelki wypadek... Ale to nie wina pana Starka! To byłem ja! Ale, bo, wyglądałaś inaczej... - uciszyłam go gestem dłoni zanim jeszcze bardziej pokręcił się we własnych zeznaniach.

- Dzięki, Pajączku - poklepałam go lekko po ramieniu z uśmiechem. - Dobrze się spisałeś.

- Peter, poczekasz na mnie na korytarzu? - wtrącił się Tony zanim Parker znowu zdążyłby wpaść w słowotok.

- Tak, panie Stark! Nie ma żadnego problemu. Miło było cię poznać - machnął do mnie ręką, po czym w szybkim tempie opuścił pomieszczenie.

Pokręciłam głową, nie wierząc w to czego właśnie byłam świadkiem.

- Poważnie? - zwróciłam się do Starka. - Zwerbowałeś szesnastolatka z problemami z komunikacją?

Mężczyzna szczerze roześmiał się na moje słowa.

- Nie zwerbowałem tylko poprosiłem o przysługę w zamian za dodatkowe ulepszenie stroju. Poza tym jest bystry choć się nie wydaje - stwierdził, wzruszając ramionami. - Słuchaj, Kate. Nie chcę żeby ostatnie wydarzenia wpłynęły na nasze relacje.

- Ja też nie - zgodziłam się, poważniejszym tonem.

Wyglądał jakby zżerało go poczucie winy, więc postanowiłam pierwsza zabrać głos. Z jakiegoś powodu wiedziałam o czym myślał.

- Stark, to była moja decyzja. Nie mogłeś zrobić nic żeby zatrzymać mnie w kwaterze - powiedziałam stanowczym głosem, na co lekko się uśmiechnął, ale nie było w tym nawet cienia radości. - To nie znaczy, że wybrałam stronę Rogersa. Chciałam tylko, aby Avengers się nie rozpadło.

- Wiem - skinął głową. - Dałaś wszystkim jasno do zrozumienia o swojej złości względem naszego Kapitana, kiedy rozmawiałaś z Rhodey'em - parsknął, na co odwróciłam spojrzenie. - Rozumiem też co tobą kierowało i udało ci się, choć chyba w trochę drastyczniejszy sposób niż planowałaś.

- Nie sądziłam, że będę musiała trafić w ręce Scarlottiego, żeby was nakłonić do rozmowy - stwierdziłam sarkastycznie, a Stark przewrócił oczami.

- Żałuję tylko, że wcześniej nie zrozumiałem kto tak naprawdę jest moim wrogiem - wyznał ze smutkiem.

Spuściłam spojrzenie na podłogę, czując się nieswojo.

- Chyba wszystkim czasem zdarza się wyładowanie emocji - stwierdziłam, na co spojrzał na mnie i skinął lekko głową na znak zgody.

***

Wycieńczona usiadłam na łóżku. Wreszcie zdjęłam z siebie ciuchy Hydry i z niebywałą radością podarłam koszulkę na skrawki materiału. Nigdy więcej nie chcę oglądać tego symbolu.

Z nostalgią rozejrzałam się po pokoju, zawieszając wzrok na niebieskich ścianach. Zrobiłam co do mnie należało, ale nie potrafię tak po prostu wyrzucić z głowy wyrazu twarzy Rogersa. Chciałabym aby zrozumiał i dostrzegł w końcu jak wielkim jest szczęściarzem. Jeżeli nie doceni wreszcie tego co ma, a ciągle będzie się skupiał tylko na tym co stracił, to nigdy nie zazna szczęścia.

Mam wrażenie, że kiedy blokowałam wszystkie emocje było mi znacznie łatwiej.

Uśmiechnęłam się smutno, patrząc na rzeczy Trouble, których nie zabrałam do Bartona. Przydałoby mi się jakieś małe pocieszenie w postaci uczucia miękkiej sierści na kolanach.

Po pokoju rozeszło się pukanie, więc podniosłam wzrok na drzwi.

- Proszę - powiedziałam słabym głosem.

Przejście otworzyło się powoli, ukazując postać Bartona. Uśmiechnęłam się blado na jego widok. Nie miałam do niego żadnego żalu. Wciąż nie wiem czym do mnie strzelił ani po co, ale ufam mu. Wiem, że musiał mieć jakiś większy powód. Scarlottiemu nie udało się zachwiać moją wiarą w przyjaciół, więc nie mogę pozwolić aby teraz coś się zmieniło.

Mężczyzna wyglądał na wykończonego. Jego bystre oczy otoczone były opuchlizną, świadczącą o braku snu, postawa lekko zgarbiona. Z całą pewnością ostatnie godziny nie były dla niego łatwe. Strach o życie syna jest niezaprzeczalnie nieporównywalny z niczym innym.

- Wyglądasz okropnie - powiedziałam zanim zdążył wejść do pokoju.

Zgodnie z moim przypuszczeniem, Barton roześmiał się cicho i przekrzywił lekko głowę.

- Ty też niewyjściowo - stwierdził, na co przewróciłam oczami. - Mogę ci zająć chwilę?

Zmarszczyłam brwi, spoglądając na niego z niezrozumieniem.

- Nigdy nie miałeś w zwyczaju pytać - oznajmiłam, śmiejąc się lekko. - Siadaj śmiało - wzruszyłam ramionami czujnie obserwując jego niepewnie kroki.

Mężczyzna podrapał się karku, ale wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Następnie, usiadł na krześle naprzeciwko mnie. Ewidentnie coś go martwiło, a ja miałam konkretny pomysł o co mogło chodzić. Nie chciałam jednak go popędzać. Cokolwiek miał zamiar mi powiedzieć, zrobi to prędzej czy później.

- Jestem ci winny przeprosiny - zaczął, ale pokręciłam głową.

- Nie, nie jesteś mi nic winien - powiedziałam zaskakując go. - Mówię poważnie, Barton. Nie wiem dlaczego to zrobiłeś, ale.... - przełknęłam ślinę. Wyznawanie na głos jak bardzo zbliżyłam się do któregokolwiek z Avengers wciąż sprawiało mi pewną trudność, choć starałam się z tym walczyć. - Ale ufam ci, więc nie. Nie masz mnie za co przepraszać.

Barton spojrzał na mnie i z niedowierzaniem pokręcił głową.

- Wiesz, gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że aż tak się zaprzyjaźnimy i, że usłyszę od ciebie takie słowa to wysłałbym go do Bannera na prześwietlenie czaszki w celu poszukiwania resztek rozumu - stwierdził. W odpowiedzi zaśmiałam się szczerze.

- Zrobiłabym to samo - przyznałam rozbawiona. - Chociaż nie wykluczam, że najpierw jeszcze by oberwał - dodałam dla jeszcze większego rozluźnienia atmosfery.

Barton jednak spojrzał na mnie z powagą powoli wypuszczając powietrze z płuc.

- Pocisk, którym do ciebie strzeliłem został wykonany z zamrożonej krwi i miał w sobie nadajnik. Tak udało nam się was namierzyć - oznajmił.

Mimowolnie otworzyłam lekko usta ze zdziwienia. Technologia, której użył... To brzmiało niesamowicie i niebezpiecznie jednocześnie. Wszystko się zgadzało. Chłód w miejscu postrzału, znikający pocisk. Scarlotti nie był w stanie odkryć jak to wszystko się stało.

- To było... - zaczęłam, ale mi przerwał.

- Niebezpieczne, wiem. Dlatego chcę cię przeprosić.

- Genialne - dokończyłam, posyłając mu uśmiech. - Tak, ryzykowałeś moim życiem, ale doskonale wiesz jak świetnym strzelcem jesteś. Tak naprawdę nic nigdy mi nie groziło. Dzięki tobie zdążyliście na czas. Barnes był gotowy do podjęcia próby ucieczki tuż przed waszym pojawieniem się i nie mam pojęcia jak to by się skończyło - wyjaśniłam szybko.

- Wiesz, że się zmieniłaś? - zapytał z dumnym uśmiechem na ustach. - Brzmisz jak prawdziwy Avenger.

Zaśmiałam się i uderzyłam go lekko w ramię, słysząc te słowa.

- Przestań, bo mnie zawstydzasz - przewróciłam oczami, po czym znowu się wyprostowałam. - Gdzie masz Coopera?

- Śpi u mnie. Zaraz go zapakuje na quinjet i razem z Nat polecimy do Missouri. Laura wychodzi z siebie przez nerwy - wyjaśnił, na co skinęłam w zamyśleniu głową. - Opowiedział mi jak się nim zajmowałaś - dodał, po chwili z wdzięcznością. - I ile cię to kosztowało.

- Daj spokój - machnęłam dłonią. - Poważnie, bo naprawdę zrobisz ze mnie Avengera - powiedziałam z sarkazmem, ale na jego twarzy wciąż gościła powaga.

- Jestem twoim dłużnikiem, więc jeśli mogę coś zrobić i mam na myśli cokolwiek...

- Zabierzcie mnie ze sobą do Missouri - wypaliłam, podejmując decyzję w ułamku sekundy.

Barton wyglądał na szczerze zaskoczonego tą prośbą i wcale mu się nie dziwię. Tak naprawdę dopiero wróciłam na kwaterę. Powinnam nie ruszać się z miejsca, dojść do siebie zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym. Tylko, że nie tego otoczenia potrzebuję. Rok temu byłam w podobnej sytuacji, ale wtedy uciekłam od nich wszystkich z nastawieniem, że robię to na zawsze. Teraz chcę wyjechać na chwilę razem z przyjaciółmi. To wcale nie brzmi tak głupio.

- Myślałem, że spędzisz trochę czasu ze Stevem. W końcu macie trochę do obgadania - stwierdził, nie ukrywając swojego zwątpienia.

- Chyba już wszystko sobie powiedzieliśmy i uwierz, nie była to spokojna rozmowa - powiedziałam, ale odwróciłam głowę. Jego przenikliwe spojrzenie wywiercało we mnie dziurę. Czułam się jakby już doskonale wiedział jak potoczyła się tamta kłótnia.

- Więc znowu chcesz uciec? Jak rok temu? - zapytał z niedowierzaniem. - Nie będę do tego przykładał ręki, Kate. Widziałem już jak się zachowujecie w trakcie takich rozstań w kłótni. Wiesz, że znowu zranisz was oboje?

Pokręciłam głową, zachowując spokój. Nie miał racji.

- Nie chcę uciec tylko dać nam obojgu szansę na przemyślenie wszystkiego spokojnie. Tym razem polecę z wami. Przecież wiem, że nie pozwolicie mi wyjechać na zawsze - stwierdziłam z udawaną obojętnością. Tak naprawdę bardzo zależało mi na zniknięciu stąd w trybie natychmiastowym. - Proszę cię, Barton. Uwierz mi, że tak będzie lepiej.

Mężczyzna w geście poddania spuścił głowę.

- Dobra, pakuj się. Przy okazji zabierzesz ze sobą Trouble z powrotem zanim zostawi sierść w całym domu - powiedział, machając ręką dookoła pokoju. - Kilka dni, bo Nat i tak nie będzie chciała siedzieć z dala od Bannera dłużej. Już sobie posyłają te maślane spojrzenia aż mi się rzygać chce.

Parsknęłam szczerym śmiechem, słysząc to. Cieszę się, że w końcu powoli decydują się na naprawę tego co mieli rok temu. Żal było patrzeć jak mijają się na korytarzach bez słowa ani jakiejkolwiek reakcji świadczącej o zauważeniu drugiej osoby.

- Chociaż spojrzenia twoje i Rogersa są jeszcze gorsze - dodał, po czym z trzaskiem zamknął drzwi od mojego pokoju. 

Nerwowo zacisnęłam pięści na bluzie, którą wyciągałam z szafy. Coś czuję, że najbliższe kilka dni spędzę na dokładnie takich docinkach i wiecznym podnoszeniu ciśnienia.

W pośpiechu spakowałam kilka ubrań, wiedząc, że część z moich rzeczy i tak jest w domu Bartona. Tym razem wizja wyjazdu napawała mnie nową energią. W rzeczywistości nie zmienię otoczenia. Wciąż będzie przy mnie dwóch Avengers, jednak to znacznie mniej niż tutaj. Będę mogła na spokojnie wszystko przemyśleć, nie martwiąc się, że inni będą mieli dla mnie zestaw niezbędnych rad.

Szybkim krokiem przeszłam przez wszystkie korytarze, zatrzymując się dopiero obok quinjeta. Całe szczęście, że Barton chciał lecieć jeszcze dzisiaj. Wszyscy najpewniej byli zmęczeni po walce, więc nikogo nie spotkałam po drodze. Nie wiem dlaczego, ale mimo pewności, że właśnie tego potrzebuje i własnych zapewnień, że nie uciekam, teraz tak się poczułam. Ignorując wątpliwości, weszłam na pokład, nie oglądając się za siebie.

- Hej, Bartona jeszcze nie ma? - zapytałam, widząc Natashę za panelem sterowania.

Siostra spojrzała na mnie kątem oka, jednak nie przerwała przygotowywania maszyny do lotu.

- Poszedł po Coopera i odmeldować nas u Starka albo Rogersa - powiedziała ze złośliwym uśmiechem na ustach. - Jeśli wybrał tego drugiego, to spodziewam się, że zaraz tu przyjdzie i będzie próbował naprawić coś co wcześniej schrzanił.

- Nie przyjdzie - oznajmiłam, po czym zajęłam jedno z miejsc dla pasażerów, rzucając plecak pod swoje nogi.

Oparłam się wygodniej, zamykając oczy. Zmęczenie po ostatnich dniach właśnie zaczynało mnie dopadać coraz mocniej i planowałam przespać całą podróż do Missouri.

- Skąd ten brak wiary w determinację Kapitana, hmm? - zapytała z rozbawieniem.

Nie musiałam nawet widzieć jej twarzy by domyślić się jak bardzo jest szczęśliwa. Wszystko wskazuje na to, że naprawdę poprawiła swój kontakt z Bannerem. Tylko kiedy byli blisko widziałam ją w takim stanie.

- Nie przyjdzie nic naprawiać, bo nic nie schrzanił - odpowiedziałam, wiedząc, że teraz i tak nie odpuści. - Przynajmniej nic nowego.

- Więc dlaczego nie zostaniesz w kwaterze odpocząć po wszystkim? - zapytała, na co wzruszyłam ramionami.

- Bo muszę zabrać Trouble, swoje rzeczy, pożegnać się z Laurą i dzieciakami w jakiś lepszy sposób - zaczęłam wymieniać z obojętnością.

Powodów mogłam podać bardzo dużo, nawet jeśli żaden z nich nie był tym najważniejszym. Powinnam jednak pamiętać, że i bez mówienia, Natasha domyśli się o co tak naprawdę chodzi.

- Jesteś na niego wściekła za odejście, prawda? 

Otworzyłam oczy, odwracając się w jej stronę. Zostawiła wreszcie panel kontroli i całkowicie skupiła się na mnie. Wiem, że się o mnie martwiła, a jednak nie pytała jak wyglądał pobyt w Hydrze. Miała wystarczająco doświadczenia żeby domyśleć się całości, więc nie męczyła mnie wracaniem do tego. Żadne z nich tego nie robiło. Może Barnes albo młody byli bardziej rozgadani. Ja nie chciałam wspominać ani chwili.

- Tak - skinęłam lekko głową, po czym zaśmiałam się z bezradności. - I dlatego, że nie docenia tego co ma.

Przygryzłam nerwowo wargę ponownie zamykając oczy i powoli wypuszczając powietrze z płuc w celu uspokojenia się. Jestem pewna, że gdybyśmy już wylecieli byłoby mi znacznie łatwiej.

Wiesz gdzie mnie znaleźć.

Dokładnie to mu powiedziałam. Ciekawe czy zrozumiał o czym mówiłam. Jeżeli naprawdę dobrze mnie znał to wiedział, że zrobię sobie przerwę.

- Ja wiem, powinnam być wyrozumiała. Dostrzec przez jak wiele przeszedł. Może według niego musi mnie chronić przed wszystkim. Chce odegrać rolę mojego rycerza w lśniącej zbroi i dlatego nie zapytał mnie wtedy o zdanie, ale Nat - przerwałam, nabierając więcej powietrza, bo rozpędzałam się coraz bardziej. - Ja tak nie potrafię. Przyznaję, byłam słaba i to on pomógł mi wrócić do siebie za co jestem mu cholernie wdzięczna. Problem polega na tym, że cały czas mi powtarzał jaka to jestem silna i dam sobie radę ze wszystkim. Ciągle był obok, gotowy mnie wspierać, a teraz, kiedy doszłam do siebie... Sama nie wiem.

Schowałam twarz w dłoniach. Naprawdę pogubiłam się w tym wszystkim za bardzo. Rogers cały czas pozostał moją pierwszą i jedyną miłością. Wcześniej uważałam, że zakochani ludzie są żałośni. Nigdy nie przypuszczałam przez jak wiele trudnych prób muszą przejść aby zasłużyć na to szczęście. Myślałam, że miłość jest prosta. Nic bardziej mylnego.

- Czujesz jakbyś już go nie potrzebowała? - zapytała cichym głosem. Z zaskoczenia zmarszczyłam brwi i podniosłam głowę, patrząc na nią z niedowierzaniem.

- Nie - zaprzeczyłam szybko. - Oczywiście, że nie. Potrzebuję go obok. Chcę żeby ze mną trenował, biegał, śmiał się, rozmawiał, jadł śniadanie, obiad, kolację, a nawet się kłócił. Marzę o tym aby ostatnim co czuję przed zaśnięciem były jego ramiona, a pierwszym co widzę rano jego uśmiech. Chcę żeby mnie przytulał i całował. Niech dalej zwraca uwagę na szanowanie mowy ojczystej, otwiera przede mną te głupie drzwi i daje kazania, kiedy zapomnę o zjedzeniu posiłku - zaśmiałam się żałośnie, na co Natasha uśmiechnęła się lekko.

- Brzmi jakbyś po prostu wciąż go szczerze kochała - podsumowała z dziecięcą prostotą.

- Bo taka jest prawda - przyznałam jakbym właśnie mówiła o pogodzie. - Rok temu usiłował mi pomóc zaaklimatyzować się w Avengers Tower. Teraz wspierał mnie po tym jak zdjęłam przed wami wszystkie swoje maski i zaczęłam nowe życie. Boję się, że teraz to on nie będzie czuł się przy mnie potrzebny. Co innego nas łączy, skoro on moich rad w ogóle nie słucha? Mam wrażenie, że to co wcześniej do mnie czuł było jakąś iluzją, w której mógł grać tego rycerza w lśniącej zbroi. Kogoś, kim był w czterdziestych - zakończyłam, ponownie chowając twarz w dłoniach ze zmęczenia i opierając łokcie na kolanach.

To wszystko było zbyt skomplikowane.

- Chcesz znać moje zdanie? - zapytała po krótkiej chwili ciszy.

- Dobij mnie.

- Nie powinnaś być wyrozumiała co do jego ostatniej akcji - powiedziała na starcie z pewnością w głosie. - Poważnie, na twoim miejscu skopałabym mu tyłek przy pierwszym spotkaniu. Przez to, że tego nie zrobiłaś naprawdę zaczynam mieć wątpliwości czy na pewno jesteśmy siostrami.

Mimowolnie parsknęłam śmiechem, słysząc tą deklarację. Rzeczywiście, przez całą podróż z Wilsonem wyobrażałam sobie jak siłą pokazuje mu jak bardzo dotknęło mnie to co zrobił. Szkoda, że Barnes mnie uprzedził.

- Odnośnie tego niedoceniania - zaczęła trochę niepewnie. - Steve od samego początku był trochę zdystansowany. My daliśmy mu czas na przyzwyczajenie się, ale może potrzebuje kogoś kto w końcu otworzy mu oczy. No i jeżeli nie doceni tego kogo ma obok siebie, to jest skończonym kretynem.

Zerknęłam przez moment na Natashę, uśmiechając się smutno.

- Dzięki, ale obie wiemy jak mało pokrycia mają te słowa i jak irytująco brzmią - stwierdziłam, na co się zaśmiała.

- Tak, to też racja.

Po upływie kilku minut, ponownie oparłam się wygodniej o siedzenie i zamknęłam oczy. Moje ciało mimowolnie się rozluźniło, pozwalając mi na chwilę wytchnienia. Z głowy wyparowały wszystkie negatywne myśli, które kotłowały się od dłuższego czasu. Wreszcie mogłam po prostu spokojnie zasnąć. Ostatnim co zapamiętałam był małe ręce, obejmujące mnie i ciężar głowy na ramieniu.

***

- Pobudka śpiochy - usłyszałam denerwująco wesoły głos Bartona.

Skrzywiłam się, ale zgodnie z jego poleceniem niechętnie otworzyłam oczy. Stał na podeście i patrzył na mnie z radosnym błyskiem w oku. Dziwna odmiana po naszej ostatniej rozmowie, jednak to pewnie efekt powrotu do domu.

Chciałam się wyprostować, ale poczułam przeszkodę w postaci ciężaru na ramieniu. Zaskoczona spojrzałam w tamtym kierunku, dostrzegając przytulonego Coopera. Uśmiechnęłam się mimowolnie na ten widok. Skoro ode mnie nie uciekał, to nie kojarzyłam mu się tylko ze strasznymi wspomnieniami z Hydry.

- Wstawaj, młody - zaśmiałam się, a wolną dłonią potargałam jego brązowe włosy.

Chłopak rozejrzał się zaskoczony dookoła, rozbudzając się.

- Kate - powiedział, odwracając się w moją stronę.

Dostrzegłam błysk przerażenia w jego oczach, kiedy zatrzymał na mnie spojrzenie. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc co się stało. Myślałam, że wykaże trochę więcej entuzjazmu na powrót do domu.

- To nie był sen? - zapytał niepewnie. Otworzyłam lekko usta w wyrazie zaskoczenia. - Powiedz, że nie. Naprawdę się wydostaliśmy, tak? Nie ma nas w Hydrze?

Pokręciłam głową, przytulając go do siebie. Ponad ramieniem Coopera spojrzałam na Bartona. Również wyglądał na zaniepokojonego zachowaniem chłopaka. Nie ulegało wątpliwości, że po tym co przeżył będzie potrzebował pomocy najbliższych.

- To nie sen, młody - powiedziałam cicho, delikatnie pocierając jego plecy. - Oboje daliśmy radę.

Poczułam jak jego ramiona oplatają mnie ciaśniej. To był dla niego zbyt duży szok. Większość mojego życia wyglądała tak jak ostatnie dwa dni Coopera, jednak rozumiałam jak silnie to niego wpłynęło.

- Jesteś w domu - powiedziałam, odsuwając go lekko i posyłając mu uspokajający uśmiech. - A teraz leć przytulić swoją mamę. Na pewno się martwi.

- Dziękuję - oznajmił, po czym biegiem wyszedł z quinjetu i zniknął mi z pola widzenia.

Z lekkim zmartwieniem przeniosłam wzrok na Bartona, który wciąż stał w tym samym miejscu. Cała jego radość sprzed chwili prysnęła jak bańka mydlana. Powoli wstałam z fotela i zarzuciłam sobie plecak na ramię.

- Zostajesz - bardziej stwierdziłam niż zapytałam. - Laura będzie cię potrzebowała bardziej niż kiedykolwiek.

Barton skinął głową z wyrazem zastanowienia na twarzy, po czym oboje zeszliśmy po podeście.

Otoczenie było ciemne. Jedynym źródłem światła były lampy przy budynku, gdyż chmury skutecznie zasłoniły księżyc i gwiazdy. Z lekkim ciężarem na sercu patrzyłam jak chłopak wbiega w ramiona matki kilka metrów przed domem.

Cierpliwie poczekałam aż Barton zamknie podest, po czym oboje w ciszy podeszliśmy do reszty. Natasha już ściskała małą Lilę i rozmawiała z nią o Nathanielu.

- Kate! - krzyknęła Laura, po czym przytuliła mnie tak szybko, że nawet nie zdążyłam zorientować się co się dzieje. - Clint mówił mi co zrobiłaś, dziękuję ci. Do końca życia nie uda mi się odwdzięczyć za wszystko co zrobiłaś - mówiła dalej, puszczając mnie i ponownie obejmując Coopera.

- To nic, naprawdę - powiedziałam lekko zawstydzona tą dozą wdzięczności ze strony kobiety. - Prawdziwe słowa uznania powinny być skierowane do młodego - mrugnęłam do Coopera, który spojrzał na mnie zaskoczony. - Był naprawdę dzielny i muszę cię ostrzec, Barton, ale stanowi dla ciebie niezłą konkurencję - oznajmiłam, na co Clint roześmiał się szczerze, a Laura pokręciła z niedowierzaniem głową. Była tak szczęśliwa z powrotu syna, że chyba nic nie mogło pozbawić jej dobrego humoru. Rodzina Barton w końcu znowu była w komplecie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro