Rozdział 25 - Chcę widzieć jak Kapitan Ameryka traci nadzieję

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Steve

Po przyjeździe do mieszkania Kateriny w Queens 

- Co to za miejsce? - zapytał Barnes, kiedy dostaliśmy się do środka tak samo jak zrobiłem to za pierwszym razem.

Rozejrzałem się z zamyśleniem i nostalgią po pomieszczeniu. Wszystko było dokładnie tak, jak zapamiętałem. Brakowało tylko kilku przedmiotów, które Kate zabrała ze sobą do kwatery Avengers.

Spotkaliśmy się tu po rocznej przerwie zaledwie cztery miesiące temu. Dużo zdążyło się wydarzyć od tego czasu. Doskonale pamiętam, że nie wiedziałem jak się przy niej zachować. Wmawiałem sobie możliwość zignorowania uczuć. Założenie, że gdybym po prostu nie zwracał uwagi na Kate miłość nigdy by nie wróciła, okazało się błędne. Nie potrafiłem przejść obok niej obojętnie. Widzieć jak zmaga się ze wszystkimi emocjami i nie starać się pomóc. 

Z przerażającą łatwością wciąż umiem przywołać w głowie to jak wtedy wyglądała. Rozjaśnione włosy, których naturalny żywy odcień przebijał się spod szamponetki; chuda, słaba postawa; siniaki na odsłoniętej skórze; widoczne zmęczenie i te oczy. Najpierw pełne emocji, później puste, jednak z widocznym piętnem jakie wycisnęła na niej przeszłość. Nawet pomimo brązowych soczewek, prawda nie została ukryta.

Nie wątpię, że aktualnie Kate szuka sposobu na naprawienie sytuacji i nie spocznie dopóki wszystko nie wróci na swoje miejsce. Jej upór w dążeniu do celu, a także pewność siebie zdecydowanie wzmocniły się w ostatnich miesiącach. Mogę mieć tylko nadzieję, że uda mi się ją przekonać do zmiany zdania jakimiś racjonalnymi argumentami. Nie chciałem, żeby pchała się w niebezpieczeństwo przez kłótnię pomiędzy Starkiem, Buckym a mną.

Zdążyłem zauważyć, że Tony nie obwiniał jej o to co się wydarzyło. Z pewnością zrozumiał dlaczego ukrywała to przed nim. Ciekawe tylko jak szybko straci cierpliwość, kiedy Kate zacznie namawiać go do zgody co najprawdopodobniej nastąpi od razu.

- Mieszkanie Kate - odparłem, przyglądając się podłodze.

Wszystkie panele wyglądały zwyczajnie, choć pokrywała je warstwa kurzu. To dawało wystarczający sygnał na nieobecność właścicielki od długiego czasu. Gdyby to zależało ode mnie, już dawno sprzedałaby to mieszkanie. Wiem jednak, że nie zrobi tego w najbliższym czasie. Wciąż potrzebuje azylu, do którego będzie mogła uciec, kiedy coś się posypie. Dokładnie tak jak teraz.

- Więc co my w nim robimy? Myślałem, że chciałeś zacząć szukać Scarlottiego bez niej. To będzie pierwsze miejsce, które sprawdzi po wyjściu z kwatery Avengers co z pewnością zrobi - stwierdził Bucky, rozglądając się po mieszkaniu.

- Dlatego chcę spróbować ją od tego odwieźć. Może jak przeczyta to co próbowałem jej powiedzieć, w końcu zrozumie - wzruszyłem ramionami, choć nie byłem do końca pewny swojej teorii.

Była wściekła. Myślała, że się poddałem, kiedy tak naprawdę nie wiem co mogę zrobić aby Stark zrozumiał. Kate miała rację, kiedy mnie ostrzegła. Powinienem wyjaśnić mu wszystko w momencie, w którym się dowiedziałem.

- Ma gdzieś schowany plecak na wypadek ucieczki - powiedziałem, nie podnosząc wzroku z podłogi. - Zostawię w środku list i nasze telefony, skoro zapomnieliśmy o nich w bazie.

- Taki plecak? - zapytał Bucky, więc odwróciłem się w jego stronę.

Kucał przy lodówce, trzymając w ręku dużą, czarną torbę. Obok niego znajdowała się podważona deska od podłogi.

- Dokładnie - zgodziłem się, podchodząc do niego.

Wyjąłem z kieszeni kartkę, kopertę i długopis, które kupiliśmy po drodze. Właściwie opuściliśmy kwaterę bez jakiegokolwiek planu a teraz co chwilę przypomina mi się co jeszcze powinniśmy zrobić. Jedną z takich czynności było zostawienie tego listu.

- Ładny sztylet - stwierdził Bucky.

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Położył plecak na ladzie i bez skrępowania przeglądał jego zawartość.

- Myślisz, że wbije ci go w plecy jak już nas dopadnie?

- Dobrze, że znasz pojęcie prywatności - prychnąłem, patrząc na kartkę z mętlikiem w głowie.

Nawet nie wiem jak zacząć a co dopiero wszystko wytłumaczyć. Słowa Bucky'ego tylko pogorszyły sprawę. Nie mam powodów aby się z nim nie zgodzić. Znowu ją zraniłem, jednak tym razem nie jest już taka jak rok temu. Nie będzie przede mną uciekać a pewnie wręcz przeciwnie.

- Jestem ciekawy czy znajoma po fachu zna się na rzeczy - wzruszył ramionami, ale schował sztylet do środka i spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem. - Nie wiesz jak zacząć?

Wypuściłem ciężko powietrze z płuc, masując swoje skronie. Muszę się ogarnąć, bo powinniśmy być już dawno za Nowym Jorkiem a nie w Queens.

Niepewnie nakreśliłem dwa pierwsze słowa: "Droga Kate"

Usłyszałem rozbawione prychnięcie Bucky'ego, więc spojrzałem na niego wyczekująco.

- Nie, nic, tylko jakoś mi to do niej nie pasuje - stwierdził, unosząc dłonie w górę. - Pisz dalej i trzymaj. Poszukam jakiegoś auta w okolicy żebyśmy się jak najszybciej zmyli.

- Masz plan gdzie jechać? - zapytałem zanim zdążył wyjść.

Barnes zatrzymał się i spojrzał na mnie z zamyśleniem.

- Mam podejrzenia co do miejsca pobytu Scarlottiego, ale nie pewność - oznajmił po chwili. - Chicago. Słyszałem o atakach, które mogą odpowiadać Zimowym Żołnierzom.

- I nie wspominałeś tego w kwaterze, bo...? - wyprostowałem się, patrząc na niego z powagą. Łatwiej byłoby zaatakować wczoraj pełnym składem Avengers niż dzisiaj.

- Bo sam chciałeś chronić przed nimi Kate a nie na siłę ich gonić. Na pewno chciałaby jechać, chociaż nie była w stanie. Okoliczności się zmieniły, więc teraz możemy to sprawdzić - wzruszył ramionami, na co zwiesiłem z zamyśleniem głowę.

- Dobra. Sprawdzimy to - zgodziłem się, po czym wróciłem do listu a Bucky wyszedł z mieszkania.

Czeka nas długa droga. 

***

Schowałem za pas pistolet, a nóż włożyłem do kieszeni kurtki. Dziwnie jest przygotowywać się do walki bez tarczy i stroju, jednak muszę do tego przywyknąć.

To już drugi wieczór w Chicago a wciąż nie udało nam się trafić na Scarlottiego. Nie staraliśmy się ukryć. Krążyliśmy po ulicach, wdawaliśmy w rozmowy z nieznajomymi na temat ostatnich ataków, wypatrywaliśmy niezgodności. Chicago to ogromne miasto. Nie trudno tu o różne, często dziwaczne historie lub nieprawdopodobne zjawiska. Wysłuchałem i zobaczyłem tyle bezużytecznych informacji, że zacząłem tracić nadzieję na obecność Scarlottiego.

W końcu Bucky trafił na odpowiedni trop. Udało mu się rozpoznać twarz Zimowego i poszedł za nim do ich prawdopodobnej kryjówki. To mogła być nasza szansa na skończenie tego szaleństwa raz na zawsze.

- Idziemy - powiedziałem do przyjaciela, wychodząc z samochodu, który zaparkowaliśmy dwie przecznice od celu.

- Jesteś tego pewien? - zapytał, zrównując ze mną krok. W odpowiedzi spojrzałem na niego ze zniecierpliwieniem.

Wszystko dokładnie przeanalizowaliśmy. Mieliśmy szansę. Nie wiadomo jak szybko się przeniosą. W ten sposób możemy ocalić wiele osób. Musieliśmy spróbować, nawet jeśli wystawiamy się na niebezpieczeństwo.

- Jasne. Wiedziałem, że jak ktoś kiedyś mnie do grobu wpędzi to nie będzie to żadna kobieta, tylko ty. Od początku naszej znajomości to wiedziałem - powiedział, na co zaśmiałem się mimowolnie. Byłem skłonny w to uwierzyć.

- Skup się lepiej - ostrzegłem go, bo byliśmy na miejscu.

Budynek wyglądał na stary i opuszczony. W okolicy stało wiele mu podobnych, jednak w tamtych paliły się światła a na ogrodach przebywali ludzie. Od tego wręcz biła pustka.

Potrafiliśmy porozumieć się z Bucky'm bez słów, zupełnie tak jakbyśmy codziennie wspólnie brali udział w takich misjach. Stanąłem obok drzwi, łapiąc za klamkę a Buck wyciągnął zza paska pistolet i go odbezpieczył. Widząc, że jest gotowy do rozpoczęcia akcji, nacisnąłem klamkę i... nic się nie stało. Drzwi zostały zamknięte na klucz.

- Kto by się spodziewał? - prychnął Bucky z sarkazmem.

- Pietro albo Clint - mruknąłem mimowolnie, przypominając sobie, że dokuczali sobie nawzajem tym tekstem. 

Znałem Pietro krótko, a jednak zdążyłem go polubić i nieraz wracałem do niego wspomnieniami. Kolejna ofiara ludzkiej nienawiści. Całe swoje życie pragnął zemsty na człowieku, którego obwiniał o zniszczenie życia. Był stanowczo za młody na wszystko co go spotkało, a jednak miał w sobie cechy prawdziwego bohatera. Nie wahał się ani sekundy by uratować Bartona i chłopca. Kolejny żołnierz poległy na polu bitwy. 

Bucky spojrzał na mnie z niezrozumieniem. 

- Nieważne - odchrząknąłem i przygotowałem się do wyważenia drzwi.

Zanim zdążyłem to zrobić, Buck z całej siły uderzył w zamek swoją metalową pięścią, wyłamując go. Można to załatwić i w ten sposób.

Rzuciłem mu krótkie spojrzenie, po czym pierwszy wszedłem do budynku. W środku panował półmrok. Jedynym źródłem światła było zachodzące słońce, wpadające do pokoju przez brudne okna. Słyszałem i czułem na odkrytej skórze powiew wiatru dostający się do środka przez stłuczone szyby. W powietrzu unosił się zapach pleśni oraz zgnilizny, które zniechęcały do dokładniejszego oglądania mieszkania.

Bucky minął mnie i wskazał na schody, które prowadziły na piętro. Skinąłem głową na znak zgody, po czym oboje powoli ruszyliśmy na górę, zachowując ostrożność. Dotąd nie było żadnego sygnału aby ktokolwiek korzystał z tego budynku, ale to nie oznaczało jeszcze, że Scarlottiego tu nie ma.

Pierwsze piętro było spowite w całkowitej ciemności. Ktoś zasłonił okna. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę, jednak moja ręka znieruchomiała, kiedy usłyszałem głos znany mi za dobrze.

- W końcu się spotykamy - brzmiał zupełnie blisko, jednak wciąż nie widziałem postaci, do której należał.

Zanim zdążyłem wyjąć latarkę, w pomieszczeniu rozbłysło jedno światło skierowane wprost na postać Scarlottiego.

- Ty szumowino - warknąłem.

Wystarczył sam jego widok aby ogarnęła mnie niewyobrażalna wściekłość. Dosłownie każdy nerw i mięsień w moim ciele pragnął go zniszczyć. Chciałem tego bardziej niż kiedykolwiek. To przez niego Kate zdradziła mnie rok temu. To on chciał aby mu służyła wbrew jej własnej woli. To on stał za zamachem na szpital dziecięcy, groził Kate. Przez niego nie mogła żyć, nie martwiąc się o własne bezpieczeństwo.

Teraz, oglądając jego nonszalancką postawę, zadowolony z siebie uśmiech i wyraźną pewność siebie, nie potrafiłem zapanować nad pierwszym odruchem. Ruszyłem na niego z jednym celem. Chciałem go zabić.

Już wymierzyłem pierwszy cios, a mięśnie w mojej ręce napięły się. Wykonałem jak najszybsze i najmocniejsze uderzenie, które... przeszło przez hologram.

- Przykro mi, na spotkanie twarzą w twarz musisz jeszcze poczekać - oznajmił wrednie, po czym wirtualna postać przeniosła wzrok ponad moje ramię. - Miło cię widzieć, Barnes. Szkoda, że zmieniłeś strony. Czułbym się zaszczycony gdybyś walczył w moich szeregach.

- Nigdy - powiedział pewnym głosem, co jeszcze bardziej rozbawiło Scarlottiego.

- Zobaczymy - stwierdził tajemniczo, a następnie znowu skupił się na mnie. - Wybaczcie za to przedstawienie z ciemnym pomieszczeniem. Zawsze byłem fanem wielkich wejść - zaśmiał się, klaszcząc dwa razy.

W pomieszczeniu natychmiast zapaliło się więcej lamp. Dopiero mogliśmy dostrzec postać w rogu pomieszczenia. Był to dobrze zbudowany mężczyzna. Skupił swój wzrok na nas, a wyglądał przy tym jakby był łowcą patrzącym na zdobycz. Wciąż nie atakował. Cierpliwie czekał na rozkazy Scarlottiego. 

- Zostawiłeś nam swojego pieska do zabawy? - zapytał Bucky, wskazując na mężczyznę. - Nieźle go wytresowałeś. Pamiętam, że Zimowi woleli działać na własną rękę.

- Czy ja dobrze rozumiem, Barnes? Uważasz moje metody pracy za skuteczniejsze od Hydry? - hologram Scarlottiego uniósł jedną brew w górę.

- Jestem po prostu zaskoczony, że jeszcze cię nie zabił - Bucky wzruszył ramionami. - Mógłby to zrobić. Takie próchno jak ty nie stanowi dla niego żadnej przeszkody.

Mężczyzna pokręcił głową z rozbawieniem i zaśmiał się głośno.

- Sprytny jesteś, jednak to ci się nie uda. Widzicie, ja i Zimowi mamy wspólny cel. Nic tak nie jednoczy jak wspólni wrogowie...

- Po co to wszystko? - przerwałem mu zniecierpliwiony tą rozmową.

Nie zyskaliśmy kompletnie nic. Scarlotti wciąż był poza naszym zasięgiem.

- Widzisz, Rogers, to całe przedstawienie jest z myślą o moich dwóch ulubionych przyjaciołach - zaczął, a cała jego wypowiedź wręcz ociekała sarkazmem.

Nieprzyjemny dreszcz przeszył moje ciało. Byłem prawie pewien, że mówi o mnie i Kate. Znowu ją do tego wplątuje. Nie może jej nawet tknąć.

- Rok temu stało się dla mnie jasne jak bardzo zniszczyliście Katerinę. Nauczyliście ją kochać. Pozwoliliście wierzyć, że jest taka jak wy. Zajmie mi sporo czasu aby naprawić wasz błąd, ale najpierw - przerwał, a na jego ustach zagościł jeszcze szerszy uśmiech niż do tej pory. - Najpierw go wykorzystam. 

Moje serce zabiło mocniej, a po ciele rozeszła się adrenalina. Każde jego słowo napawało mnie nieuzasadnionym strachem. Nie bałem się o siebie, ale o wszystko co chce zrobić Kate. Dopiero stanęła na nogi, a on znowu chce ją złamać. Cokolwiek się stanie, nie mogę do tego dopuścić.

- Bo widzisz, miłość wiąże się ze słabością. Katerina, która tak długo uchodziła za idealną agentkę pozbawioną wad i słabych punktów w końcu stała się podatna na zranienie, a najbardziej zaboli ją utrata ciebie.

Kątem oka zauważyłem jak Bucky podnosi pistolet wprost na Zimowego. Wyciągnęliśmy podobne wnioski.

- Jeden tresowany żołnierzyk to za mało - powiedziałem swobodnie, nie okazując jakiejkolwiek niepewności. Wiedziałem, że razem z Buckym pokonamy go z łatwością.

- Dlatego nie jest sam - hologram Scarlottiego spojrzał na mnie z pobłażaniem. - O, nie. Ma towarzystwo, jednakże! - krzyknął, udając, że się zastanawia.

Wymieniliśmy z Buckym krótkie spojrzenia. W budynku był jeszcze jeden Zimowy. Tylko kwestia czasu aż i on się pojawi.

- Zabicie cię nie będzie dość satysfakcjonujące. Po tym co zrobiłeś rok temu, co zrobiłeś z Kateriną zasłużyłeś na znacznie więcej. Chcę widzieć jak tracisz wszystko co jest ci drogie. Jak starasz się o to bezskutecznie walczyć. Chcę widzieć jak Kapitan Ameryka traci nadzieję, upada. Dopiero wtedy okażę ci łaskę i cię zabiję. Może nawet pozwolę to zrobić Wilczkowi abyś mógł patrzeć w jej puste spojrzenie, kiedy pociągnie za spust.

- Masz wielkie plany. Zbyt wielkie na tak ograniczone możliwości - powiedziałem, choć jego słowa wypełniły mnie nieprzyjemnym chłodem. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że ma jakiegoś asa w rękawie. Coś co razem z Bucky'm przeoczyliśmy.  

- Zdziwisz się jak wiele jestem w stanie zrobić, jednak najpierw, musisz wiedzieć, że pewna dziewczynka w Missouri ma jutro wyprawiane urodziny - powiedział swobodnie.

Zachowałem obojętny wyraz twarzy, choć w środku zagotowałem się z wściekłości. To niemożliwe, żeby chodziło o Lilę. Nie mógł się dowiedzieć. Informacje o rodzinie Bartona były ściśle tajne i bardzo dobrze chronione.

- Dobrze jest mieć tylu przyjaciół, sprawdzających różne miejsca, różne rezerwacje na znajome nazwiska - zaśmiał się głośno. - Swoją drogą wykonaliście kawał dobrej roboty z ukryciem rodziny Bartona. Jestem pod wrażeniem.

Zacisnąłem mocniej palce na pistolecie nie mogąc znieść przerażenia. Ona była niewinna. Scarlotti jasno dał do zrozumienia, że jego celem znowu są dzieci. 

- Ale wróćmy do ciebie, Rogers - klasnął w dłonie, jednak nie chciałem dalej go słuchać.

- Może tym razem pogadamy o tobie, co? Gdzie się ukrywasz tchórzu? - zapytałem wściekle.
Mężczyzna wciąż nie tracił swojego dobrego humoru.

- Przecież właśnie ci powiedziałem gdzie będziesz mógł mnie jutro znaleźć. Barton z pewnością chwalił ci się, w którym wesołym miasteczku wyprawią te urodziny i w której restauracji mają rezerwację - powiedział, na co nerwowo przełknąłem ślinę. Zacząłem szybciej oddychać, nie mogąc znieść wściekłości.

- Teraz ja ci coś obiecam. Nie spocznę dopóki nie skończysz w najciemniejszym, najpilniej strzeżonym więzieniu Tarczy na Ziemi. Zapłacisz mi za wszystko co wyrządziłeś i chcesz wyrządzić moim bliskim oraz wielu niewinnym ludziom. Masz na to moje słowo - oznajmiłem, starając się zachować spokojny aczkolwiek stanowczy ton głosu.

- Barnes? Chcesz coś dodać? - zapytał znudzony i przeniósł wzrok na Bucky'ego.

- Jasne, jeśli znajdę cię pierwszy to nie będzie czego zbierać do więzienia - oznajmił chłodno. Broń wciąż miał wymierzoną w Zimowego i ani na moment jej nie opuścił.

- Dobrze, skoro to już wszystko, to mogę wrócić do tego co mówiłem? - zapytał hologram, patrząc na zegarek. - Jutro wielki dzień muszę się wyspać, więc do rzeczy. Powiedziałem już, że chcę widzieć jak tracisz wszystko, Rogers. Avengers jakimś sposobem już straciłeś i mogę cię zapewnić, nigdy ich nie odzyskasz. Część druga mojego planu nastąpi niedługo. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz? Liczę na jutrzejsze spotkanie twarzą w twarz - oznajmił, po czym przeniósł wzrok na Bucky'ego. - Желание. Ржавый. Семнадцать. Рассвет.

- Przestań! - krzyknął Bucky. Jego pistolet spadł na ziemię z głośnym dźwiękiem, który odbił się po pomieszczeniu echem. Mężczyzna zasłonił uszy dłońmi i krzyknął wściekle.

- Печь. Девять. Добросердечный - kontynuował Scarlotti. Bucky wyglądał jakby wpadł w szał.

- Co on mówi? - zapytałem kompletnie zdezorientowany. - Buck, co się dzieje?!

- Возвращение на Родину. 

- Zamknij się! - krzyknąłem, na co Scarlotti uśmiechnął się złowieszczo, patrząc na Bucky'ego.

Nie wiedziałem co tak naprawdę się dzieje, jednak nie mogło to być nic dobrego. Nie mogłem powstrzymać Scarlottiego. Jego tu nie było. Nie w fizycznej postaci. W głowie miałem same czarne scenariusze. Coś mi mówiło, że program Zimowy Żołnierz mógł wciąż działać...

- Zamknij się albo go zastrzelę - warknąłem, podnosząc pistolet na wysokość głowy obcego mężczyzny.

Bucky krzyknął wściekle, przez co zwróciłem swoją uwagę na niego. Ułamek sekundy później, Zimowy wyrwał mi pistolet z dłoni, opróżnił go z naboi i rzucił w kąt. Zaatakowałem go, jednak sprawnie blokował ciosy.

Walka była zacięta. Oboje mieliśmy wyrównane siły i umiejętności, przez co ciężko było mi zaskoczyć go czymkolwiek. Czułem jak serce bije mi coraz szybciej. Adrenalina w ciele skoczyła, dając siłę na dalsze uderzenia i pozwalając zignorować ból po otrzymanych ciosach.

Mogę to wygrać. Bezpieczeństwo wielu ludzi zależy od tego czy pokonam tego mężczyznę. Muszę to zrobić. To tylko kolejna bitwa. Zobowiązałem się do walczenia w imieniu ludzi, którzy nie mogą sami się obronić. Muszę spełnić tę obietnicę. Dla niewinnych, dzieci ze szpitala, Avengers, rodziny Clinta, Bucky'ego, Kate. Tu się dzieje coś większego. Nie spocznę dopóki nie pokrzyżuję planów Scarlottiego, a zacznę od pokonania Zimowego. Wtedy zostanie tylko dwóch.

- Один. Товарный вагон. Witam z powrotem, Zimowy Żołnierzu - po pomieszczeniu rozległ się głos Scarlottiego.

Zamarłem w trakcie walki i odwróciłem się w stronę Bucky'ego. Stał nieruchomo na środku pomieszczenia. Opuścił ręce by swobodnie wisiały wzdłuż ciała. Jego klatka piersiowa unosiła się w nienaturalnie szybkim tempie. Całkowicie pusty wzrok skierował w podłogę. Nawet z odległości kilku metrów zdołałem zauważyć kropelki potu spływające mu po twarzy.

To nie mogła być prawda. Scarlotti nie był w stanie tego zrobić. Na pewno nie...

Poczułem silne uderzenie w tylną stronę kolan, a następnie kopnięcie w plecy. Upadłem na podłogę, kompletnie nie zwracając uwagi na Zimowego. Moje spojrzenie było utkwione w Bucky'm. Dopiero odzyskałem swojego najlepszego przyjaciela z młodości. Nie mogłem go ponownie stracić. Nie w taki sposób.

- Buck? - zwróciłem się do niego niepewnie, podnosząc się na łokciach.

Kiedy tylko wyprostowałem ramiona, poczułem silny napór nogi Zimowego na moich plecach, który przytrzymał mnie przy ziemi. Nie walczyłem.

- Buck? - powtórzyłem, wierząc, że zaraz mi pomoże, jak zawsze ruszy do walki aby uratować swojego słabszego, chudego, chorowitego przyjaciela. Tak wiele razy to robił. Zawsze mogłem na niego liczyć. 

- Przystąp do służby. Ty i Josef macie natychmiast do mnie dołączyć w Missouri, jednak najpierw dopilnujcie aby opóźnić Rogersa. Zajmijcie go czymś - powiedział Scarlotti pustym, służbowym tonem. - Do zobaczenia, Kapitanie Ameryka - zwrócił się do mnie z satysfakcją, po czym jego hologram zniknął.

- Bucky - zacząłem ponownie próbując wstać.

Kiedy poczułem napór stopy na plecach, odwróciłem się błyskawicznie i pociągnąłem Josefa za nogę. Mężczyzna upadł na ziemię z głuchym hukiem. Wykorzystując sytuację, zbliżyłem się do niego i zacząłem pięściami uderzać jego twarz. Zanim padł trzeci cios, Bucky odciągnął mnie od Zimowego, po czym sam mnie zaatakował.

- Bucky, to nie jesteś ty...

Mężczyzna całkowicie mnie ignorował. Ruszył na mnie, przygotowując się do ataku. Jego metalowa pięść zaskakująco szybko powędrowała w moim kierunku. Wręcz odruchowo odepchnąłem ją od siebie, wymijając Bucky'ego. Ponownie odwróciłem się w jego stronę, wciąż nie tracąc nadziei.

- Przypomnij sobie! To ja... - zanim zdążyłem dokończyć myśl, Josef objął moją szyję i ścisnął.

Z całej siły chwyciłem jego ramię, walcząc o odzyskanie oddechu. Kiedy to nie poskutkowało, uderzyłem go łokciem w brzuch. Poczułem lekkie zawahanie przeciwnika, więc ponownie złapałem jego ramię, kucnąłem i przerzuciłem go sobie przez plecy.

Wziąłem głębszy oddech, odnajdując wzrokiem przyjaciela. Jego wzrok wciąż pozostał przeraźliwie pusty. Nie było w nim nic. Ani krztyny jakiejkolwiek emocji. Nawet nienawiści. Nie wiem czy to dobry znak.

- To ja, Steve! Bucky... - mężczyzna zaatakował mnie ponownie.

Nie widząc innego wyboru, odpowiedziałem na atak. Wymierzyłem cios w brzuch, a kiedy go zablokował, drugą pięść skierowałem w głowę. To uderzenie trafiło w cel. Bucky odsunął się kilka kroków zdezorientowany. Przez moment, jego oczy wyglądały na przerażone, ale szybko wróciły do poprzedniej pustki.

Zanim zdążył ponownie zaatakować, wyprzedził go Josef. Mężczyzna zajął mnie serią ataków. Całkowicie skupiłem się na ich blokowaniu i zadawaniu własnych ciosów. Przy pierwszej chwili triumfu, gdy miałem wrażenie, że wygrywam, podszedł Bucky. Nieprzygotowany na jego atak, nie zdążyłem zablokować uderzenia, które wymierzył w moją twarz. Poczułem tępy ból w głowie, przez który wykonałem kilka słabych kroków w tył. Tyle wystarczyło abym był bezpośrednio obok klatki schodowej.

Bucky bez chwili zawahania, kopnął mnie w brzuch. W następnej chwili nie czułem żadnego gruntu pod nogami. Moje ciało się unosiło. Wokół mnie poruszało się powietrze, słyszałem je. To trwało zaledwie moment, ale miałem wrażenie, że znacznie dłużej. Wreszcie uderzyłem w twarde schody, by następnie spaść na sam dół.

Czułem dosłownie każdy mięsień w ciele, każdą kość zbitą na schodach. Ledwie otworzyłem powieki. Widziałem pokój skąpany w ciemności i dwie postacie, które się do mnie zbliżały. Obraz był zamazany. Coś ciepłego spływało mi po twarzy. Z trudem wziąłem oddech, czując okropny ból w żebrach.

Jedna z postaci kopnęła mnie w bok, abym leżał na plecach. Coś ostrego wkuło się w moją szyję. 

- Nie martw się. Dzięki temu pośpisz do jutrzejszego poranka i nabierzesz trochę sił - rozbrzmiał szyderczy głos Josefa. 

Tracąc resztki świadomości, spojrzałem na Bucky'ego, który przyglądał mi się bez cienia żalu. 

Zawiodłem go. Namówiłem go na ruszenie za Scarlottim. To przeze mnie znowu musi słuchać ich rozkazów. Straciłem przyjaciela. Znowu.

Zamknąłem powieki.

Przegrałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro